Miniony rok w polityce Białorusi zdominowały dwa wyzwania. Pierwszy, to rozwój i intensyfikacja stosunków z Zachodem, drugi – stanowisko wobec nacisków Moskwy w sprawie pogłębienia integracji obu państw. Elity rządzące bardzo natrudziły się w politycznej grze, a – dodajmy- że w międzyczasie odbyły się wybory do białoruskiego parlamentu.
Na Zachód przez Wschód?
Narastające napięcia w relacjach z Moskwą oraz kontynuacja normalizacji stosunków z UE i USA, zaowocowały 2019 r. mnogością spotkań z zachodnimi politykami. Mogłoby to wyglądać na rutynowe działania w ramach polityki zagranicznej suwerennego państwa, jednak w przypadku Białorusi każde z tych spotkań było również sygnałem w stronę Kremla.
W lutym z oficjalną wizytą przyjechał do Warszawy Michaił Miasnikowicz, przewodniczący białoruskiej Rady Republiki (odpowiednik senatu). Ta wizyta była bardzo ważnym wydarzeniem nie tylko w bilateralnych relacjach dyplomatycznych Polski i Białorusi, ale i demonstracją otwarcia Mińska na intensyfikację kontaktów z Zachodem. Waga samej wizyty polegała przede wszystkim na jej randze. Polska od wielu lat nie gościła przedstawiciela białoruskich władz o takiej pozycji. Miasnikowicz był szefem pierwszej administracji prezydenta Alaksandra Łukaszenki oraz premierem, a na Białorusi jest uważany jeśli nie za drugą osobę w państwie, to przynajmniej za jednego z najbardziej wpływowych urzędników, który ma bezpośredni dostęp do prezydenta. Trudno jednak wskazać konkretne wyniki tej wizyty. Bezsprzecznie stronie białoruskiej zależało na zainteresowaniu i przede wszystkim pozyskaniu partnerów spoza „ruskiego miru” dla wewnętrznej gry politycznej z Rosją.
W sierpniu Mińsk odwiedził doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA John Bolton. Już sama zapowiedź jego wizyty na Białorusi wywołała duży szum medialny, a niektóre źródła oficjalne nazwały ją „przełomową” albo „historyczną”. Nie bez powodu – Bolton jest najwyższym rangą przedstawicielem władz USA, który odwiedził Mińsk w ciągu ostatnich 25 lat. Ostatnie wzajemne wizyty głów państw miały miejsce w latach 1994–1995, a i wtedy prezydent Bill Clinton nie spotykał się prezydentem Łukaszenką. Potem nastąpił okres ochłodzenia i sankcji, a wizyty ograniczały się jedynie do zastępców doradców albo delegacji Kongresu USA.
Dla elity rządzącej najważniejszą kwestią i najbardziej osiągalnym celem była dalsza normalizacja stosunków z USA, która miałaby wpłynąć na zniesienie amerykańskich sankcji. I choć po 2015 r. zostały one ograniczone, to nadal stanowią dużą przeszkodę w rozwoju relacji gospodarczych między państwami. A ich zniesienie potencjalnie mogłoby wpłynąć na poprawę gospodarczej kondycji Białorusi, która obecnie jak powietrza potrzebuje tanich kredytów i zagranicznych inwestycji. Kolejną istotną kwestią była normalizacja stosunków dyplomatycznych – od 2008 r. na Białorusi nie ma amerykańskiego ambasadora. Po tej wizycie uzgodniono, że amerykański ambasador powróci do Mińska. Przywrócenie funkcjonowania pełnoetatowych misji dyplomatycznych może stać się fundamentem reaktywacji stosunków na linii Mińsk-Waszyngton. W obecnej konfiguracji geopolitycznej nie bez znaczenia pozostaje dla Mińska deklaracja poparcia niepodległości i suwerenności ze strony globalnych graczy oraz ich pośrednie wsparcie zagranicznej polityki w napiętych relacjach z Rosją. I taka deklaracja z ust przedstawiciela USA padła.
