Szczecińskie strajki w sierpniu 1980 r. były częścią ogólnopolskiego protestu jednoczącego w szczytowym momencie 700 tys. pracowników różnych zawodów. Robotnicy łączyli się w sprzeciwie wobec pogarszającej się z roku na rok sytuacji ekonomicznej w kraju. Źródłem sprzeciwu była też narastająca niewiara w to, że rządząca od dekady ekipa Edwarda Gierka, będzie w stanie wyprowadzić kraj z kryzysu. Szczeciński Sierpień, choć jest elementem większej całości, miał jednak swoją specyfikę. Dlatego też stał się częścią legendy pierwszej „Solidarności”, a sam Szczecin jednym z najważniejszych ośrodków tworzącego się w błyskawicznym tempie ruchu, nazwanego później przez Alaina Touraine’a „totalnym ruchem społecznym”. Zdecydowała o tym liczba strajkujących osób i zakładów, ale też rezonans, jaki protest wywołał w skali ogólnopolskiej.
Wielu Polakom jednoznacznie nasuwały się w dniach sierpniowych skojarzenia z dramatycznym Grudniem z roku 1970, kiedy na Wybrzeżu śmierć poniosło 45, a w samym Szczecinie 16 osób i kiedy po raz pierwszy pojawił się postulat powołania wolnych związków zawodowych. Było to skojarzenie trafne, bo pamięć o rewolcie sprzed blisko dziesięciu lat była ważnym elementem szczecińskiego protestu. Wyrażała się ona nie tylko w świadomości zagrożenia i determinacji, ale też w sprawnej organizacji strajku. Sierpień stał się dla szczecinian powodem do dumy. Również źródłem kompleksów, zwłaszcza wobec Gdańska. Czy nie przesłoniły one tego, co się wówczas wydarzyło? Czy nie zamknęły drogi do tego, żeby legendę uczynić żywą i zrozumiałą również dziś?
Szczeciński protest – charakterystyka
Strajki szczecińskie rozpoczęły się 18 sierpnia 1980 r. choć już w dniach poprzednich pojawiły się krótkotrwałe przerwy w pracy kilku zakładów, rozmaite nawoływania i hasła antyrządowe. Były one reakcją na napływające różnymi drogami informacje o trwającym od 14 sierpnia strajku gdańskim. Uczestnicy wydarzeń wskazują, że protest rozpocząłby się wcześniej, ale na przeszkodzie stanęły rzeczy prozaiczne – sobota i niedziela, brak komunikacji, drobne wahania. Pierwsza zastrajkowała Stocznia Remontowa „Parnica”, w kilka godzin później stocznia „Gryfia” i największy zakład na Pomorzu Zachodnim, a więc zatrudniająca ponad 10 tys. osób Stocznia Szczecińska im. Adolfa Warskiego. I to ona stała się centrum regionalnych wydarzeń. Odtworzono w ten sposób sytuację z roku 1970 i 1971, kiedy to w trakcie dwóch dużych strajków, obejmujących grubo ponad setkę zakładów aglomeracji szczecińskiej, „Warski” był na pierwszym planie, jako siedziba Ogólnomiejskiego Komitetu Strajkowego. Nieprzypadkowo zdecydowano się również na formę strajku okupacyjnego.
To nie jedyne zbieżności. Na czele struktury zarządzającej robotniczym zrywem w mieście i regionie, która tym razem przybrała nazwę Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, stanął Marian Jurczyk, a jednym z jego zastępców został Kazimierz Fischbein. Obaj wchodzili w skład grudniowo-styczniowych komitetów strajkowych. W pierwszej fazie protestu ważną rolę odegrał też inny uczestnik wydarzeń z przełomu roku 1970/71 – Eugeniusz Szerkus. Ludzie ci dobrze rozumieli ideę strajku, dyscypliny i hierarchii, także rozmaitych uwarunkowań psychologicznych. Po latach Jurczyk tak o tym mówił: „Ogłoszenie strajku to wcale nie jest łatwa sprawa. Trzeba wyczuć tę jedną chwilę, kiedy większość myśli tak, jak ty. Jeśli tę chwilę się przegapi, ludzie nie poprą. I już człowiek jest na odstrzał, elegancko podany władzy na talerzu”.
