Przejdź do treści

„Po co nam wolność?” Rozmowa o Jacku Kuroniu

Z Janem Jakubem Wygnańskim, działaczem i współtwórcą sektora organizacji pozarządowych w Polsce, rozmawia Anna Mateja

 

 

Anna Mateja: Nie był Pan entuzjastycznie nastawiony do pomysłu rozmowy o dziedzictwie Jacka Kuronia. Dlaczego?

Jan Jakub Wygański: Bo wydaje mi się, że doszło do pewnego marnotrawstwa Jackowego kapitału – tak w sensie schedy intelektualnej, jak stworzonych przez niego instytucji. I jakkolwiek bym o tym nie mówił, moje rozważania mogą zostać odebrane jako oskarżycielskie. A nie to jest moją intencją.

 

 

Wymieńmy więc: Fundacja Pomoc Społeczna SOS, założona przez Jacka Kuronia w 1990 r., kiedy był ministrem pracy i polityki socjalnej, jedna z pierwszych polskich organizacji pozarządowych, zawiesiła działalność w 2005 r., kiedy złożyła ostatni dostępny raport. Uniwersytet Powszechny im. Jana Józefa Lipskiego w Teremiskach na Białostocczyźnie prowadził w latach 20022007 dziewięciomiesięczny program dla młodzieży z rodzin poszkodowanych w wyniku transformacji. Program pomagał im pokonać bariery, nie tylko intelektualne, w zdobyciu wykształcenia i rozpoczęciu samodzielnego życia. Organizatorzy pomogli setce młodych ludzi, ale w 2008 r. musieli program zamknąć z powodu braku stabilnego finansowania. Skupili się na pracy z dziećmi i młodzieżą z Białostocczyzny, działaniach związanych z kulturą i historią tego regionu. To, co Jacek Kuroń napisał, zebrało Wydawnictwo Krytyki Politycznej, publikując w latach 20092011 kolejne tomy jego pism.

Prowadziłem parę razy zajęcia w Teremiskach, kiedy jeszcze realizowano wspomniany program. Robiły wrażenie indeksy studentów, w których znajdowały się wpisy najwybitniejszych polskich intelektualistów, na czele z prof. Zygmuntem Baumanem, który po śmierci Jacka został rektorem uniwersytetu. Pomysł na powstanie takiej uczelni był niczym akt strzelisty wiary w konieczność powrotu do idei tworzenia uniwersytetów ludowych lub otwartych oraz oczywistej dla Jacka Kuronia prawdy, że edukacja jest najważniejsza. Pisał o tym właściwie przez całe życie. I nieprzypadkowo mówił, że z zawodu jest wychowawcą.

 

Jacek był przekonany, że to jest droga – rozwój edukacji publicznej przeznaczonej nie tylko dla dzieci, także dla dorosłych, który wytwarza mechanizm uczenia się przez całe życie. I miał rację. Dzisiaj widzimy coraz wyraźniej, że demokracja o tyle się sprawdza, o ile jej uczestnicy są przygotowani do życia w jej realiach, m.in. mają dostęp do informacji i potrafią weryfikować ich wiarygodność. Tyle, że idea realizowana w Teremiskach nie została przyjęta w na tyle dużej skali, by mogła zmienić rzeczywistość. Mimo że uniwersytet mógł się pochwalić wysoką skutecznością, miał ograniczoną skalę, bo nie powstały kolejne na niej wzorowane. To nieuchronnie skazywało tę ideę, wbrew intencji twórców, na specyficznie rozumianą elitarność.

 

To marzenie się nie spełniło, ale nie ma co lamentować, że Jacek wyprzedzał swój czas, więc nie miało ono szans na realizację. Pozostańmy przy tym, że wywody Jacka dotyczące kluczowego znaczenia edukacji w rozwoju współczesnego społeczeństwa, pisane grubo ponad 20 lat temu, były profetyczne. On bardziej przeczuwał, niż mógł wiedzieć tak wyraźnie jak my teraz, że przyszłość będzie na tyle nieoznaczona, że będzie wymagała od swoich uczestników specyficznych kompetencji. Sama wiedza to za mało, ważny okaże się charakter i umiejętność specyficznie rozumianego przetrwania.

 

Jak to przełożyć na konkrety, których powinno się uczyć w szkole?

Jeśli odwołać się do myśli Jacka Kuronia, młodym ludziom nie tylko trzeba przekazywać wiedzę, ale przede wszystkim pracować nad ich charakterem, wykształcając w nich cnoty obywatelskie: dzielność, odporność w mierzeniu się z trudnościami, samodzielność myślenia, empatię, zdolność do intelektualnej samoobrony, prawdomówność, pracowitość.

