Pod koniec lata doszło do sytuacji niespotykanej w polskim przemyśle filmowym. Widzom zainteresowanym oczekiwaną od lat produkcją o bohaterstwie polskich lotników w czasach II wojny światowej zaserwowano nagle podwójną dawkę wojennego widowiska. W zaledwie dwutygodniowym odstępie do kin „wleciały” dwa filmy o Dywizjonie 303 – 17 sierpnia premierę miał „303. Bitwa o Anglię”, a 31 sierpnia „Dywizjon 303. Historia prawdziwa”. Choć w 1940 roku słynna jednostka walczyła w przestworzach o przetrwanie Anglii, to w 2018 roku oddelegowano ją do przyziemnych pojedynków o uwagę widza.
Plany kontra rzeczywistość
Aby zrozumieć tę kuriozalną sytuację, musimy cofnąć się o kilkanaście lat, fantazje o wysokobudżetowym, efektownym polskim kinie historycznym sięgają bowiem początków Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Gdy w 2006 roku w mediach pojawiła się plotka, że Mel Gibson chciałby zrealizować film o bitwie pod Wiedniem, w którym wcieliłby się w rolę Jana III Sobieskiego, zaświeciły się nie tylko oczy decydentów i dystrybutorów, ale też zwykłych widzów. Z pomysłu nic nie wyszło (film o odsieczy co prawda powstał, ale bez Gibsona i na tyle nieudany, że wstyd byłoby go komukolwiek pokazywać), ale marzenie o wielkim kinie rozsławiającym polskie bohaterstwo pozostało gdzieś w zbiorowej świadomości i manifestowało się co jakiś czas w postaci wypowiedzi polityków i producentów.
„Dywizjon 303” miał sprawić, by ta fantazja wreszcie się ziściła. Trudno wszak o lepszy materiał – oto grupa dzielnych Polaków ryzykuje życie w walce o dalsze losy całej Europy. Ekranizacja słynnego reportażu Arkadego Fiedlera, który opisywał wyczyny lotników na gorąco, miała mieć gigantyczny budżet i międzynarodową obsadę. Jeszcze w 2016 roku Carnaby International, światowy dystrybutor filmu, utrzymywał, że chętnie uzupełni polską obsadę o wielkie sławy – w „Dywizjonie” miał pojawić się Jude Law, a także znany z „Niezniszczalnych” Jason Statham i Benedict Cumberbatch, czyli serialowy Sherlock Holmes, a w kochankę pilota Jana Zumbacha miała wcielić się Olga Kurylenko, którą polska publiczność może kojarzyć przede wszystkim z przygód Jamesa Bonda w „Quantum of Solace”.
Podobnie jak Mel Gibson nie zagrał w „Bitwie pod Wiedniem”, tak w „Dywizjonie 303” nie pojawiła się plejada gwiazd. Projekt producenta Jacka Samojłowicza (znanego między innymi z afery wokół „Kac Wawy”, ale też z „Wojny polsko-ruskiej” na podstawie powieści Doroty Masłowskiej) wpadał w kolejne turbulencje. Najpierw z reżyserowania filmu zrezygnował Łukasz Palkowski (twórca „Bogów”, biografii kardiologa Zbigniewa Religi). Jego miejsce zajął Wiesław Saniewski, dostał jednak udaru i postanowił wycofać się z kariery zawodowej. Krzesło reżysera zajął ostatecznie Denis Delić, absolwent łódzkiej filmówki pochodzący z Chorwacji, który w Polsce nakręcił między innymi niezwykle popularną komedię romantyczną „Ja wam pokażę!”.
Budżet filmu, którego premiera była nieustannie przekładana, topniał równie szybko jak szanse niemieckich pilotów w starciu z tytułowym dywizjonem. W 2016 roku umowę dystrybucyjną zerwała firma Kino Świat – największy dystrybutor w Polsce, który może pochwalić się około czterdziestoprocentowym udziałem w rynku – wskazując na niezgodność poprawianego wielokrotnie scenariusza z prawdą historyczną. Ostatecznie budżet „Dywizjonu 303” zamknął się w 14 milionach złotych. To kwota niezwykle mała jak na historyczne widowisko – w Stanach Zjednoczonych podobne budżety mają raczej kameralne dramaty obyczajowe. W najnowszej historii polskiej kinematografii znaleźć można zresztą wiele znacznie droższych tytułów: „W ciemności” Agnieszki Holland kosztowało 20 milionów złotych, „Miasto 44” Jana Komasy 25 milionów, a rekordowe „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza – aż 76 milionów (bez uwzględnienia inflacji).
