Arkadiusz Szczepański: Po wszystkich przełomach, jakie dokonały się w ubiegłym stuleciu, można było do niedawna sądzić, że wciąż jeszcze pozostajemy w cieniu Monachium 1938, zwłaszcza co się tyczy relacji rządów zachodnich z Europą środkową i wschodnią: „Silni dominują, słabi muszą ustępować”. To się zmieniło po 24 lutego 2022 roku. Dla Ukrainy napaść rosyjska to walka o przetrwanie, ale wojna pociągnęła za sobą zmiany ważkie także dla innych państw. Co oznacza ta wojna dla Europy? Co dla Republiki Federalnej Niemiec?
Albrecht von Lucke: Także dla Republiki Federalnej prawie wszystko zasadniczo się zmieniło. Można by powiedzieć, że 24 lutego to niemiecki 11 września, najstraszniejsza katastrofa w dotychczasowej niemieckiej polityce zagranicznej, polityce bezpieczeństwa i polityce gospodarczej, bo wszystkie wektory historii kraju rozpłynęły się nagle w powietrzu. Przede wszystkim mocna wiara w to, że taka wojna, jaką prowadzi Rosja przeciwko Ukrainie, nie jest ponownie możliwa na terenie Europy. W Syrii albo na dzikim Kaukazie coś takiego mogło się zdarzyć, sądzili zwolennicy niemieckiego realistycznego widzenia świata, ale przecież nie w Europie. W końcu po 1989 roku w momencie podpisania Karty Paryskiej[1] ustanowiono nowy porządek pokojowy, gwarantujący nienaruszalność granic. Napaść rosyjska radykalnie unicestwiła wiarę w ten nowy porządek oraz w rzekomą „dywidendę pokojową”, uzyskaną przez likwidację Układu Warszawskiego. Co prawda wojna rozpoczęła się już w 2014 roku, ale wówczas żywiono jeszcze w Berlinie nadzieje, że uda się ją jakoś skanalizować, że Putin da się udobruchać, że zyska się na czasie – była to na swój sposób klasyczna polityka appeasementu i w tym sensie porównanie z 1938 roku jest tu w pełni uzasadnione. Wszystko to jednak po 24 lutego 2022 roku jest już passé. Stało się dla nas jasne, że znów musimy postawić na odstraszanie, na pokój, ale nie z Rosją, lecz przeciwko niej. Jednak, jak trafnie podsumował najwyższy rangą generał armii niemieckiej, Alfons Mais, „jesteśmy nadzy” – i to wcale nie tylko w wymiarze bezpieczeństwa politycznego. Prawie wszystko, co rząd federalny umieścił w swojej umowie koalicyjnej, gdy jako „koalicja postępu” przejmował odpowiedzialność za państwo, z minuty na minutę stało się makulaturą. Ta diagnoza coraz wyraźniej dociera w Niemczech do powszechnej świadomości.
Brutalna napaść rosyjska trwa już ponad rok. Podczas gdy cele Rosji są jasne i szeroko dyskutowane przez ekspertów na całym świecie, gdy znane są także cele Ukrainy, otwarte pozostaje wciąż pytanie, jak swój cel definiują zachodni sojusznicy tej drugiej i jak chcieliby wojnę zakończyć. Ze strony Amerykanów i Niemców słyszeliśmy często, że nie wolno dopuścić, by Ukraina tę wojnę przegrała. Z drugiej strony rozmiary zachodniego wsparcia militarnego dla niej nie dają jej szansy na szybkie zwycięstwo. Jak rozumie pan tę polityczną i strategiczną sprzeczność? Czy nie nadszedł już czas, by Zachód jasno określił swoje cele?