Nadal aktualnym i ważnym zagadnieniem pozostaje pokój w regionie – białoruskie władze zdają sobie sprawę, że tzw. format miński praktycznie się wyczerpał, dlatego szukają nowych możliwości, które pozwoliłyby Białorusi dalej rozgrywać kartę neutralnego regionalnego arbitra. W październiku białoruski prezydent po raz pierwszy spotkał się z ukraińskim prezydentem Wołodymyrem Zełenskim. Oprócz współpracy polityczno-gospodarczej głowy państw omawiały kwestie uregulowania konfliktu na wschodzie Ukrainy. Dodatkowo, pod koniec roku nasiliły się nieoczywiste kontakty Białorusi i NATO. W październiku w Mińsku gościł zastępca sekretarza generalnego Sojuszu for Emerging Security Challenges Antonio Missiroli, a w grudniu odbyła się wizyta studyjna białoruskich polityków, ekspertów i dziennikarzy do kwatery głównej. A były szef białoruskiego sztabu generalnego Oleg Belokonev nawet powiedział, że Białoruś jest gotowa na wspólne ćwiczenia z NATO, i rozmowy o potencjalnym formacie takiej współpracy trwają. Oczywistym jest, że część państw członkowskich będzie przeciwna pogłębianiu współpracy z Białorusią, traktując ją nie bez podstawy jako „wtykę Rosji”, a i sama wschodnia sąsiadka nie będzie zachwycona rozwojem stosunków z największym rywalem. Natomiast proces certyfikacji umowy bezpieczeństwa NATO-Białoruś może przyśpieszyć.
Ostatnim ważnym wydarzeniem w białoruskiej polityce zagranicznej była wizyta prezydenta Łukaszenki w połowie listopada w Austrii. Białoruskie media nazywały ją symboliczną – owszem, wizyt takiej rangi nie było bardzo dawno. Aczkolwiek trzeba wspomnieć, że białoruski prezydent wcześniej odmówił przyjazdu do Brukseli i na Łotwę, co stało się podstawą spekulacji, że nie chce on niepotrzebnie drażnić Moskwy. Dlatego i ta wizyta mogła być próbą zmiany wizerunku i demonstracji niezależności w prowadzeniu polityki. Ale Austria jest jednym z najlepszych i najspokojniejszych partnerów gospodarczo-politycznych Białorusi spośród krajów UE. Ta wizyta miała znaczenie bardziej symboliczne i dyżurne, niż strategiczne. Nie pociągnęła też za sobą spektakularnych skutków politycznych w relacjach między Mińskiem a Wiedniem czy Brukselą. I, co istotne, odbyła się tuż przez wyborami.
Sterylny parlament
W połowie listopada na Białorusi odbyły się wybory parlamentarne. Nie dostał się do niego żaden przedstawiciel opozycji, nie było też masowych protestów czy demonstracji. Co do wyników tych wyborów, to większość analityków nie miała wątpliwości. Największą zagadką było pytanie oto, czy władze pozwolą dostać się do Izby Niższej choć jednemu, nawet minimalnie niezależnemu, kandydatowi (jak miało to miejsce w poprzednich wyborach). Te wybory również były testem dla białoruskiego systemu – czy elita władzy bezwzględnie użyje aparatu administracyjnego i represji w stosunku do oponentów politycznych.
Prorządowi „kandydaci” tradycyjnie odegrali przypisane im role. Przedstawiciele białoruskiej opozycji i ruchów demokratycznych jeszcze przed kampanią podzielili się w swoim nastawieniu do zbliżającej się kampanii. Jedni uznali, że w zachodzących od 2014 r. zmianach należy wszystkimi możliwymi środkami propagować swoje idee i w kampanii uczestniczyć, inni natomiast tradycyjnie opowiedzieli się za bojkotem tzw. w ich mniemaniu „wyborów”. Z ponad 700 potencjalnych kandydatów do 110-osobowego parlamentu białoruska Centralna Komisja Wyborcza zarejestrowała 560. Jedną trzecią stanowili kandydaci od partii i ruchów opozycyjnych, jednak w większości były to osoby mało rozpoznawalne. Uniemożliwiono również startu w wyborach dwóm przedstawicielkom opozycji w parlamencie poprzedniej kadencji, Alenie Anisim i Hannie Kanapackiej.