Podobieństwo wobec Grudnia dostrzec można również w lęku przed upolitycznieniem strajku. Odczuciu paradoksalnym zważywszy na to, że protest w systemie nie uznającym prawa do strajku musiał być polityczny z samej natury. Efektem były rozmaite deklaracje, mniej lub bardziej autentyczne. Najbardziej rozpoznawalne pozostaje do dziś hasło zawieszone w świetlicy stoczniowej: „Socjalizm postępowy tak! Wypaczenia – nie!”. Chęć zachowania niepodważalnej apolityczności wyraziła się też w usunięciu ze stoczni osób związanych z Wolnymi Związkami Zawodowymi i Komitetem Obrony Robotników, uznanych przez przywódców strajku za „nielegalną część społeczeństwa”. Niemal do końca mocno na dystans trzymano dziennikarzy polskich i zagranicznych, a doradcy, wśród których znaleźli się m.in. Andrzej Tymowski, Andrzej Kijowski, Jerzy Mikke i Janusz Korwin-Mikke, odegrali w Szczecinie znacznie mniejszą rolę niż to miało miejsce w Gdańsku. Strajkujący chcieli mieć wszystko pod swoją kontrolą, aby był to od początku do końca protest autentycznie robotniczy. Nawet jeśli miałby on być „zgrzebny, poważny i surowy”.
Dość szybko władza zdała sobie sprawę z tego, że pracowniczego sprzeciwu nie da się łatwo uśmierzyć. Już 20 sierpnia powołana została Komisja Rządowa. Jej zadaniem miało być podjęcie rozmów ze strajkującymi i doprowadzenie do zakończenia protestu. Początkowo próbowano podważyć rolę MKS i szukano porozumienia z poszczególnymi zakładami. Bezskutecznie. Wysiłki władz, a jednocześnie atmosferę szczecińskiego Sierpnia dobrze oddają słowa Kazimierza Barcikowskiego, wicepremiera i głównego negocjatora po stronie Komisji Rządowej, który na posiedzeniu Biura Politycznego 26 sierpnia mówił: „W Szczecinie jest w zasadzie strajk generalny. Sytuacja strajkowa narastała, mimo że wyprzedzająco załatwialiśmy postulaty zakładów, które nie strajkowały, i tak się przyłączały. Jest ogromna solidarność ze strajkującymi i powszechna sympatia społeczeństwa, mimo uciążliwości z powodu braku komunikacji. MKS absolutnie panuje nad sytuacją, jakiekolwiek próby rozmowy poza komitetem są niemożliwe, równocześnie hamują żądze, działają sprężyście, sprawnie, z dużą kulturą (nie ma wypadków pijaństwa, chuligaństwa, dbają o majątek zakładowy, organizują spotkania z nami nie gorzej niż pracownicy BOR-u). Pilnują, aby nikt, ani żaden zakład nie wyłamał się z solidarności”.
Liczba wysuwanych postulatów była początkowo bardzo duża, co nie jest niczym nadzwyczajnym. Tak się działo zawsze. Każdy chciał dodać coś od siebie i dopiero w dyskusjach ucierało się to, co najistotniejsze. Stefan Kozłowski, jeden z założycieli szczecińskich WZZ i doradca delegatów „Parnicy” i Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacji Miejskiej w MKS, wspominał: „Wciąż padają nowe hasła. Kresy. Ukraina. Kościół katolicki oczywiście, środki masowego przekazu, dostęp do nich. Wypływa sprawa cenzury. Delegaci nie zapominają o Polakach zagranicą, w Związku Radzieckim rzecz jasna. A skoro tak, to co z Katyniem? Wiele pytań i żądań. Niektóre nierealne lub nazbyt polityczne”. Ostatecznie podstawą do negocjacji z Komisją Rządową stała się lista 36 postulatów. Kluczowy był pierwszy punkt. Dotyczył on powołania związków zawodowych, niezależnych od władzy, także stworzenia gwarancji ich swobodnej działalności. Postulat ten w oczywisty sposób naruszał logikę powstałego po II wojnie systemu władzy, odbierając partii komunistycznej monopol w odniesieniu do jednej ze sfer, niezwykle istotnej z punktu widzenia legitymizacji PZPR jako reprezentantki interesów robotniczych. Obok wspomnianego postulatu wysunięto oczekiwania natury zakładowej i ogólnopolskiej, mające charakter socjalny i ekonomiczny, również w oczywisty sposób polityczny: prawo do strajku, zniesienie cenzury. Istotne było nawiązanie do rewolty grudniowej z 1970 roku. Strajkujący upomnieli się o tablicę upamiętniającą ofiary i o przywrócenie zwolnionych z pracy członków Komisji Robotniczej, która powstała w 1971 r., aby zabezpieczyć spełnienie uzgodnień podjętych w trakcie słynnej, dziewięciogodzinnej debaty stoczniowców z Edwardem Gierkiem.