Ukraina dąży oczywiście do odzyskania wszystkich okupowanych ziem, włącznie z Krymem. Z perspektywy ukraińskiej ten postulat jest celem, od którego nie może odstąpić – wszystko inne oznaczałoby zgodę na kolosalne straty terytorialne, by nie powiedzieć: pogodzenie się z klęską. Sojusznicy Ukrainy winni natomiast uczciwie i jasno zakomunikować – i przypuszczam, że za kulisami od dawna to czynią – że cele Zachodu zdecydowanie odbiegają od tych zamierzeń. W istocie chodzi przede wszystkim o to, by uchronić Ukrainę przed dalszymi stratami terytorialnymi i zatrzymać rosyjski imperializm, a dopiero w drugim rzędzie o odzyskanie utraconych obszarów. To poważna różnica. Dlatego kanclerz Olaf Scholz nie mówi, że Ukraina musi zwyciężyć, ponieważ najważniejsza z obowiązujących zasad brzmi: NATO nie uczestniczy w wojnie i wojna ta nie może rozprzestrzenić się na obszar NATO. To zaś wymaga zachowania najwyższej ostrożności w odniesieniu do możliwej eskalacji działań militarnych. Szefowie rządów zachodnich państw sojuszniczych są na mocy swoich konstytucji zobowiązani do zapobieżenia w pierwszej kolejności szkodom, jakich mogłyby doznać ich społeczeństwa. A właśnie odzyskanie okupowanego przez Rosję Krymu mogłoby pociągnąć za sobą niewyobrażalną eskalację – także atomową – oraz bezpośrednie rozszerzenie konfliktu na obszar NATO, tego zaś nie może zaakceptować ani kanclerz ani prezydent Stanów Zjednoczonych. W tym sensie nie można mówić o pełnej zbieżności interesów ukraińskich i zachodnich. To – niestety – brutalna rzeczywistość. Z drugiej strony właśnie kanclerz federalny powinien znacznie wyraźniej uświadomić społeczeństwu niemieckiemu, że Ukraina walczy za całą Europę, ponieważ ekspansywne działania rosyjskie sięgają znacznie dalej niż tylko do granicy polsko-ukraińskiej, i że dlatego w interesie nas wszystkich leży wspieranie Ukrainy, która dzień w dzień płaci za wolność Europy straszliwą daninę krwi…
… oraz że z tego samego powodu dostarczenie Ukraińcom broni leży także w interesie niemieckim.
Dokładnie. Niedostateczna komunikacja z własnym społeczeństwem, dotycząca rozmiarów tej wojny, miała dotąd taki skutek, że w Niemczech prowadzono niekończące się debaty, za to dostawy broni przebiegały o wiele za wolno, jak to właśnie przyznał w Kijowie również minister gospodarki Robert Habeck (chociaż właśnie on już wcześniej domagał się dostarczenia Ukrainie broni defensywnych). Także przez to Ukraina straciła w 2022 roku duże obszary swojego terytorium, które teraz musi odbijać, ponosząc ciężkie straty – to zasadniczy zarzut Ukraińców wobec nas, zarzut uzasadniony. Gdybyśmy zareagowali szybciej, gdybyśmy od początku mocniej wspierali Ukrainę, być może spora część tych obszarów nie wpadłaby w ręce Rosji.
Nie tylko Niemcy także inne państwa NATO nie wyobrażały sobie na początku wojny, że armia rosyjska jest tak źle zorganizowana, a siły ukraińskie stawią tak heroiczny opór. Początkowo państwa wspierające Ukrainę liczyły się z tym, że trzeba jej będzie dostarczać broni do walk partyzanckich – automatyczne karabiny szturmowe i ręczne wyrzutnie przeciwpancerne. Ciężki sprzęt nadszedł dopiero wówczas, gdy okazało się, że Kijów nie padł, gdy Ukraińcy dowiedli, że można zatrzymać „drugą armię świata”.
Rzeczywiście z początku Zachód zachowywał powściągliwość, przewidując szybką klęskę Ukrainy. Amerykanom należy przy tym zapisać na plus, że konsekwentnie po 2014 roku zaopatrywali Ukrainę choć na tyle, że dziś w ogóle jest zdolna do obrony. Niemcy natomiast zwlekali do ostatka z dostarczaniem jej ciężkiego sprzętu. Jednak wiara w to, że wojnie można ostatecznie zapobiec rokowaniami, okazała się całkowicie fałszywa. Zachodowi uczyniłbym jeszcze jeden zarzut: porzuciliśmy Ukrainę w pół drogi. Najpierw czyniono jej, zwłaszcza ze strony Stanów Zjednoczonych, widoki na członkostwo w NATO – ten cel został później nawet zapisany w konstytucji ukraińskiej – ale tej oferty Zachód nigdy nie skonkretyzował. Dlatego przypuszczalnie dla Ukrainy lepsza byłaby chroniona militarnie neutralność. A tak pozostała ona niejako w geostrategicznej próżni i stała się przez to tym bardziej pożądanym przedmiotem rosyjskich ambicji imperialnych. Przyznanie, że w Niemczech nigdy nie traktowaliśmy naprawdę poważnie rewizjonizmu Putina, jest gorzkim wnioskiem płynącym z ostatnich 20 lat.
