30 lat „Atlantydy Północy”
Fotografie mają w sobie coś nomadycznego. Kiedy ktoś umiera, są upychane w pudełkach i gdzieś znikają. A potem nagle znowu się zjawiają, co nadaje ich wyłonieniu się z zapomnienia upiorny charakter. Przychodzą do człowieka jak duchy.
W. G. Sebald
W 1890 r. fotograf z Olsztyna, Paul Horn, ustawił aparat na ówczesnej ulicy Oberstraße, otworzył wizjer i po długim czasie naświetlania uwiecznił XIV-wieczną bramę miejską na tak zwanej suchej, żelatynowej, srebrnej płytce. Zdjęcie wydaje się nieco krzywe, Wysoka Brama przechyla się lekko w prawo. Sklepy i domy wzdłuż ulicy po wschodniej stronie bramy stoją już prosto: fryzjer Paul Sikorski znajduje się w tym samym budynku, co sklep z zabawkami Braci Nolle i kilka innych sklepów. Na zdjęciu najbardziej jednak fascynują ludzie. W porównaniu z wcześniej stosowaną techniką dagerotypii lub mokrej płyty kolodionowej czas naświetlania fotografii żelatynowej był krótszy, co pozwoliło Hornowi uchwycić ludzi w ruchu, choć nieco rozmytych.
Po zachodniej stronie Oberstraße można dostrzec grupę trzech osób w kapeluszach, być może to rodzina. Po przeciwnej stronie ulicy kolejna grupa trzech osób jest już ostrzejsza, to trzej szanowani dżentelmeni w garniturach. Na zdjęciu są jeszcze dwie postacie. Na pierwszym planie z prawej bosy chłopak na posyłki, w kapeluszu, bez twarzy, trzymający w ręku coś, co wygląda jak taca lub kosz. Sprawia wrażenie, jakby zatrzymał się w połowie kroku, być może zaintrygowany drewnianym sprzętem fotografa, z okiem obiektywu wystającym jak miech. Na dalszym planie bliżej bramy widać kolejną sylwetkę, bez nóg, nieco bardziej masywną niż pozostałe, być może to akurat przebiega posterunkowy w płaszczu lub dwukołowa bryczka przetacza się po bruku. To, co uchwycił Paul Horn, było z jednej strony migawką Rzeszy Niemieckiej i małego miasteczka na jej wschodnim krańcu, ale także dokumentem świata, który przepadł na zawsze. Nieświadomie Paul Horn uchwycił dla nas duchy Prus Wschodnich.
Fotografia Paula Horna jest tylko jednym z ponad 500 zdjęć, które w 1993 r. zostały pokazane na wystawie fotograficznej w Polsce i Niemczech pod tytułem „Atlantyda Północy”. Tytuł wybrał poeta z Olsztyna, Kazimierz Brakoniecki, współzałożyciel wspólnoty kulturalnej Borussia, która od początku lat 90. intensywnie angażuje się w dialog polsko-niemiecki i badania nad niemiecką historią kultury w byłych Prusach Wschodnich. Podróż z Borussią do Królewca (wówczas Kaliningrad) zainspirowała Kazimierza Brakonieckiego do pokazania polskim mieszkańcom Warmii i Mazur fotograficznych dowodów wielokulturowego i wielonarodowego życia, które istniało na tych terenach przed I wojną światową. Wraz z Konradem Nawrockim z Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk, który zarządza dużą częścią zbiorów fotograficznych dawnego Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Królewcu [Provinzialdenkmalamtes in Königsberg], Brakoniecki był kuratorem wystawy „Atlantyda Północy”. Wybrano 517 zdjęć, które pokazano publiczności dzięki dofinansowaniu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Na ile pozwalały dostępne zdjęcia, skupiono się bardziej na życiu codziennym, kulturze i naturalnych krajobrazach Prus Wschodnich z przełomu XIX i XX wieku, a nie na przedstawianiu wspaniałych budowli i pruskiej potęgi. Pokazane w 1993 r. fotografie wywołały spore poruszenie. Po raz pierwszy w Polsce po 1945 r. dawne niemieckie życie w Prusach Wschodnich nie zostało przedstawione w negatywnym świetle i odparto komunistyczną narrację o „ziemiach odzyskanych”.
„Atlantyda Północy” pokazała, że można rozwijać lokalne narracje i za pomocą migawek z życia codziennego opowiedzieć historię Prus Wschodnich w wymiarze ludzkim, z dala od uproszczonych, nacjonalistyczno-populistycznych narracji. Nic więc dziwnego, że „Atlantyda Północy” stała się również kluczowym pojęciem w twórczości Kazimierza Brakonieckiego. „Atlantyda” symbolizuje wszystko to, co zostało zniszczone przez narodowy socjalizm, rozjechane przez sowieckie czołgi i wyparte ze świadomości historycznej regionu po 1945 r. – mit utraconej wielokulturowej przeszłości Prus Wschodnich. „Atlantyda Północy” okazała się zwiastunem dokonującego się obecnie w Polsce kulturowego zbliżenia do tego, co określa się mianem „poniemieckie”, a co znajduje odzwierciedlenie w takich publikacjach, jak książka Karoliny Kuszyk o tym samym tytule czy „Mein Gott, jak pięknie” Filipa Springera. Wschodniopruska Atlantyda Kazimierza Brakonieckiego znalazła się także w manifeście Borussii: „[…] Tworząc polską tożsamość, dążąc do nowatorskiego i skutecznego działania oraz myślenia, jednocześnie odkrywamy zastane tu dziedzictwo pruskie, niemieckie, rodzime, aby – pomni tragedii dwudziestowiecznych – dowieść, że podążamy do wolnej i demokratycznej ojczyzny, szanując dobro innych bliźniaczych narodów. Pamiątki każdej narodowej przeszłości traktujemy jako pamięć o ludzkości”.