 

W Jacku takie myślenie było obecne już na początku lat 50., kiedy został zawodowym instruktorem harcerskim, a później współorganizował Hufiec Walterowski. Nawiasem mówiąc, jak głębokie było „ukąszenie heglowskie” Jacka w tamtym okresie dowiedziałem się dopiero teraz, czytając jego biografię autorstwa Anny Bikont i Heleny Łuczywo, i przyznaję, że przeraził mnie nachalną dydaktycznością nakierowaną na stworzenie „nowego człowieka”. Nie mogę jednak nie zadać sobie pytania, gdzie sam bym się znalazł, żyjąc w tamtych czasach… Jacek gruntownie jednak tamto nastawienie przepracował – od oddziaływania siłowo-przemocowego, charakterystycznego dla młodzieżowych formacji komunistycznych, do Komitetu Obrony Robotników i osobistych spotkań z młodymi w latach 80. czy 90., kiedy nie można już było niczego zaprogramować ani nikogo wytresować. Niezmienne pozostało jednak u Jacka przekonanie, że poza elementem wiedzy młody człowiek musi otrzymać pakiet takich umiejętności, dzięki którym stanie się obywatelem i patriotą. Musi jednak zostać tak uformowany, by potrafił to wybrać samodzielnie.

 

Demonstracja pierwszomajowa w 1989 z udziałem działaczy opozycji, w tym Jacka Kuronia © Andrzej Iwański (Scanned by Europeana 1989), 1 Maja Jacek Kuroń, CC BY-SA 3.0

 

Jacek Kuroń mówił o sobie, że jest nadwiślański, podkreślając, że chce mieć wpływ przede wszystkim na to, co dzieje się w Polsce. Nawiązując do tego, co Pan mówi, zależało mu na formowaniu ludzi, którzy byliby w tym do niego podobni, tzn. czuliby się odpowiedzialni za swoje życie i świat, w którym żyją, choćby tylko lokalny.

Różne się na to znajduje języki. Można mówić o przedsiębiorczości społecznej, której celem nie jest jednak materialny zysk, ale osobista determinacja, by stać się sprawczym wobec tego, co mnie otacza. I Jacek taki był, tego chciał uczyć – z tą subtelną, ale istotną różnicą, że jemu zależało nie tyle na własnym przetrwaniu, ile na powstaniu wspólnoty.

 

Dzisiaj takie nastawienie ma dużo większe znaczenie, niż w czasach, kiedy Jacek Kuroń opowiadał o „nowym człowieku” młodym ludziom w mundurkach i czerwonych chustach. Bo dzisiaj ludzie są wolnymi podmiotami i można ich jedynie zachęcać do działania na rzecz innych. Pedagogika oparta na przymusie nie wchodzi w grę, jeśli chcemy się odwołać do godności jednostki i postawić pytanie, jakie stawia sobie chyba każde pokolenie: po co nam wolność? W Polsce dokonaliśmy już zresztą istotnych dla współczesności wyborów, o czym przypominają nam kolejne rocznice upamiętniające wydarzenia z 1989 r. – od rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu 5 lutego po przeprowadzenie 4 czerwca częściowo wolnych wyborów do Sejmu i w pełni wolnych wyborów do nowo utworzonego Senatu. To dobry czas, by przyjrzeć się triadzie wolność–równość–braterstwo. Jak ją realizowaliśmy przez minione trzy dekady? Co zrobiliśmy z naszą wolnością? Jak realizujemy równość? Czym jest dla nas braterstwo, które rozumiem jako solidarność międzyludzką, nie jako związek zawodowy czy ruch polityczny. Nie ma co ukrywać, że wiele tu straciliśmy, ale wciąż warto walczyć o te wartości. O solidarność, mimo że dla wielu ludzi jest ona zupełnie nieprzekładalna na codzienne życie. O równość, bo choć przed 1989 r. żyliśmy w ustroju społecznym, który traktował ją bardzo dogmatycznie, niewiele z niej zrozumieliśmy. I wreszcie o „nieszczęsny dar wolności”, jak pisał ks. Józef Tischner, który posłużył nam do zbudowania ustroju opartego na wolności, ale w liberalnym znaczeniu tego słowa.