W trakcie negocjacji część jednoznacznie brzmiących postulatów została zmodyfikowana. W większości na korzyść władzy. Tak było choćby w przypadku kluczowego punktu pierwszego. Uzupełniono go o formułę, wedle której nowy związek miał się odwoływać do socjalistycznych zasad i przystąpić do Centralnej Rady Związków Zawodowych, a więc oficjalnej reprezentacji związkowej. Robotnicy uważali, że zaproponowane rozwiązanie ma charakter czysto retoryczny, wiele spraw miało zresztą zostać sprecyzowane już po zakończeniu strajku, podczas prac Komisji Mieszanej, złożonej z przedstawicieli robotników, rządu i władz wojewódzkich. Władza również miała swoją interpretację najistotniejszego punktu i liczyła, że otworzy ona możliwości złagodzenia kategoryczności postulatu powołującego niezależną od władzy reprezentację interesów robotniczych, również możliwość wyzyskania rozmaitych partykularyzmów. Kilkanaście spotkań MKS i Komisji Rządowej, zarówno w trybie plenarnym, jak w ramach Komisji Programowej, doprowadziło ostatecznie do zawarcia porozumienia. Protokół ustaleń podpisano 30 sierpnia o godzinie 8:00 w stoczniowej świetlicy. Przeszedł on do historii pod nazwą Porozumień Szczecińskich.
Kazimierz Barcikowski w przemówieniu końcowym podkreślał: „Cieszy mnie to porozumienie. Cieszy jako przykład, jako metoda rozwiązywania spraw. Mogę was zapewnić, że ze strony rządu, władz miasta i województwa szczecińskiego zrobimy maksymalny wysiłek, na jaki będzie nas stać, aby to porozumienie wynegocjowane w twardych rozmowach, było wypełnione. Ale wypełnione będzie tym lepiej, im wszyscy w jego wypełnieniu bardziej będziemy uczestniczyli, im bardziej je będziemy wspierali swoją pracą”. Warto zauważyć, że część kierownictwa partii rządzącej uznała, że porozumienie jest przedwczesne, że nie uzgodniono go z szerszym gremium. Znać w tym asekurację i rozedrganie, bowiem towarzysze radzieccy jasno nie sprecyzowali swojej postawy wobec nowej sytuacji. Marian Jurczyk przede wszystkim dziękował wszystkim tym, którzy przyczynili się do osiągnięcia porozumień. Dla niego były one „dopiero początkiem długiej drogi do poprawy naszej gospodarki”. Nie było tu wielkich słów, uniesienia, choć zdawano sobie sprawę, że zawarte uzgodnienia są istotne nie tylko w skali regionalnej, ale mają znaczenie ogólnopolskie.
W kluczowym momencie szczeciński MKS jednoczył ponad 150 zakładów, przedsiębiorstw i instytucji z regionu i spoza niego (spotkać się też można z liczbą 340 zakładów, wydaje się ona jednak przesadzona), a liczba strajkujących sięgała 160 tys. osób. Sytuowało to protest szczeciński zaraz po gdańskim.