Głosowanie trwało sześć dni. Oprócz samej daty wyborów, 17 listopada, w dniach 12-16 listopada trwało głosowanie przedterminowe, które od lat budzi najwięcej pytań wśród niezależnych obserwatorów. Oficjalnie frekwencja wyniosła ponad 77 proc., w tym w głosowaniu przedterminowym prawie 36 proc. Innego zdania byli niezależni i zagraniczni obserwatorzy. Według ich relacji, doszło do znaczących uchybień międzynarodowych standardów, fałszerstw podczas liczenia głosów, presji ze strony władz oraz podkręcania w rzeczywistości niskiej frekwencji. Po wyborach CKW oznajmiła, że przebiegły one zgodnie z białoruskim ustawodawstwem i międzynarodowymi standardami. A także, że żaden kandydat sił opozycyjnych nie uzyskał mandatu deputowanego. Sam prezydent powiedział później, że „chciałby, aby do parlamentu dostało się 5-10 opozycjonistów, ale się nie udało, bo są za słabi”. Instytucje zachodnie nie doceniły poczucia humoru białoruskiego prezydenta, ale i o potencjalnych nowych sankcjach nikt nie wspominał.
Jedyną zauważalną zmianą tych wyborów do parlamentu było to, że nieznacznie zwiększyło się jego upartyjnienie: w nowej kadencji liczba deputowanych bezpartyjnych spadła z 94 do 89. Ale to jest zmiana jedynie kosmetyczna, ponieważ białoruski parlament nadal pozostaje odpartyjniony, a jego „partyjni” członkowie pochodzą wyłącznie z partii kieszonkowych i prorządowych. Misja OBWE i zachodni obserwatorzy (choć wskazali, że wybory odbyły się w zasadzie spokojnej atmosferze) zaznaczyli, że ich przebieg nie odpowiadał międzynarodowym standardom i nie były one otwarte i konkurencyjne.
Przebieg wyborów pokazał, że nie zmienia się rola i znaczenie parlamentu w białoruskim systemie politycznym. Niezależnie od tego, jaka jest w nim reprezentacja partyjna i ściślej – opozycyjna. Białoruskie siły opozycyjne, choć próbowały wykorzystać trwającą od pięciu lat odwilż, nie stanowią rzeczywistej alternatywy dla elity rządzącej. Głównymi problemami kontrelity pozostają wewnętrzne podziały i brak motywacji do wypracowania kompromisu. W białoruskich realiach politycznych może się wydawać, że debata sił opozycyjnych jest merytoryczna, burzliwa i dynamiczna, to w rzeczywistości nie wychodzi ona poza granice internetu i bańki informacyjne w sieciach społecznościowych. Przy obecnej kondycji sił opozycyjnych jedyną możliwością dla ich przetrwania i zwrócenia uwagi społeczeństwa jest wspólny spójny przekaz i przynajmniej udawana jedność. Białoruski parlament jest sterylny. A ta sterylność oznacza, że nie ma w nim deputowanych ani otwarcie prozachodnich, ani prorosyjskich. I takiego pola politycznego potrzebuje w obecnych warunkach białoruska elita władzy z Łukaszenką na czele.
Inkorporacja?
W grudniu odbyły się ważne białorusko-rosyjskie spotkania bilateralne, których celem było ukierunkowanie i sformalizowanie dalszej integracji w ramach Państwa Związkowego. W tygodniach poprzedzających ww. spotkania w białoruskich niezależnych mediach zaczęły się pojawiać alarmistyczne artykuły, które sugerowały, że Rosja może ostatecznie pochłonąć i inkorporować Białorus. Dość szybko taką narrację przejęły również niektóre zachodnie media. Ostatecznie, wbrew głośnym publicystycznym hasłom, ze spotkań najpierw w Soczi, a potem w Petersburgu, prawie nic nie wynikło. I nie ma w tym nic dziwnego, rewolucyjnego czy nowego – w rzeczywistości trudno było oczekiwać innego wyniku rozmów o dalszej pogłębionej integracji.