Niemiecka błędna ocena Rosji była pod wieloma względami pomyłką fatalną. Mimo ostrzeżeń płynących z Polski, Ukrainy, państw bałtyckich i Stanów Zjednoczonych dokończono budowę rurociągu Nord Stream 2, ignorowano w dużej mierze agresywne działania Rosji w Ukrainie i Syrii, zaniedbano kompletnie budowę własnych zdolności obronnych, a równocześnie Niemcy wciąż pretendowały do jakiejś przewodniej roli w Europie. Teraz z kolei wielu spośród ich europejskich partnerów stawia sobie pytanie, co spowodowało tę błędną percepcję?
Ma to związek z przemianami mentalności dokonującymi się w Republice Federalnej, z koniecznością uporania się z doświadczeniami pierwszej i drugiej wojny światowej. Po roku 1945 myślenie w kategoriach przyjaciel–wróg uznano za jedną z głównych przyczyn niemieckich zbrodni przeciwko ludzkości, popełnionych w XX wieku. Myślenie w takich kategoriach miało raz na zawsze w Niemczech zaniknąć. Przy tym jednak całkowicie wyparto ze świadomości fakt, że inne państwa – a zwłaszcza Rosja – nigdy nie przestały myśleć i uprawiać swojej polityki wedle takiego schematu. „Nigdy więcej wojny wychodzącej z ziemi niemieckiej” – tak brzmiała odtąd dewiza Niemców. Nigdy więcej nie chcemy splamić się winą. Przepracowanie własnej historii po 1945 roku doprowadziło nas do myślenia, zgodnie z którym postrzegaliśmy sami siebie jako jedyne źródło zła w Europie. Myśleliśmy: jeśli teraz będziemy postępować dobrze, zło zniknie i nastanie pokój. Było to wyobrażenie naiwne i zdecydowanie egocentryczne, by nie rzec narcystyczne. Kto bowiem chce zapewnić swoim czasom pokój, a przy tym – jak to śladem swoich poprzedników ogłosił obecny kanclerz federalny – chce zarazem wziąć na siebie obowiązek przewodzenia innym, ten musi czynić to na różnych poziomach, również środkami militarnymi. Nasi partnerzy europejscy próbowali nam to wielokrotnie uprzytomnić – choćby były polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, który wprost domagał się, by Niemcy przyjęły na siebie więcej odpowiedzialności za bezpieczeństwo Europy. Sądzę jednak, że Niemcy tego nie chciały, a to dlatego, że same radykalnie spacyfikowały się mentalnie oraz militarnie, i do tej pory naprawdę tego nie chcą.
Dziś znów strach powrócił do Europy i istnieje, co prawda niewielkie ale przecież potencjalne, niebezpieczeństwo, że wojna przeniesie się na obszar któregoś z partnerów NATO. Jak wyglądałaby w takim wypadku niemiecka gotowość do działania?
Chcę to powiedzieć bardzo wyraźnie: czy w Niemczech zobaczylibyśmy tak odważną i ofiarną gotowość do obrony, jaką wykazali się Ukraińcy, jest nader wątpliwe. Polska byłaby z pewnością w większym stopniu zdolna przeciwstawić się agresorowi. Jak już wspomniałem, obie wojny światowe naznaczyły zbiorową świadomość Niemców i nasz pacyfizm uważamy za wielkie osiągnięcie – a pamiętając o historii niemieckich zbrodni, trzeba powiedzieć, że to w gruncie rzeczy stanowisko słuszne! Nasz zasadniczy stosunek do Niemiec, zwłaszcza wśród elit „oświeconych”, ma charakter postnarodowy. Jeśli jednak nie żywisz do swojego kraju żadnych uczuć patriotycznych, ponieważ jesteś właściwie zdania, że możesz żyć wszędzie i nie przynależysz do żadnego kraju, to twoja zdolność do jego obrony zostaje zdecydowanie zredukowana, a wówczas świadomość zasadniczo pozytywna, postnacjonalistyczna i oświecona, przeobraża się w negatywną, odbierającą zdolność do samoobrony.