Szczecin, Gdańsk – nieporozumienia i frustracje
W dodatku specjalnym do Tygodnika Powszechnego (nr 34/2020) poświęconym 40. rocznicy wydarzeń 1980 r., opublikowane zostało zdjęcie autorstwa Macieja Sochora wykonane 19 października 1980 r. w Krakowie. Przedstawia ono Lecha Wałęsę niesionego na rękach przez ulice dawnej stolicy. Podpis pod zdjęciem: „Kraków wita przywódców strajku w Stoczni Gdańskiej. Na pierwszym planie Anna Walentynowicz i Alina Pieńkowska, za nimi Lech Wałęsa”. Na fotografii widać również Mariana Jurczyka, ale o nim w opisie nie wspomniano. To anonimowy człowiek tła. Zdjęcie wykonano w dniu wizyty przywódców „Solidarności” z Wybrzeża w Krakowie, podczas której uczestniczyli oni we mszy na Wawelu. To wówczas ks. Józef Tischner wygłosił kazanie definiujące społeczne poruszenie wywołane przez Sierpień: „Słowo solidarność skupia w sobie nasze pełne niepokoju nadzieje, pobudza do myślenia, pobudza do męstwa, wiąże ze sobą na nowo ludzi; ludzi, którzy jeszcze wczoraj byli daleko od siebie. Historia wymyśla słowa, ażeby wymyślone przez historię słowa mogły ją kształtować. Słowo solidarność przyłączyło się do innych, tych najbardziej polskich słów, aby nadawać nowy kształt naszym sercom. Jest takich polskich słów kilka. Słowo wolność, słowo niepodległość, słowo godność człowieka, a dziś słowo solidarność”.
Historia z podpisem ma najpewniej banalne tło i jest zwykłym niedopatrzeniem. Ale jest ona znacząca. Uznać ją można za dobrą ilustrację sytuacji utrwalonej w okresie tzw. pierwszej „Solidarności”. Rzecz w poczuciu niedowartościowania szczecinian i ich wkładu w powstanie związku, specyficznym rozżaleniu, biorącym się z tego, że uwaga kraju i świata skupiła się na Gdańsku. Skąd się to wzięło? Zdecydowało kilka spraw. Pierwszą była nieuważność. Strajk szczeciński był bytem samoistnym, ale wybuchł w reakcji na wydarzenia gdańskie. 24 sierpnia delegacja szczecinian, po uzyskaniu zgody władz, udała się do Stoczni Gdańskiej, aby naocznie przekonać się jak się sprawy mają, bo nieco demonizowano protest w Trójmieście, w pierwszej kolejności chodziło jednak o nawiązanie kontaktu i porozumienie odnośnie do strategii negocjacyjnej. Stanisław Wądołowski, jeden z delegatów, później zastępca Wałęsy w Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, zapamiętał chłód bijący od gdańszczan: „Przyjęcie nie było entuzjastyczne, nie było padania sobie w ramiona”. Wyczuwało się pewien dystans i wyższość tych, którzy zastrajkowali jako pierwsi i uznali się za przywódców ogólnopolskiego protestu. Do spięcia jednak nie doszło. Więcej, uznano za ważne, aby oba MKS-y wysłały do siebie przedstawicieli, umożliwiając w ten sposób współpracę. Nie zdecydowano się jednak na stworzenie, proponowanego przez doradców, bezpośredniego systemu wymiany wiadomości. Marian Jurczyk mówił po powrocie szczecinian z Gdańska: „Na posiedzeniu prezydium MKS ustalono, że Gdańsk i Szczecin występują wspólnie w sprawie pierwszego postulatu. Przedstawiciel Gdańska zostaje w Szczecinie i odwrotnie. Jeśli chodzi o pierwszy postulat, jesteśmy zgodni z Gdańskiem. Wszystko gra. Ja to określam po chłopsku – wygląda, jakby Gdańsk i Szczecin były jedna rodzina”.
