Pół miliona, może nawet więcej. Po 34 latach od pierwszych, częściowo wolnych wyborów parlamentarnych w Polsce, które dały impuls innym krajom bloku wschodniego i walnie przyczyniły się do upadku komunizmu i jego symbolu – muru berlińskiego – 4 czerwca znów ma szansę przejść do historii.
Tylko, albo aż. Bo jeszcze kilka tygodni temu wśród wielu polityków obecnej opozycji – również związanych z Koalicją Obywatelską – nastroje były minorowe, a zasadniczym pytaniem, jakie sobie stawiano w kuluarowych dyskusjach było to, czy do Warszawy na zapowiedziany przez byłego premiera Donalda Tuska marsz stawi się mniej czy więcej niż 100 tysięcy osób. Jeśli byłoby mniej, Tusk poniósłby spektakularną porażkę. 200 tysięcy byłoby, spekulowano na miesiąc przed marszem, przyzwoitym wynikiem. 300 tysięcy? Na tyle nie liczyli chyba najwięksi optymiści. Organizowany przez środowiska narodowe i prawicowe Marsz Niepodległości (11 listopada) ściąga, w zależności od roku, 150-250 tysięcy uczestników. Opozycji, nawet w latach 2016-2017, podczas masowych protestów przeciw łamaniu konstytucji i łamiącym standardy państwa prawa zmianom w sądownictwie, nie udało się powtórzyć takiego wyniku.
Trzeba jednak przyznać, że przez miesiąc wydarzyło się w polskiej polityce naprawdę dużo, a najmocniej na sukces Donalda Tuska zapracowali politycy Prawa i Sprawiedliwości. Uchwalenie tzw. lex Tusk, czyli inaczej ustawy „dopaść Tuska”, zakładającej powołanie specjalnej komisji do badania rosyjskich wpływów w Polsce i jej błyskawiczne podpisanie przez prezydenta Andrzeja Dudę okazało się kubłem zimnej wody na pogrążonej w wewnętrznych sporach opozycję. Od partii lewicowych po środowiska konserwatywno-ludowe, politycy, którzy jeszcze nie tak dawno odżegnywali się od wspólnego marszu, stwierdzili – Trzeba iść.
Przede wszystkim jednak „Lex Tusk”, którego jedynym celem ma być (i jest) wyeliminowanie byłego premiera i prezydenta Rady Europejskiej z życia politycznego – również po ewentualnej wygranej obecnej opozycji – okazało się zapłonem, który, bez żadnej przesady, detonował społeczne oburzenie. Pogrążeni w marazmie zwolennicy opozycji, nie do końca przekonani, czy jesienią Prawo i Sprawiedliwość będzie mogło przegrać wybory, nagle zrozumieli, że nie chodzi o to, czy może przegrać, ale o to – czy może nie przegrać. Lub, po prostu, że przegrać musi.
Jest takie polskie powiedzenie, że gdy Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera. Gdyby to była prawda, politycy Prawa i Sprawiedliwości mają się czego obawiać, bo jak jeden mąż tuż przed i tuż po marszu zachowywali się jakby stracili nie tylko resztki rozsądku, ale też cały instynkt samozachowawczy.
Przykład idzie z góry, więc Andrzej Duda, który mógł zatrzymać szaleństwo „lex Tusk” i zawetować ustawę (na co, trzeba przyznać, liczyła bardzo duża grupa komentatorów), zdecydował się na półśrodek – podpisał i odesłał do Trybunału Konstytucyjnego, który po siedmiu latach pełnej kontroli sprawowanej przez PiS jest kompletnie sparaliżowany wewnętrznymi konfliktami. Odesłanie do Trybunału (który nie jest żadnym Trybunałem, bo zasiadają w nim sędziowie powołani bezprawnie) nie wstrzymuje jednak działania ustawy. Prezydent musiał wiedzieć, że narazi się Unii Europejskiej, jednak to nigdy nie robiło na nim wrażenia. Andrzej Duda jednak dba nie tylko o poprawne, ale wręcz wzorowe relacje z Waszyngtonem – nie wziął, najprawdopodobniej, pod uwagę, że główny lokator Białego Domu jest mocno wyczulony na takie kwestie jak demokracja i praworządność. Reakcja USA musiała być dla prezydenta Polski niezwykle dotkliwa, skoro po kilkudziesięciu godzinach od złożenia podpisu złożył w Sejmie prezydencki projekt nowelizacji „lex Tusk”. Dlaczego Duda położył na szali swoje (i Polski) relacje z kluczowym – zwłaszcza w kontekście wojny w Ukrainie – sojusznikiem? Tu odpowiedź jest prosta: choć prezydenta i obóz rządzący (Zjednoczoną Prawicę, Prawo i Sprawiedliwość i przede wszystkim prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego) więcej w tej chwili dzieli niż łączy – relacje głowy państwa z prezesem Kaczyńskim w zasadzie nie istnieją, łączy ich… Donald Tusk, a raczej organiczna do niego niechęć, by nie powiedzieć – odbierająca prawidłowy osąd rzeczywistości nienawiść.