Faktycznie martwy od 20 lat projekt integracji w ramach ZBiRu (Związek Białorusi i Rosji) nabrał impetu w ciągu ostatniego roku. Pod koniec 2018 r. rosyjski premier Dmitrij Miedwiedew w dość ultymatywnej formie wymusił na białoruskich władzach powołanie grup roboczych, które miałyby się zająć wszelkimi aspektami dalszej integracji. Wtedy rosyjski premier oznajmił, że subsydiowanie białoruskiej gospodarki będzie zależało od intensyfikacji procesów integracyjnych. Oficjalnie Mińsk mówił wówczas wręcz o chęci inkorporacji Białorusi przez Rosję. Kreml oczywiście zaprzeczył wszystkim podobnym interpretacjom, ale ta sytuacja jeszcze bardziej zwiększyła napięcie w białorusko-rosyjskich relacjach i wywołała kolejne spory o cenach surowców dla Białorusi. Od roku Białoruś funkcjonuje w warunkach tzw. manewru podatkowego, wprowadzonego przez Rosję. Manewr polega na stopniowej likwidacji eksportowego cła na rosyjską ropę i produkty ropopochodne, które wcześniej Białorusi nie dotyczyło. Według obliczeń ekspertów, wprowadzenie manewru spowoduje realne straty białoruskiej gospodarki, liczone w miliardach dolarów.
Liczba punktów spornych się kumulowała, a Moskwa, wyczuwając słabość negocjacyjną białoruskiego establishmentu, systematycznie wzmacniała swoje naciski w ostatnich miesiącach. Stąd też wywodzi się wzrost aktywności prozachodnich białoruskich władz. Jeszcze przed wizytą J. Boltona w Mińsku pojawiły się wzmianki o możliwym zainteresowaniu Białorusi zakupem ropy z USA – białoruski państwowy koncern naftowy nawet miał wynająć amerykańskiego lobbystę Davida Gencarelliego, który wsparłby ten proces. I choć ewentualne sprowadzanie ropy z USA jest pytaniem dalekiej przyszłości, a sam zakup w warunkach tzw. manewru podatkowego nie opłaca się Białorusi w perspektywie najbliższych lat, był to kolejny polityczny sygnał w kierunku Kremla.
Nie ulega wątpliwości, że podpisanie jakiegokolwiek konkretnego porozumienia w 20. rocznicę powołania ZBiRu byłoby symbolicznym i propagandowym sukcesem Moskwy. Ale niepodpisanie żadnego nowego porozumienia integracyjnego świadczy nie tylko o fiasku integracyjnego szczytu w Soczi, ale i o kolejnej porażce tego projektu jako całości. Strony formalnie trzymają się umowy integracyjnej, a opóźnienie samego procesu tłumaczą rozbieżnościami prawnymi w poszczególnych dziedzinach. Rządy mają do opracowania i uzgodnienia łącznie 31 integracyjnych map drogowych, ale wypracowanie konsensusu w niektórych dziedzinach wydaje się niemożliwe. Przykładem może być unifikacja kodeksów celnych, co w praktyce oznaczałoby, że Białoruś miałaby honorować rosyjskie sankcje, nałożone na zachodnie towary. A to byłby kolejny bolesny cios dla białoruskiej gospodarki, dlatego Mińsk po prostu nie może się na to zgodzić. Kłopotliwymi i drażliwymi sprawami pozostają zagadnienia rekompensaty za manewr podatkowy czy problemy z ustaleniem cen na surowce dla Białorusi.