Sielankowo jednak nie było. Owszem, ustalono, że nie dojdzie do podpisania porozumienia w Szczecinie bez wynegocjowania najważniejszych wolnych związków zawodowych i zapewnienia bezpieczeństwa strajkującym, ale wyraźnie zgrzytało jeśli chodzi o szczegóły. Gdańszczanie w pewnym momencie zauważyli, że określenie „socjalistyczne” w uzgodnieniach jest zbędne, dla szczecinian z kolei nie miała znaczenia sprawa uwolnienia więźniów politycznych. Swojej wyższość gdańszczanie właściwie nie maskowali i mówili: „poczekajcie, my to zrobimy lepiej”. To musiało być upokarzające. Do dziś zaskakuje, że Jurczyk i Wałęsa, przywódcy obu strajków, w sierpniu nie odbyli żadnej rozmowy telefonicznej, że kontakt pozostawiono ludziom w istocie mało znaczącym, że nie było chęci poszukiwania zbliżenia na płaszczyźnie osobistej. I stało się najgorsze: Szczecin podpisał porozumienie wcześniej, dzień przed Gdańskiem. Lech Wałęsa miał to skwitować krótko: „To świństwo. Jak się mówiło, że solidarnie, to powinno być solidarnie do końca”. We wrześniu wyraził się ostrzej, kierując słowa bezpośrednio do Jurczyka: „Wbiłeś mi nóż w plecy”. Wielu szczecinian podzielało ten punkt widzenia. Andrzej Milczanowski, późniejszy lider podziemnej Solidarności, wcześniejsze zawarcie porozumienia wprost nazwał zdradą. Do dziś trwają spory, czy Gdańsk wyraził na nie zgodę, a wiec czy osoba pośrednicząca w komunikacji ze strony „Warskiego” rzeczywiście połączyła się telefonicznie ze Stocznią im. Lenina, czy też nie? To już jest jednak mało istotne, to ciekawostka dla historyków. Istotne jest, że zabrakło uważności, przeważyły ambicje i nieco infantylne poczucie wygranej. Obrazowo mówił o tym Aleksander Krystosiak, jeden z inicjatorów strajków szczecińskich, pracownik „Parnicy” i członek MKS: „Zrobiliśmy źle, to jest oczywiste. Dziś my pewne rzeczy widzimy, że zrobiliśmy źle. I to zło z Gdańskiem odbija się jeszcze. To jest ten gwóźdź. Dwa wielkie regiony powinny iść razem. A myśmy przez lata chodzili osobno, Szczecin zawsze z tyłu, zawsze przygnieciony. No i w Sierpniu wyskoczył do przodu. A było zaczekać. Byłby lepszy start do tego, żeby już potem zawsze iść razem”.
Stanowisko Szczecina stworzyło rzeczywiście sytuację z punktu widzenia rodzącego się ruchu trudną. Władzy udało się umiejętnie wygasić jedno z dwóch najważniejszych centrów strajkowych w kraju, podważono ideę solidarności robotniczej, stworzono coś na kształt separatyzmu, do tego niczym nieuzasadnionego oprócz ambicji. Ewenementem na skalę krajową była również Komisja Mieszana, stwarzająca wrażenie, że rozpoczęta w sierpniu negocjacje wciąż jeszcze trwają, że są wciąż jakieś nierozstrzygnięte i istotne sprawy wymagające stałego kontaktu władzy z robotnikami. W powstałym układzie przywódcy związkowi ze Szczecina byli „tymi lepszymi”, bardziej odpowiedzialnymi, lepiej dogadującym się z władzą. Warto zauważyć, że tygodnik Polityka w październiku 1981 r. zamieścił obszerny wywiad z reprezentacją szczecińskiego regionu. Dopiero dwa tygodnie później pojawiła się rozmowa z gdańszczanami. Niby nic, ale to miało znaczenie i służyło wzniecaniu animozji. Na szczęście pierwsze postrajkowe tygodnie udowodniły, że oba regiony mogą i chcą iść razem. Że ludzi więcej łączy niż dzieli. Szybko udało się np. zażegnać problem lokalnych i branżowych partykularyzmów, choć część szczecinian miała pomysł, aby powołać związek zawodowy wyłącznie dla województwa szczecińskiego. Wygrała jednak idea ogólnopolskiego związku, podzielonego na regiony z Gdańskiem jako centrum, siedzibą Komisji Krajowej Porozumiewawczej. Jego dominacja stała się wyraźna i bezdyskusyjna, a Lech Wałęsa został symbolem całego tworzącego się ruchu związkowego, choć dla precyzji należałoby powiedzieć, że ów ruch, zaczął szybko, dzięki sile przyciągania, nabierać nowych cech i wykraczać daleko poza przyjętą na wstępie formułę.