Nie popisali się oczywiście sztabowcy PiS, którzy tuż przed marszem 4 czerwca zaprezentowali spot, którego celem miało być zniechęcenie do udziału w imprezie, wręcz jej obrzydzenie – w tym celu użyli zdjęć z Auschwitz. To, że w dodatku kradzionych, bo autorzy nie udzielili zgody, jest najmniejszym problemem. Zabieg przyniósł efekt wręcz odwrotny. W powszechnych i słusznych, skądinąd, protestach utonęło jednak meritum. Zakładając, że autorzy pomysłu rzeczywiście nie stracili resztek kontaktu z rzeczywistością, ten krok można interpretować tylko w jeden sposób: od lat PiS próbuje zaszufladkować Tuska jako polityka wysługującego się – w czasie swojej całej kariery politycznej – z jednej strony Niemcom, z drugiej – Rosji. Granie na obu nutach polskich resentymentów okazywało się do tej pory umiarkowanie skuteczne, więc prawdopodobnie ktoś – pytanie, na jak wysokim szczeblu – postanowił podnieść stawkę. O tym, że nie są to jedynie publicystyczne dywagacje, świadczą publiczne wypowiedzi polityków PiS („Tusk – polityk z hitlerowską twarzą”). Na razie nie pierwszoplanowych, to prawda. Przypadki jednak nie istnieją, ktoś musiał dać zielone światło.
– Frekwencyjna klapa – pisała na Twitterze Joanna Lichocka, znacząca posłanka PiS, gdy przez Warszawę szedł półmilionowy tłum pod białoczerwonymi i unijnymi flagami, dając dowód, że przed utratą kontaktu z Ziemią poselski immunitet zupełnie nie chroni. Komentarz posłanki nie był ani jedyny, ani nawet najmniej mądry. Politycy PiS w dzień marszu byli jak bokser, który pod gradem ciosów chwieje się na nogach – i to wrażenie nie ustępowało również w kolejnych dniach, potęgowane jeszcze przez bredzenie przez funkcjonariuszy mediów publicznych (naprawdę trudno nazwać ich dziennikarzami) o setkach tysięcy mieszkańców Warszawy, którzy wyszli na spacer do ZOO (znajdujące się na drugim brzegu Wisły) i po watę cukrową.
Czy doszło do nokautu? Nie. Ani marsz 4 czerwca, ani dotychczasowy przebieg kampanii wyborczej nie przesądzają, że PiS musi przegrać, ani że opozycja jest skazana na sukces. Wiadomo natomiast na pewno, że partia Jarosława Kaczyńskiego nie musi wygrać, a opozycja – może zwyciężyć. Warunki jednak są twarde: liderzy opozycji nie mogą sobie pozwolić na znaczące (a tak naprawdę to na żadne) błędy, zaś Jarosław Kaczyński musi sięgnąć po „Listę stu największych błędów, jakie lider partii może popełnić w kampanii wyborczej”. I kontynuować realizację.
Bo trudno nie zauważyć, że dużo błędów już zostało popełnionych. PiS miało nadzieję, że ogłaszając w maju rewaloryzację swojego sztandarowego programu 500+, czyli comiesięcznego zasiłku dla każdego dziecka i podniesienie – od stycznia 2024 roku – kwoty, jaką otrzymują rodzice, z 500 PLN do 800 PLN, rzuci opozycję na kolana. Tak się jednak nie stało i nie chodzi bynajmniej o to, że Koalicja Obywatelska odbiła piłeczkę i zaproponowała, by podwyższenie kwoty przeprowadzić natychmiast. Gdy w 2015 roku PiS szło po władzę, 500 PLN stanowiło aż 28 proc. pensji minimalnej. W 2024 roku pensja minimalna wyniesie, najprawdopodobniej, 4,2 tys. PLN. Zasiłek na dziecko będzie więc wynosić nieco ponad 18 proc. tej kwoty. Aby utrzymać relację zasiłku do wynagrodzenia minimalnego trzeba byłoby go podnieść do 1,2 tysiąca złotych – co jest, oczywiście, niemożliwe. Dodatkowe 300 PLN nie rekompensuje nawet wzrostu cen, zwłaszcza w koszyku dóbr codziennego użytku.
Oczywistym błędem jest niemożność porozumienia się z Unią Europejską ani w sprawie praworządności, ani w sprawie kar nakładanych na Polskę, a co za tym idzie – pieniędzy z KPO. Rząd z jednej strony dramatycznie potrzebuje unijnych pieniędzy, z drugiej strony – rządzący robią wszystko, by kurek z funduszami został całkowicie zakręcony, a uchwalenie lex Tusk to nie tylko wiśnia, ale wręcz arbuz na torcie sporów na linii Warszawa-Bruksela.
PiS oczywiście cały czas ma wysokie notowania w sondażach, w części z nich wygrywa, w części – oddaje, nieznacznie, prowadzenie Koalicji Obywatelskiej. Można się zastanawiać, dlaczego: trzy lata bardzo wysokiej inflacji, ogromny wzrost kosztów życia, nierekompensowany wzrostem płac (te rosną wyraźnie wolniej niż ceny), kompromitujące – i budzące ogromny niepokój – wpadki związane z obronnością kraju („zgubienie” rosyjskiej rakiety, przypadkowo odkrytej w lasach w środku kraju po kilku miesiącach od naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej), nepotyzm i afery na styku polityki i biznesu, w tym obsadzanie stanowisk w spółkach Skarbu Państwa przez „swoich”, najczęściej członków rodzin polityków obozu rządzącego – litanię zdarzeń i zjawisk, które powinny negatywnie odbić się na sondażach można byłoby ciągnąć jeszcze bardzo długo. Dlaczego PiS-owi nie spada?
Oczywiście, partia Jarosława Kaczyńskiego ma swój żelazny elektorat. Od zawsze był określany na około 30 procent wyborców – i nie należy się spodziewać, by w najbliższych wyborach PiS osiągnęło gorszy wynik, zaś problemem opozycji nie może być – jeśli chce wygrać wybory – wynik partii Kaczyńskiego, ale jej własny. Patrząc z tej perspektywy, 4 czerwca – w ogólnym zarysie – nakreślił drogę do sukcesu. Raczej razem, niż osobno. Raczej z jasnym przekazem niż dywagacjami nad różnicami programowymi. Raczej z silnym przywódcą, niż z kilkoma słabszymi ośrodkami decyzyjnymi.