 

To jest wolność w dużej mierze zależna od tego, ile kto posiada. Im wyższy status materialny, tym większe poczucie wolności, choćby dlatego, że pieniądze zapewniają dostęp do wykształcenia i wiedzy. Zamysł pedagogiczny Jacka Kuronia był jednak inny ludzie muszą mieć dostęp do wiedzy, bo bez tego będą podatni na manipulację i nie zbudują demokracji.

Kładką ponad nierównościami, jakie zawsze będą powstawały między ludźmi, powinna być solidarność. Państwo może ją realizować, ale nie w taki sposób, jak to robi od 2015 r., kiedy rząd rozdaje pieniądze z podatków, kierując się przede wszystkim własnym interesem politycznym. To jest polityka zdobycia i utrzymania władzy, a nie roztropnej troski o dobro wspólne. Działania władzy centralnej nie zwalniają nas jednak z praktykowania solidarności na miarę naszych możliwości. Tyle, że do niej nie można zmusić ani do niej namówić, bo warunkiem solidarności jest wolność, czyli wybór. Zresztą wolność jest, mówiąc po Tischnerowsku, warunkiem wstępnym – tym, co nadaje znaczenie wszystkim wyborom. Taki paradoks: przed 1989 r. krzyczeliśmy na ulicach „Nie ma wolności bez solidarności!”. No więc mamy wolność. Pytanie, czy mamy solidarność…

 

Nie ma co ukrywać, że Kuroniowa pedagogika jest trudna, bo odwołuje się do osobistego wyboru adresata jego słów i działań. A Jacek, jak wszyscy pamiętamy, był dosyć specyficzny, choćby z powodu naturalnej bezpośredniości. Potrafił nawiązać niemal intymną relację z każdym, kto go zagadnął. Tak było od zawsze. Mogłem się temu przyglądać, bo mieszkałem na sąsiedniej ulicy na Żoliborzu, a moja żona, wówczas narzeczona, mieszkała w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (WSM) przez ścianę z Kuroniami. Drzwi ich mieszkania na parterze bloku przy ul. Mickiewicza były zawsze otwarte. Mógł wejść każdy. I wchodził. Tam się po prostu „wbijało”, jak dzisiaj do hipsterskiej knajpy. Jackowi to na ogół nie przeszkadzało. Podobnie było poza domem: ludzie lgnęli do niego, a on się ich nie bał ani spontanicznie powstałej bliskości. W podobnym duchu były utrzymane pogadanki telewizyjne. Był ministrem, tymczasem z ekranu telewizora mówił bezpośrednio, jak do ludzi zagadujących do niego na ulicy. W dużej mierze to on osłaniał zmiany gospodarcze, które wprowadzała „terapia szokowa” Balcerowicza.

 

Jacek, to było w nim unikalne, potrafił opowiedzieć politykę – przystępnie przedstawić złożone kwestie, nazywając je po imieniu, bez kłamstwa. Umiał temu sprostać, mimo że jego ministrowanie przypadło na czasy, które wymagały od ludzi gigantycznych wyrzeczeń. Jacek szybko się jednak nauczył – i zapłacił za to cenę – że polityka pełnokrwista, trudna, prawdziwa jest zawsze polityką wyboru. I jako taka wymaga mówienia ludziom prawdy.

 

Powiem banał brakuje nam takich ludzi.

Ten banał jest prawdziwy, bo obecna polityka opiera się na mówieniu ludziom tego, co oni chcą usłyszeć, a nie tego, co muszą usłyszeć. Co więcej, ludzie uprawiający taką politykę, wygrywają wybory. Tymczasem, też nie będę oryginalny, otwiera się przed nami świat, który będzie wymagał bardzo wielu wyrzeczeń.

 

Kto nam to powie? Instagramowi influencerzy?

Osoba na tyle autentyczna i wiarygodna, że skłoni ludzi do innego życia, opartego w większym stopniu na dzieleniu się posiadanymi zasobami, na otwartości. Ale najpierw zada pytania: po co to wszystko? jakiego świata chcemy? Jacek, myślę, miał to dobrze przemyślane. Przewidywał ryzyko utraty spójności społecznej, jeśli nie zaczniemy przeciwdziałać zamykaniu się ludzi w enklawach, mniej lub bardziej szczęśliwych. Świat nie może się podzielić na kawałki. To chyba centralny dylemat współczesnej cywilizacji – otwartość jest zagrożeniem czy źródłem siły i bezpieczeństwa? W Polsce, jak na razie, dominuje to pierwsze przekonanie. Jak daleko zaszliśmy w oddzielaniu się od siebie pokazuje mikrokosmos WSM-u, o którym mówiłem przed momentem, opowiadając o otwartym domu Kuroniów. Dzisiaj osiedle, na którym mieszkał Jacek, jest ogrodzone – bez kodu do bramki nie wejdziesz nawet na podwórko. Nie ma na nim ławek, przypomina wybetonowaną rynnę.