W następstwie ponownej napaści Rosji na Ukrainę dotychczasowy układ sił w Europie uległ wyraźnemu zachwianiu. Z jednej strony byliśmy świadkami spektakularnego krachu polityki niemieckiej wobec Rosji, z drugiej Europa środkowa i wschodnia przeżywa okres wzrostu swojego znaczenia politycznego. Jakie następstwa dla Europy – dla Unii Europejskiej – będzie miała ta zmiana rozkładu sił?
To, co 24 lutego 2022 roku oznacza dla Niemiec: „zwrot epokowy”, jak się wyraził kanclerz Scholz, czy wręcz „epokowy przełom”, jak sformułował to prezydent Steinmeier, dzień ten oznacza w jakiejś mierze dla całej Europy Zachodniej. My, zachodni Europejczycy, przez dziesięciolecia żyliśmy z rzekomej dywidendy pokojowej roku 1989/1990 i budowaliśmy Unię Europejską jako wielką potęgę cywilną, która chciała świat wokół siebie zmieniać na lepsze środkami soft power. I rzeczywiście Unia Europejska zyskała w ciągu ostatnich 30 lat niebywałą siłę przyciągania. Wojna stała się cezurą tak fundamentalną, ponieważ wszyscy nagle sobie uświadomili, że dobrobyt gospodarczy, polityka win-win oraz soft power wykazują ograniczoną skuteczność, jeśli ktoś taki jak Putin zaczyna działać zgodnie ze swoją własną logiką – logiką wojenną, z naszej perspektywy całkiem irracjonalną. Teraz jesteśmy niejako zmuszeni do tego, by tej logice przeciwstawić się również militarnie, co rujnuje nasze postrzeganie nas samych, postrzeganie Europy jako mocarstwa pokojowego. Musimy rozstać się z myślą, że jakaś postheroiczna Europa, pozbawiona gotowości do militarnej obrony, zdoła zapewnić pokój i demokrację na kontynencie środkami czysto cywilnymi i gospodarczymi. Wymownego na to dowodu dostarczają nam codziennie swoim heroizmem Ukrainki i Ukraińcy.
Ale właśnie ten heroizm wydaje się wysoce irytować zachodnioniemieckie społeczeństwo dobrobytu, w którym w 2011 roku zawieszono obowiązkową służbę wojskową. Diametralnie różne jest natomiast widzenie rzeczy we wschodniej części Unii Europejskiej – być może z wyjątkiem Węgier – której społeczeństwa na gruncie swoich doświadczeń historycznych znacznie lepiej rozumieją tę wojnę oraz jej stawkę i dlatego są gotowe wspierać Ukrainę militarnie. Wschód Unii Europejskiej od początku prawidłowo oceniał rosyjski rewanżyzm. To sprawiło, że teraz tak bardzo rośnie jego znaczenie. Konsekwencją tego jest jednak powstanie w Europie nowej linii podziału: Fakt, że do Europy wtargnęła wojna we wszystkich jej wymiarach i w jej całej grozie, we wschodniej części Unii Europejskiej w pełni dotarł także do świadomości społecznej, do świadomości społecznej w Europie Zachodniej do dziś jeszcze nie…
…i to chociaż globalne ekonomiczne następstwa wojny w ogromnej mierze dotykają także Niemcy. Czy nie jest tak, że model uprawiania biznesu, wypracowany przez Republikę Federalną kończy się na naszych oczach? Model ten opierał się, mówiąc w dużym uproszczeniu, na dwóch czynnikach: pierwszym była „Pax americana”, co po 1989 roku umożliwiło nową globalizację, drugim tania energia z Rosji, która sprawiła, że Niemcy stały się tak konkurencyjne jako potęga przemysłowa i eksportowa. Wszystko to uległo dziś załamaniu. Mam wrażenie, że właśnie ten nowy stan nie dotarł jeszcze do zbiorowej świadomości w Niemczech. Czy zgodziłby się pan z takim stwierdzeniem?