Historia mojej własnej rodziny to również historia zaginionej Atlantydy, która jest inna niż historia lokalnych potomków, takich jak Brakoniecki, którzy dorastali wśród ruin i niemieckich nazwisk na domach i nagrobkach. To historia niemieckich wnuków, którzy młodość spędzili w bogatym zachodnim kraju, słuchając opowieści o utraconym świecie. Opowieści o mrozie i wilkach w lasach, o kuligach w drodze do kościoła, o dniach targowych w Olsztynie, o gestapowcach aresztujących krewnych i niepowstrzymanym natarciu Armii Czerwonej. Zdjęcia Prus Wschodnich, które odkryłem w rodzinnych albumach, były podobne do tych, które po raz pierwszy zostały wystawione w 1993 r.: abstrakcyjne fragmenty dawno utraconego świata i jego duchów. Nieznani mi ludzie na wykopkach ziemniaków, krzepkie konie i opalona para przed wozem z sianem, rodzina w niedzielnym stroju przed drzwiami własnego gospodarstwa w mroźny zimowy dzień. Niemniej jednak Prusy Wschodnie nie były utopią, ani idealną cywilizacją, która przepadła w odmętach czasu. Po I wojnie światowej było to miejsce głęboko konserwatywne, panowała wielka bieda i silne uprzedzenia, a kiedy patrzę na wyniki wyborów narodowych socjalistów na tych terenach jeszcze przed 1933 r., to nie czuję smutku, że junkrzy i wielcy właściciele ziemscy zniknęli na zawsze.
W przeciwieństwie do Kazimierza Brakonieckiego nie urodziłem się zatem tam, gdzie rozgrywały się te historie i powstały te fotografie, ale jako pisarz zawsze wracam do miejsca, skąd pochodzi moja rodzina – i odnajduję w teraźniejszości ślady minionego. Podobnie jak Kazimierz Brakoniecki, ale jako dorastająca w Niemczech osoba, również jestem zafascynowany Atlantydą. Jednak nie w tym sensie, że budzi we mnie tęsknotę za czymś, co bezpowrotnie minęło. Krajobraz Warmii i Mazur pozwala mi zobaczyć i lepiej zrozumieć historię mojej rodziny. We wsi Łęgajny (niemieckie Lengainen) znajduje się piękny szlak turystyczny wzdłuż miejscowego Jeziora Linowskiego (Lengainen See), który prowadzi mnie do fundamentów domu, w którym na świat przyszła moja babcia Cäcilie. W Olsztynie mam małe mieszkanie przy ulicy Partyzantów (niegdyś Bahnhofstraße), którą moja babcia chodziła przez dziesięć lat w drodze z dworca do polskiej szkoły na końcu ulicy. To jest moje doświadczenie Atlantydy Północy: żadna konserwatywno-nacjonalistyczna tęsknota za idealną krainą z przeszłości (która oczywiście nigdy nie istniała), ale krajobraz, który pozwala nam rozmawiać o wspólnym ludzkim doświadczeniu Polaków i Niemców.
30 lat po pierwszej prezentacji wystawa fotograficzna powróciła tego lata, nieco odchudzona i zawierająca 250 zamiast pierwotnych 517 fotografii. Wystawę zorganizowano w Muzeum Historycznym w Ełku i w Miejskiej Galerii Sztuki w Olsztynie, a kuratorem ponownie został Kazimierz Brakoniecki. Przez 30 lat eksponaty nie straciły nic ze swojej atrakcyjności; koncepcja „Atlantydy Północy” pozostaje wciąż aktualna. Jak pokazała niedawna przeszłość, czas pozytywnych zmian w Europie z początku lat 90. wyraźnie się skończył, droga nie wiedzie już w kierunku większego międzynarodowego zrozumienia i współpracy – wręcz przeciwnie. Jednak szczególnie w obliczu rosnącego nacjonalizmu i izolacjonizmu nadal ważne jest, aby opowiadać o złożonych realiach wielokulturowych regionów i historiach ucieczek, wypędzenia i przymusowej migracji, które często są z nimi związane.
Ze swojej strony jestem dumny, że podobnie jak Kazimierz Brakoniecki jestem atlantystą, którego rodzina przeżyła katastrofę i obudziła we mnie fascynację, a może nawet miłość do krajobrazu, który ujrzałem na własne oczy dopiero w wieku 35 lat. Również ja odkrywam tutaj coraz więcej moich duchów. Niedługo po tym, jak Paul Horn uwiecznił na zdjęciu Wysoką Bramę, Peter Nerowski, młody oficer pruskiej armii i pierwszy mąż mojej prababci Ottilie, zlecił wykonanie swojego portretu w studiu fotograficznym S. Pfeifel przy Jacobistraße 12 w Allenstein (dzisiejszy Olsztyn). W 1917 r. zaginął podczas walk na froncie zachodnim we Francji, a jego ciała nigdy nie odnaleziono ani nie zidentyfikowano. Wszystko, co po nim pozostało, to wyblakłe zdjęcie, które w zeszłym roku odkryłem w rodzinnym albumie, oraz opowieści o jego gospodarstwie w Lengainen w środku Atlantydy.