 

Gdy kilka lat temu pojawiły się pierwsze ruchy miejskie, przypominając, że „miasto jest nasze”, więc mieszkańcy mają prawo do przestrzeni, w której żyją, to dostrzegłem w tym myślenie Jacka Kuronia. O własności, o dobru wspólnym, ale też o samoorganizacji, bo Jacek już we wczesnych latach 90. był wielkim zwolennikiem spontanicznej działalności oddolnej.

 

Inna realizacja słynnego nie palcie komitetów, budujcie własne.

Co miało i taki skutek, że Jacek, bazując na własnych doświadczeniach z czasów działalności w opozycji demokratycznej wyobrażał sobie, że organizacje pozarządowe powstające po 1989 r. samorzutnie, bo w odpowiedzi na konkretne potrzeby, mogłyby żyć niemal bez tlenu.

 

Czyli?

Bez pieniędzy, bez struktur, bez władzy, która za wszystko odpowiada. Część organizacji, których istotą jest np. stworzenie grupy wsparcia, tego nie potrzebują. Ale jeżeli organizacja powstaje po to, żeby prowadzić szkołę czy noclegownię dla bezdomnych, de facto wykonując zadania instytucji publicznych, musi mieć dostęp do takich pieniędzy. I musi się z nich rozliczyć zgodnie z obowiązującymi przepisami. Organizacja pozarządowa naturalną koleją rzeczy staje się zakładem pracy, który muszą prowadzić osoby kompetentne. Przypuszczam, że Jacek rozumiał konieczność instytucjonalizacji, ale się jej obawiał, uważając, że papiery zduszą każdą piękną ideę.

 

Kiedy jednak obserwuję dzisiejszą uberyzację działań obywatelskich – to każda taka sytuacja, gdy np. grupa młodzieży potrafi zorganizować demonstrację w obronie klimatu czy przeciwko cenzurze w sieci via facebook – dostrzegam w tym odprysk Kuroniowego myślenia. Tym młodym, podobnie jak Jackowi, instytucja wydaje się zbędna. Przecież jeżeli dzieje się coś niewłaściwego, możemy się skrzyknąć, żeby zaprotestować albo zrobić zbiórkę pieniędzy. Tyle, że w takim podejściu często nie ma przestrzeni na systematyczne działanie.

 

Kilka tygodni przed ogólnopolskim strajkiem w oświacie część nauczycieli rozpoczęła akcję Narada Obywatelska o Edukacji. Stwierdzili, że uwagę, jaką skupia strajk o podwyższenie pensji to moment na rozpoczęcie od dawna ignorowanej dyskusji o polskiej szkole. Scenariusz działań jest taki, jakby napisał go organizatorom Jacek Kuroń.

Akcja, która powstała spontanicznie na facebooku (szybko dołączyło do ruchu ponad 30 tys. nauczycieli, z różnych związków zawodowych), zgłosiła się do Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia” z propozycją współpracy. Ich energię przełożyliśmy na konkrety, które umożliwią długofalowe działanie. Dzięki temu w kwietniu odbyło się w całej Polsce blisko 90 lokalnych narad o edukacji. Było to całkowicie spontaniczne i oddolne. Jacek chyba by to polubił… Tym bardziej, że jest to sposób działania wzięty z niego. On stracił przecież mnóstwo sił i zdrowia, pracując w ramach Komisji Trójstronnej – państwo, pracodawcy, pracobiorcy – w latach, kiedy najwyższą cenę za transformację płaciła wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, która obaliła poprzedni system.

 

Komisja Trójstronna stała się jednak w pewnym momencie mało negocjacyjna, bo nie uwzględniała interesów tych, których przy stole nie było np. konsumentów, bezrobotnych, ekologów. Ich sprawy mogły stać się tematem dzięki, np. przedstawicielom organizacji pozarządowych, a dialog społeczny stawał się powoli obywatelskim. I Jacek temu sekundował. Ale teraz będzie jeszcze inaczej, bo równie ważne jak instytucje stają się ruchy społeczne, bazujące na nowoczesnych narzędziach komunikacji. Poglądy masy ludzi może zmienić internetowy robot albo wspomniany już instagramowy influencer. I to w polityce zaczyna mieć znaczenie – nie system bezpośredniej reprezentacji, kiedy dla zdobycia mandatu trzeba się układać z wyborcami, ale pozademokratyczne sposoby oddziaływania. Tymczasem nikt jeszcze nie napisał gramatyki do takiego sposobu oddziaływania na ludzi.