W ramach nowego porządku światowego po 1989 roku Niemcy wypracowały sobie ekonomicznie i politycznie pozycję bardzo korzystną. I temu zawdzięczamy w ogromnej mierze nasz dzisiejszy dobrobyt. Rosyjska napaść – ze swoimi implikacjami globalnymi – także tu stworzyła sytuację całkowicie nową. Ponieważ tani gaz rosyjski zniknie na czas bliżej nieokreślony, Niemcy muszą się rozstać z tym niemieckim modelem biznesowym, który opierał się na zasadzie, że z tanich surowców wytwarza się produkty przemysłowe o dużej wartości, przeznaczone na eksport. Stajemy jednak także przed innym problemem: tym problemem są Chiny. Podobnie jak w wypadku interesów robionych z Putinem spore moralne wątpliwości budzi fakt, że znów popadliśmy w zależność gospodarczą od państwa tak autorytarnego. Co prawda – także odwrotnie – włączenie Chin w gospodarkę globalną sprawia, że nie wspierają one być może Rosji militarnie w takim wymiarze, jak właściwie mogłyby to czynić. Dalsza intensyfikacja wojny dotknęłaby je bowiem gospodarczo być może najboleśniej. Stąd także ostrzeżenie Pekinu przed eskalacją atomową.
Zarazem jednak przeżywamy nowe systemowe starcie polityczne między autorytarnym Wschodem – Chinami i Rosją – a wolnościowym Zachodem. Europa uświadomiła sobie przy tym raz jeszcze z całą wyrazistością, że jesteśmy fundamentalnie zależni od Stanów Zjednoczonych, mocarstwa dającego nam ochronę. Okazaliśmy się jako wspólnota europejska niezdolni do zbudowania własnego kolektywnego bezpieczeństwa militarnego. Plany jakiejś europejskiej wspólnoty obronnej, a ambicje jej stworzenia miał już Adenauer w latach sześćdziesiątych, za każdym razem kończyły się niepowodzeniem, także po roku 1989/1990. Zresztą nigdy chyba nawet nie próbowaliśmy poważnie ich urzeczywistnić. Dlatego nie tylko Niemcy są w dziedzinie polityki bezpieczeństwa, jak była o tym mowa już wcześniej, „nagie” – „naga” jest cała Europa. Ujawnia to choćby niezdolność do dostarczenia Ukrainie broni, umożliwiającej prowadzenie wojny pełnoskalowej.
Europa znajduje się obecnie w bardzo niebezpiecznym momencie swojej historii: nasza zależność od Stanów Zjednoczonych w dziedzinie polityki bezpieczeństwa oznacza, że przyszłoroczne wybory amerykańskie będą miały bezpośredni wpływ na naszą przyszłość. Szanse republikanów na zwycięstwo są bowiem duże, oni zaś już zapowiedzieli, że w przyszłości nie będą się chcieli na dłuższą metę angażować na rzecz Europy. Możemy się więc tylko modlić, by Amerykanie pozostali, ponieważ jest prawie niemożliwe, by Europa w ciągu kilku lat nadrobiła w dziedzinie polityki bezpieczeństwa zaniedbania z minionych dziesięcioleci – nawet jeśli prezydent francuski Emmanuel Macron twierdzi coś wręcz przeciwnego i snuje bajeczne opowieści o Europie jako „trzecim supermocarstwie”, domagając się jednocześnie czegoś tak fatalnego jak równy dystans wobec Stanów Zjednoczonych i Chin.
Zimna wojna dawno już minęła, ale Europa przyzwyczaiła się do tego, ze Stany Zjednoczon w razie konieczności będą trzymać nad nami ochronny parasol…
Rzeczywiście tak jest. Podczas zimnej wojny Ameryka przez swoją obecność militarną i broń atomową odstraszały Związek Radziecki i zapobiegły dalszej jego ekspansji. Zarazem leżało w amerykańskim interesie ustabilizowanie obu bloków. Dlatego Stany Zjednoczone nie interweniowały w żaden sposób, gdy Związek Radziecki raz po raz dokonywał „działań pacyfikacyjnych” na terenie swojego obszaru wpływów, czytaj: brutalnie tłumił powstania ludności, jak w 1953 roku w NRD, w 1956 roku na Węgrzech, w 1968 roku w Czechosłowacji i w 1981 roku w Polsce, gdy wprowadzono tam stan wojenny. Wraz z upadkiem komunizmu zmieniła się sytuacja geopolityczna. Rosja początkowo się cofnęła, ale pod panowaniem Putina zaczęła ponownie krok po kroku rewidować to swoje stanowisko. Jednak właśnie tego na Zachodzie Europy nie zrozumiano. Nie zauważyliśmy – i być może nie chcieliśmy zauważyć – że odzyskanie niegdysiejszej sfery wpływów stało się rosyjską racją stanu, chociaż Putin wielokrotnie mówił to całkiem jasno. Teraz on i jego geopolityczni stratedzy posuwają się nawet jeszcze dalej, twierdząc jakoby walczyli przeciwko „kolektywnemu Zachodowi”, dekadenckiemu, słabemu i dlatego znajdującemu się już w ostatnim stadium swojej historii.