Konkurencyjny „303. Bitwa o Anglię” też jest filmem znacznie droższym, bo budżet tej polsko-brytyjskiej koprodukcji szacowany jest na około 10 milionów dolarów. Historia jej powstawania jest jednak o wiele mniej efektowna niż opowieść o losach „Dywizjonu” Samojłowicza. „303” powstało na zlecenie Rakuten TV, międzynarodowego serwisu VoD z siedzibą w Barcelonie, który – wzorem Netflixa – postanowił rozpocząć produkcję filmów w ramach projektu Rakuten Cinema. Film nakręcono szybko i sprawnie, przy udziale polskich aktorów (na czele z eksponowanym na plakatach Marcinem Dorocińskim) i brytyjskiego reżysera Davida Blaira. W innych krajach „303” ma odwołujący się do nazwy słynnych angielskich samolotów tytuł „Hurricane” i jest rozpowszechniany równocześnie w kinach i w serwisach VoD. Polski dystrybutor postanowił jednak zrobić z niego wydarzenie.
Wojna na polskość
Po tym, jak Kino Świat, zmęczone zapewne problemami produkcyjnymi i ciągłymi opóźnieniami, zrezygnowało z rozpowszechniania „Dywizjonu 303”, Samojłowicz podpisał umowę z Mówi Serwis, firmą wspieraną promocyjnie przez Grupę Polsat. Pierwotny dystrybutor filmu w tym czasie nie próżnował – kupił prawa do „Hurricane’a” i zaplanował premierę na dwa tygodnie przed debiutem „Dywizjonu 303”. Na Forum Wokół Kina, odbywającym się co pół roku spotkaniu kiniarzy i dystrybutorów, doszło do komicznej sytuacji – Mówi Serwis promował jeden dywizjon, a Kino Świat drugi.
Szybko rozpoczęła się kuriozalna wojna podjazdowa, której efekty chętnie wyśmiewano w mediach społecznościowych. Plakaty „Hurricane’a” wystylizowano w taki sposób, by możliwie najbardziej przypominały te, które reklamowały „Dywizjon 303”. Mówi Serwis zareagował na to hasłem reklamowym „Nie pomyl filmu”, które dokleił do powstałego wcześniej plakatu. Dystrybutor filmu Samojłowicza chętnie podkreślał także, że to właśnie jego produkcja jest nasza, polska, a nie z importu – tytuł wzbogacono o dopisek „Historia prawdziwa”, a w serwisie YouTube opublikowano materiał pod znaczącym tytułem „Film ‘Dywizjon 303’ – zobacz, dlaczego każdy Polak musi go zobaczyć”. Kino Świat odpowiedziało plakatem z hasłem „Chwała bohaterom”.
Niezbyt subtelną i dość niesmaczną wojnę na to, kto jest większym patriotą, zdecydowanie wygrał „Dywizjon 303”. W momencie, w którym piszę te słowa (3 października 2018 roku), „Hurricane” ma na swoim koncie 391 109 widzów. „Historia prawdziwa” może się z kolei pochwalić wynikiem niemal trzykrotnie większym – 1 115 174 widzów. Co ważne, „Dywizjon 303” ciągle znajduje się w ofercie blisko dwustu kin w całej Polsce, a młodzież szkolna jest na niego chętnie wysyłana, film ma więc realne szanse na to, by zakończyć kinową dystrybucję z widownią w okolicach 1,5 miliona. Ekonomiczną batalię z miażdżąca przewagą wygrywa więc „ten polski” dywizjon. Problem w tym, że batalii artystycznej nie wygra nikt.
Filmowe nieloty
„Dywizjon 303. Historia prawdziwa” to film archaiczny i niedzisiejszy. Słynni piloci znani z książki Fiedlera – na czele z Janem Zumbachem, Witoldem Łokuciewskim i Mirosławem „Oxem” Fericiem – zostali sportretowani jako grupa wesołych, dzielnych chłopaków, którzy równie dobrze radzą sobie ze strącaniem wrogich samolotów, co z planowaniem sztubackich żartów i podrywaniem zdystansowanych Angielek. Choć z ekranu często słyszymy, że w rękach załogi Dywizjonu 303 leżą losy Aliantów, w filmie właściwie nie czuć powagi sytuacji. Kompletnie niewykorzystany został także potencjał dramatyczny położenia, w jakim znajdowali się przebywający w Wielkiej Brytanii piloci, którzy nie wiedzieli, czy ich najbliżsi przeżyli kolejne miesiące okupacji. Bohaterowie „Dywizjonu 303” romansują, piją whisky na koszt generała Sikorskiego i okazjonalnie wsiadają do kokpitu, by pruć ogniem w messerschmitty. Nie zostają przy tym nijak zróżnicowani, a widz nigdy nie poznaje targających nimi rozterek (za wyjątkiem miłosnych problemów Zumbacha).