 

Może w tekstach, które Jacek Kuroń zostawił, znajduje się recepta?

Chyba jednak nie – takiej amorficzności struktur i przywództwa nawet on nie przewidział. Ale może potrafiłby się w tym jakoś odnaleźć, bo i on zdawał już sobie sprawę (zmarł zaledwie 15 lat temu), że partie polityczne przestały być masowe, więc poza znanymi sobie strukturami są jacyś ludzie, których trzeba posłuchać, pogadać z nimi. Jacek posiadał rzadko spotykany rodzaj talentu – czuł, że czuje, dzięki czemu w wielu momentach miał trafną intuicję. Muszę się jednak przyznać, że nie miałem siły ani odwagi, by przeczytać wszystkie jego książki. Niektóre wywody przypominają strumienie świadomości – są mało przystępne, enigmatyczne.

 

I chyba dlatego nie zawsze były poważnie traktowane.

Największa teraz sztuka to potraktować ten dorobek poważnie. Trzeba nauczyć się to czytać, wyciągając kwestie najważniejsze i dyskutując o nich. Inaczej z Jacka pozostaną głównie anegdoty, jak ta, kiedy zapewnia, że „jeśli whisky miałaby być pita z lodem, to by ją taką sprzedawano…”. Chwała więc środowisku „Krytyki Politycznej”, że teksty Jacka odnalazła i w zwartej formie wydała. Autorytetów mamy coraz mniej, więc tym większe znaczenie ma sposób gospodarowania dobrem, które po sobie zostawili. Po pierwsze, trzeba ich zrozumieć i jak najwięcej zapamiętać (czemu zbiorcze wydania tekstów niewątpliwie sprzyjają). Po drugie, konieczna jest reinterpretacja ich idei, by autorytet nie stał się postacią wyłącznie archiwalną, ale został na nowo odczytany.

 

Jacek zaczyna zresztą funkcjonować jak ikona – niczym to jego zdjęcie z charakterystycznie trzymanym papierosem. Jego idee też jednak żyją, bo odnajduję je w różnych inicjatywach. Pytanie, czy wszystkie? Co się zestarzało? Czy nie podchodzimy do jego spuścizny zbyt jednostronnie, wydobywając to tylko, co nam jest aktualnie potrzebne? O to samo trzeba byłoby zresztą zapytać ideowych spadkobierców m.in. Władysława Bartoszewskiego, Bronisława Geremka, ks. Józefa Tischnera, Jerzego Turowicza, ks. Jana Ziei i innych osób, które rozpoczęły meblowanie Polski w 1989 r.

 

Co z dorobku Jacka Kuronia nie zestarzało się na pewno?

To, że był człowiekiem dialogu. Umiał rozmawiać z każdym niezależnie od jego przygotowania intelektualnego i miejsca zajmowanego w politycznym sporze. Jacek był w stanie rozmawiać (nie kolaborować!) także ze swoimi oprawcami ze Służby Bezpieczeństwa, a był inwigilowany przez kilka dekad. Tu nie chodzi tylko o to, że Jacek był dostępny, zacierał różnice. On miał głęboką potrzebę rozmowy. W szczególności masowej czy wiecowej – czuł, że to jego żywioł, nad którym panuje, i który przydaje mu sił.

 

Głęboko wierzył w dialogowanie i to nie tylko międzyklasowe czy polityczne, także międzykulturowe i narodowościowe, stąd jego zaangażowanie w sprawy naszych wschodnich sąsiadów – Białorusi i Ukrainy. Nie zdziwiła mnie obecność Wiktora Juszczenki, który po „pomarańczowej rewolucji” został prezydentem Ukrainy, na pogrzebie Jacka w czerwcu 2004 r. Pół roku później powstał pierwszy Majdan w Kijowie. Wielu ludzi z tamtego pokolenia, którzy mieli aspiracje wolnościowe i niepodległościowe, naturalną koleją rzeczy do niego się odnosiło i szukało z nim kontaktu.

 

 

Jan Jakub Wygnański (ur. 1964 w Warszawie) był jednym z najmłodszych uczestników obrad Okrągłego Stołu. Przez lata był asystentem Henryka Wujca. Z wykształcenia socjolog. Po 1989 r. – animator sektora organizacji pozarządowych w Polsce. Prezes fundacji Pracownia Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”.

Rozmowa

Rozmowa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.