Okazało się przy tym, że Zachód wcale nie jest ogarnięty starczą słabością, że nie znajduje się w stanie „śmierci mózgowej” ani nie jest formacją „przestarzałą”, wręcz przeciwnie, NATO przypomniało sobie nagle, po co zostało stworzone, a mianowicie, że jest przymierzem obronnym przeciwko Rosji…
To z jednej strony prawda, skoro nawet państwa neutralne jak Szwecja czy Finlandia chcą teraz przystąpić do NATO. Z drugiej zwłaszcza w Niemczech wywołuje kolosalny dyskomfort okoliczność, że w Rosji znów musimy widzieć wroga. Stawia to pod znakiem zapytania wszystko to, co zrobiliśmy, by uporać się z własną historią. Gdy myślimy o drugiej wojnie światowej, to zaraz po Auschwitz, rozumianym jako synonim eksterminacji Żydów europejskich, drugie miejsce w niemieckiej kulturze pamięci zajmuje napaść na Związek Radziecki. Niemiecka wojna na Wschodzie była wojną totalną, niemającą sobie równych pod względem brutalności i woli niszczenia wszystkiego wokół. Gdy dziś powtarza się hasło „nigdy więcej wojny, nigdy więcej faszyzmu”, to pobrzmiewa w nim także wspomnienie tamtej niemieckiej wojny totalnej. Dlatego fakt, że teraz Ukraińcy niemiecką bronią zabijają żołnierzy rosyjskich, jest dla wielu nie do zaakceptowania. Zwłaszcza środowisku niemieckiej lewicy niełatwo przyjąć do wiadomości, że dzisiejsza Rosja jest zbrodniczym reżimem o faszystoidalnych rysach.
Ponieważ nie jest to kompatybilne z przepracowaniem historii niemieckiej, dokonanym po 1945 roku?
To przepracowanie historii w zachodnich Niemczech koncentrowało się po 1945 roku – zwłaszcza po roku 1968 – na narodowym socjalizmie i eksterminacji Żydów. Takie pojmowanie własnej niemieckiej winy było zresztą w pełni logiczne. Pojawił się przy tym jednak pewien problem: debaty nad komunizmem, a dokładniej nad bolszewizmem jako totalitaryzmem równorzędnym wobec nazizmu i faszyzmu, nie prowadzono dość intensywnie, by dotarła ona do całego społeczeństwa. Nawet po zjednoczeniu totalitaryzm sowiecki pozostał w krajobrazie pamięci Republiki Federalnej zjawiskiem niszowym – zwłaszcza ucisk państw i społeczeństw wschodnioeuropejskich.
Dyskurs publiczny, prowadzony od lat sześćdziesiątych przez lewicę, opierał się w swej istocie na poważnych zastrzeżeniach wobec teorii totalitaryzmu. Obawiano się, że sprowadzenie do wspólnego mianownika zbrodni nazizmu i komunizmu czy zrównanie ich zrównanie ze sobą – w mniejszym stopniu zbrodni chińskich, przede wszystkim sowieckich – zniweluje szczególny charakter holocaustu. A tym samym także niemiecką winę, która jako wina za przemysłowo zorganizowany masowy mord na europejskich Żydach jest bez wątpienia czymś szczególnym i jedynym w swoim rodzaju. Fatalną tego konsekwencją było bagatelizowanie potwornych zbrodni popełnionych pod władzą Stalina. To dlatego jego stopniowa rehabilitacja za rządów Putina nie wywołała w Niemczech (podobnie zresztą jak we Francji i w innych częściach Europy) większego oburzenia.
Zaniechanie wszelkich rozrachunków z systemem komunistycznym Rosji sowieckiej w środowisku lewicy wiązało się także z tym, że antykomunizm służył konserwatystom jako wygodna ideologia, będąca kontynuacją narodowego socjalizmu. Zaraz po wojnie, pod rządami Konrada Adenauera ogłoszono, Związek Radziecki głównym wrogiem, co ułatwiało pozyskanie dawnych narodowych socjalistów, a tych było, jak wiadomo, niemało. W 1953 roku sławny slogan wyborczy CDU i CSU brzmiał: „Wszystkie drogi marksizmu prowadzą do Moskwy!”, co miało zdyskredytować w społeczeństwie niemieckim wszelkie nurty lewicowe, przede wszystkim socjaldemokratów.