Winę w dużej mierze ponosi niewprawny scenariusz, którego pierwszą wersję pisał legendarny twórca Jerzy Skolimowski, a który był później przepisywany przez Jacka Samojłowicza (producent wciela się tu także w epizodyczną rolę Hermanna Göringa), Krzysztofa Burdzę i Tomasza Kępskiego. Tekstowi brakuje struktury, która trzymałaby historię w ryzach i pozwoliła widzom zaangażować się w losy lotników – nie ma tu wyraźnego zawiązania akcji ani jasnej, trzymającej w napięciu kulminacji. Strącanie niemieckich samolotów wydaje się tak łatwe, jakby chodziło o grę na PlayStation, a ciągłe nawiązywanie do awanturniczego kina wojennego (na czele z „Parszywą dwunastką” czy „Tylko dla orłów”) nie wychodzi twórcom zbyt dobrze. Dość powiedzieć, że ze względów budżetowych więcej scen rozgrywa się tu w brytyjskim pubie, w którym Polacy opijają kolejne zwycięstwa, niż w powietrzu.
Co zaskakujące, gdy już „Dywizjon 303” wzbija się w powietrze, jest zdecydowanie lepszy niż blisko trzykrotnie droższy „Hurricane”. Widzowie, którzy bali się o poziom polskich efektów specjalnych, mogą być spokojni – kokpity samolotów odwzorowano z dbałością o realizm, a podniebne walki mają dobre tempo i są sprawnie zmontowane. Nie można tego niestety powiedzieć o konkurencji – sceny akcji w „Hurricane” nie zachwyciłyby nikogo nawet w latach siedemdziesiątych. Szaro-bure sekwencje samolotowych pojedynków rażą tanimi komputerowymi efektami, a same maszyny przypominają te ze starych symulatorów lotu.
„Hurricane” dużo lepiej radzi sobie natomiast na ziemi. Co prawda widzowie mogą poczuć się oszukani, bo spoglądający ze wszystkich plakatów Marcin Dorociński (wcielający się w Witolda Urbanowicza) ma tu niewielką rolę drugoplanową, ale w filmie świetnie spisuje się znany z „Gry o tron” Iwan Rheon, który odgrywa Jana Zumbacha. Jego interpretacja jest o wiele ciekawsza i bardziej złożona niż rola Macieja Zakościelnego w „Dywizjonie 303”. W finałowych scenach dobrze wybrzmiewa też gorycz polskich pilotów – w 1946 roku każdy z nich był już w Wielkiej Brytanii persona non grata, mimo że wcześniej angielska prasa fetowała ich zwycięstwa na pierwszych stronach gazet.
Poza radarem
Oba filmy opowiadają bliźniacze historie, oba mają mocniejsze i słabsze strony, ale politycznego i społecznego celu opowieści o Dywizjonie 303 nie spełnia żaden z nich – żaden nie jest wielką superprodukcją, która mogłaby trafić do milionów zagranicznych widzów i rozsławić polskie bohaterstwo, żaden nie ma szans stawać w szranki z filmami takimi jak „Dunkierka” Christophera Nolana. Fantazja o wielkim kinie promującym Polskę po raz kolejny się nie ziściła, podobnie jak w przypadku „Bitwy pod Wiedniem” czy „1920. Bitwy Warszawskiej”. Producentom i politykom pozostaje więc tylko dalej marzyć, że w końcu na białym koniu przyjedzie do nas Mel Gibson, by zafundować Polakom kino na hollywoodzkim poziomie.
Warto jednak zastanowić się, czy to marzenie w ogóle jest racjonalne. Politycy często zapominają bowiem, że kino hollywoodzkie sprawdza się tak naprawdę tylko w Stanach Zjednoczonych. Europejskie próby stworzenia wielkiego, kosztownego widowiska po prostu się nie udają – doskonałym przykładem będzie tu „Wróg u bram” z Judem Law, Edem Harrisem i Rachel Weisz, który miał konkurować z filmami takimi jak „Szeregowiec Ryan” Stevena Spielberga, ale słabo poradził sobie w kinach i został szybko zapomniany. Kinematografia europejska, bardziej rozproszona i mniej bogata niż amerykańska, nie jest stworzona do tego, by produkować epickie widowiska.
Warto zauważyć, że w czasie, gdy dwóch dystrybutorów zaczynało swoją wojenkę, w kinach debiutowała „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, nagrodzona wcześniej za reżyserię na festiwalu w Cannes. Czarno-biała, kameralna historia miłosna rozgrywająca się na tle historycznych przemian nie tylko zebrała ponad 800 tysięcy widzów w polskich kinach, ale też zachwyciła zagranicznych widzów i krytyków i została sprzedana do dystrybucji w kilkudziesięciu państwach. Okazało się więc, że skromny dramat, w którym nie znajdziemy ani strzelanin, ani podniebnych pojedynków, promuje polską kulturę o wiele lepiej niż dwa filmy o dywizjonach razem wzięte.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że marzyciele zajęci rozmyślaniem nad kolejnymi widowiskami o polskim bohaterstwie wyciągną z tego faktu prostą lekcję – polska kultura wcale nie potrzebuje hollywoodzkich budżetów i Mela Gibsona; potrzebuje natomiast odpowiedniego wspierania wartościowych filmów.