„Integracyjny straszak” jest obecny w relacjach obu państw od lat. Pod koniec zeszłego roku po prostu został użyty w bardziej intensywnej niż dotychczas skali. Ale prowadzona przez prezydenta Łukaszenkę od 2014 polityka proniepodległościowa daje swoje plony. Trzeba też zauważyć, że w czasie szczytów integracyjnych w Mińsku odbyły się liczne demonstracje przeciwko dalszej integracji z Rosją. Organizowane przez opozycję i organizację społeczeństwa obywatelskiego, nie zostały one spacyfikowane w tradycyjny dla białoruskich sił porządkowych sposób. Niektóre państwowe media nawet relacjonowały je jako… wyrazy poparcia białoruskiego narodu dla prowadzonej przez prezydenta polityki! Należy pamiętać, że sama umowa integracyjna została skonstruowana w taki sposób, że każda ze stron może ją interpretować w dowolny i korzystny dla siebie sposób. I choć temperatura i napięcie w białorusko-rosyjskich stosunkach rośnie, nic nie wskazuje, że w projekcie integracyjnym coś miałoby się zmienić w rzeczywistości. A wojny gospodarcze oraz informacyjne obie strony przerabiały nie raz.
2020 – rok przełomu?
W tym roku odbędzie się na Białorusi najważniejsze widowisko społeczno-polityczne – wybory prezydenckie. Pytaniem pozostaje, jaki będzie ich format i czy elita rządząca dopuści do nich silne osobowości z obozu opozycyjnego czy tylko sparring-partnerów dla prezydenta. Analizując wyniki zeszłego roku, wskazałbym trzy główne czynniki, które będą determinować najbliższe miesiące życia politycznego Białorusi.
Po pierwsze, najważniejszym trendem będzie niesprzyjająca koniunktura zewnętrzna (naciski ze strony Rosji oraz spadek zainteresowania ze strony UE, która musi zmierzyć się z własnymi problemami), jak i komplikująca się sytuacja wewnętrzna (spadek poziomu życia i zaufania społecznego do rządzących). Prezydent i jego najbliższe otoczenie będzie musiało się mocno wysilić, by prowadzona polityka gry na kilku frontach nadal była skuteczna.
Po drugie, krytyczne oceny zachodnich instytucji nie wpłyną na impas w relacjach Mińska z Zachodem. Najprawdopodobniej będzie dochodziło do tradycyjnych „wyrazów głębokiego zaniepokojenia” ze strony instytucji międzynarodowych oraz do apelów o wprowadzenie demokratycznych reform. A. Łukaszenka doskonale zdaje sobie sprawę, że jakikolwiek wynik wyborów parlamentarnych nie wpłynąłby na zasadniczą dynamikę relacji z Zachodem. Zmiana geopolitycznych postaw Białorusi po 2014 r. nadal będzie miała wymierne korzyści. Elita władzy wiedziała, że nawet „wprowadzenie” do parlamentu kilku opozycyjnych kandydatów nie przełożyłoby się na nowe benefity dla Mińska. Podejście „lepiej taki Łukaszenka jaki jest w Mińsku, niż rosyjskie czołgi nad Bugiem” nadal będzie aktualna, a status quo zachowane.
Po trzecie, i najważniejsze, zeszłoroczna kampania parlamentarna była próbą scenariusza przed rzeczywiście istotnym wydarzeniem, jakim będą wybory prezydenckie. Prezydent i cała elita władzy zdaje sobie sprawę, w jak newralgicznej sytuacji się znajduje. Z jednej strony warunki gospodarcze się pogorszają i rośnie liczba niezadowolonych zwykłych obywateli. I choć to niezadowolenie społeczne nie przekłada się na wzrost poparcia dla sił opozycyjnych, to zapewnienie opozycji trybuny parlamentarnej byłoby mało odpowiedzialnym posunięciem. Z drugiej strony, nad prezydentem i całą elitą władzy będzie wisiało niepewne i nerwowe widmo dalszej integracji z Rosją. Dlatego dla establishmentu jedną z najważniejszych kwestii w obecnych warunkach wewnątrz – i geopolitycznych pozostanie utrzymywanie widocznej jedności oraz wizerunku prezydenta jako jedynego gwaranta niepodległości i suwerenności Białorusi.
Tekst pierwotnie ukazał się w magazynie New Eastern Europe nr 1-2/2020