Adenauerowi udało się przynajmniej przywiązać Republikę Federalną do Zachodu – cel który później realizowali także socjaldemokraci. Mimo to stosunek do Ameryki zawsze obciążony był pewną ambiwalencją, a niemieckie uzależnienie od amerykańskiego „hegemona” wciąż wywołuje krytykę. Gdy wziąć pod uwagę możliwy konflikt Stanów Zjednoczonych z Chinami wokół Tajwanu oraz postępujące już rozluźnienie więzów gospodarczych, trzeba uznać za prawdopodobne, że Niemcy, być może, ponownie znajdą się w sytuacji, w której będą musiały podejmować trudne decyzje…
Stany Zjednoczone od lat przygotowują się na możliwy konflikt w rejonie Indopacyfiku, ale rosyjska napaść na Ukrainę doprowadziła chwilowo do ponownej koncentracji zaangażowania amerykańskiego na Europie.
Możemy jedynie mówić o szczęściu, jeśli Ameryka znów wykazuje żywotne zainteresowanie Europą, co w minionych latach stało pod znakiem zapytania. Gdzie znajdowałaby się dziś Ukraina, gdzie Unia Europejska, gdyby Ameryka straciła to zainteresowanie?
Co prawda nie ulega wątpliwości, że Stany Zjednoczone w zamian za swoją ponowną ochronę militarną Europy zażądają – i to być może już w bliskiej przyszłości – wsparcia w obszarze Azji. To mogłaby być cena, którą Europa zapłaci za swoją zależność od Ameryki w dziedzinie bezpieczeństwa politycznego. Jednak – i w tej sprawie Macron ma niewątpliwie rację – europejskie interesy w Azji nie pokrywają się w żadnym razie z interesami Stanów Zjednoczonych. Ameryka pozostaje jednym z najsilniejszych, a właściwie wciąż jeszcze najsilniejszym mocarstwem światowym, Europa natomiast mocarstwem jedynie regionalnym. Ameryka jest w dużej mierze samowystarczalna, zwłaszcza gdy chodzi o zaopatrzenie w energię, technologicznie wciąż góruje nad wszystkimi innymi państwami świata, a jej położenie geograficzne czyni ją niemal niemożliwą do zaatakowania. Stany Zjednoczone są właściwie wielką wyspą. By powstrzymać rosnącego w siłę rywala, Chiny, Stany chcą przerwać globalne łańcuchy dostaw, zredukować swoje gospodarcze sprzężenie Z Chinami, a wszystko to dzieje się już teraz.
Sytuacja Europy, a zwłaszcza Niemiec, jako narodu będącego wielkim eksporterem, jest całkowicie inna. Dobrobyt Republiki Federalnej oparty jest na globalizacji, po zjednoczeniu jeszcze bardziej niż uprzednio. Chiny są ogromnym rynkiem zbytu na niemieckie produkty, wystarczy zobaczyć ile SUV-ów eksportuje niemiecki przemysł samochodowy do Chin, co jest zwłaszcza dla tak zwanych producentów wyrobów premium, Mercedesa, BMW czy Porsche, głównym źródłem ich zysków. Dlatego eskalacja konfliktu z Chinami miałaby fatalne konsekwencje dla gospodarki niemieckiej, a tym samym dla niemieckiego dobrobytu. Kanclerz Scholz był niedawno w Chinach, a część jego delegacji stanowili przedstawiciele wielkiego przemysłu. Ani niemiecka gospodarka, ani niemiecka polityka nie są obecnie gotowe na jakieś fundamentalne uniezależnienie się od Chin – mimo całkowicie inaczej wytyczonego kursu Stanów Zjednoczonych.
Czy Niemcy mogą sobie pozwolić na zerwanie partnerstwa strategicznego z Stanami Zjednoczonymi? I dlaczego nie sprawdziło się ogłoszone niegdyś przez byłego prezydenta George’a Busha hasło „Partners in Leadership”?
Amerykanie po 1989 roku słusznie podkreślali, że wolna Europa jako partner Stanów Zjednoczonych musi ponownie wziąć na siebie odpowiedzialność za swoje sprawy. Zwłaszcza Niemcy, które miały ambicje stać się potęgą kształtującą Europę, w tej sprawie zawiodły. Dotyczy to jednak także Francji czy wspominanego często „silnika niemiecko-francuskiego”. Przez trzydzieści lat nie wydawaliśmy prawie nic na nasze bezpieczeństwo i sądziliśmy, że będziemy mogli żyć z dywidendy pokojowej roku 1989. Być może po 1945 roku przyzwyczailiśmy się do tego, że nie musimy ponosić rzeczywistej odpowiedzialności, bo przecież mamy atomowy parasol Stanów Zjednoczonych.
Zdolność do obrony nie miała dla nas żadnego znaczenia, bo za punkt wyjścia przyjęliśmy pewnik, że nastał czas „wieczystego pokoju”. A to wprawiło nas w stan takiego samozadowolenia, że nie byliśmy już w stanie dostrzec oznak nadciągającej w Europie katastrofy. Prawie nie do pomyślenia stała się sytuacja, w której jako wspólnota, jeśli zaszłaby taka konieczność, znów musielibyśmy być gotowi wziąć do ręki karabin. W tym sensie twierdzenie, że znaleźliśmy się w fazie dekadencji, tak politycznej, jak i społecznej, nie było całkiem bezzasadne.
24 lutego 2022 zburzył wszystkie te iluzje. To jest sedno owego „Putinowskiego szoku”, jakiego doznały zwłaszcza Niemcy w momencie rosyjskiej napaści na Ukrainę.
W przyszłości Niemcy będą musiały wydawać o wiele więcej na swoją obronę i zasadniczo zmienić także swój sposób myślenia. Jednak sama tylko odbudowa Bundeswehry będzie pracą iście herkulesową. Jesteśmy bowiem pod względem nie tylko materialno-technicznym, lecz także mentalnym tak gruntownie rozbrojeni, że to projekt na całe pokolenia.
Do tej pory jednak, mimo zapowiedzi kanclerza, zawartych w jego przemówieniu o „epokowym zwrocie”, nie wydarzyło się wiele. Nasze elity polityczne podkreślają wprawdzie nieustannie – całkiem słusznie – że z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie jesteśmy stroną tej wojny i że nie wolno nam się nią stać, już choćby dlatego, by uniknąć eskalacji atomowej. Mimo to jako część „kolektywnego Zachodu” od dawna już jesteśmy przez Rosję postrzegani jako wróg. Niewiele nam więc pomoże, jeśli będziemy się chcieli trzymać od tego wszystkiego z daleka, nawet jeśli takie jest nastawienie wielu Niemców. Nie jesteśmy wyspą, lecz częścią Europy, w której odgrywamy rolę centralną, tak politycznie, jak i ekonomicznie. Niemiecka polityka winna zatem już teraz znacznie mocniej dawać do zrozumienia własnemu społeczeństwu, że nowa rzeczywistość, która wdarła się w nasze życie 24 lutego 2022 roku, nie zniknie, oraz że zarówno dla Niemiec, jak i dla całej Europy nadchodzi czas wielkiej ekonomicznej i politycznej próby sił – jeśli kontynent rzeczywiście chce w końcu stać się zdolny do obrony własnymi siłami.
Albrecht von Lucke, prawnik, politolog oraz redaktor „Blätter für deutsche und internationale Politik”. W 2015 r. ukazała się jego książka „Die schwarze Republik und das Versagen der deutschen Linken” („Czarna Republika i porażka niemieckiej lewicy”).
Arkadiusz Szczepański studiował slawistykę, historię i kulturoznawstwo w Lipsku i Berlinie. Redaktor FORUM DIALOGU, tłumacz i członek redakcji Magazynu Polsko-Niemieckiego DIALOG.
Tekst ukazał się w Przeglądzie Politycznym nr 178:
Wydano w ramach linii projektowej „Mosty przyszłości. Polska i Niemcy dla Ukrainy” z przekazywanych przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec
[1] Karta Paryska – Paryska Karta Nowej Europy – dokument podpisany podczas przez przywódców państw-sygnatariuszy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, 21 listopada 1990 w Paryżu. Potwierdzał liczne gwarancje praw człowieka oraz zasady prawa międzynarodowego (przyp. tłum.).