Owa bezdyskusyjna dominacja ośrodka gdańskiego brała się z legendy i tego, jak ona była nośna w skali ogólnopolskiej. Szczecin nie miał szans jej dorównać, bo Gdańsk w trakcie strajków sierpniowych z dnia na dzień „rósł”. Zadecydował o tym, otwarty charakter protestu, przyciągający uwagę osób z tytułami, artystów, uznanych dziennikarzy krajowych i zagranicznych, również uczestników opozycji przedsierpniowej. Historyk Tomasz Kozłowski nazwał ich wszystkich celnie „brokerami ruchu”. Jak to działało doskonale pokazał Andrzej Wajda w Człowieku z żelaza. Symboliczne jest, że Ryszard Kapuściński, jeden z tych, którzy za sprawą tekstu w warszawskiej Kulturze przyczyni się do powstania legendy gdańskiego strajku, najpierw pojawił się w Szczecinie, ale „odbił się” od stoczniowej bramy i nie został na teren zakładu wpuszczony. Człowiek, który miał już za sobą Busz po polsku, Cesarza i Szachinszacha! Zdecydował się więc przyjechać do Gdańska. Podobnie potraktowano innych. Niechęć przywódców nadodrzańskiego protestu była w jakimś stopniu uzasadniona. Działał strach, pamięć Grudnia ’70, uciekano się więc do tych samych metod komunikowania. Jakby świat zamarzł na 10 lat. Zapomniano, że gierkowska dekada radykalnie zmieniła podejście Polaków do mediów, że wymusiła większą otwartość, również większe przyzwolenie dla form pozaoficjalnych. Dlatego olbrzymim zaskoczeniem dla szczecinian były informacje, jakie przywiózł z Gdańska Stanisław Wądołowski, opisujący różnorodność form występujących w proteście trójmiejskim i ludzi pochodzących z różnych środowisk, jednoznacznie stwierdzający, że organizacja strajku w Stoczni im. Lenina stoi na wyższym poziomie. Dopiero od tego momentu poluzowano nieco reżim wobec dziennikarzy, nieco bardziej zaufano ludziom z zewnątrz. Zaczęto również wzorem gdańskiego biuletynu Solidarność wydawać Jedność. Wielu spraw nie udało się jednak cofnąć.
Interesujące jest to, co o strajku szczecińskim pisał w dzienniku Andrzej Kijowski: „Stocznia przypominała mi PRL: wejść trudno, wyjść jeszcze trudniej, po wszystko kolejki, nikt nic nie robi, tylko rząd psioczy na nas i wszystko jest w tajemnicy, ale wszyscy wszystko wiedzą i wszyscy mówią o jednym »kiedy oni pójdą«. Co to jest? PRL, ale bez wódki i bez narzekania na rząd. PRL, która funkcjonuje. PRL katolicka. Czy byłaby to PRL przyszłości? PRL pokochana? PRL pluralizmu partii i katolickich związków zawodowych? PRL dwuwładzy – krzyża wpisanego w gwiazdę? Analiza jej zalet i wad przekracza ramy niniejszego exposé oraz mojej wyobraźni. Kończę wzdrygając się ze strachu”. Jeśli przypomnieć sobie choćby tylko obrazy z filmu Robotnicy ‘80 dostrzeżemy kolosalną różnicę. Radość, demokracja, kwiaty, uniesienie – niczego takiego w opisie znanego intelektualisty nie znajdziemy. Że jest to opis subiektywny? Tak. Obok niego znajdziemy też wiele prywatnych świadectw bezprecedensowego poruszenia i zaangażowania, opisów obywatelskiego przebudzenia, „wiosny wolnych Polaków”, ale ich znaczenie dla ogólnopolskiego wizerunku nie miało już znaczenia. Bo to samo opowiadali ci, którzy strajkowali wówczas we Wrocławiu, Sosnowcu czy Żyrardowie. Rzecz w tym, że Kijowski, Kapuściński, korespondenci brytyjscy czy norwescy, nie stali się „brokerami” protestu w „Warskim”, bo albo stać się nimi nie mogli, nie wpuszczeni na teren zakładu lub z niego wyprowadzeni, albo swoje doświadczenie sprywatyzowali w postaci diariuszowych zapisków. Wyjątkiem jest znakomity reportaż Małgorzaty Szejnert i Tomasza Zalewskiego Szczecin. Grudzień – Sierpień – Grudzień, wydany jednak w „podziemiu” w 1984 r. przez oficynę NOWA. Zbyt późno, aby zbudować legendę. Zabrakło też mocnych obrazów, bez których trudno się obyć w opowieści na temat przeszłości. Fartuch magazyniera, w jakim pojawiał się w trakcie strajku Jurczyk, nie miał tej siły wyrazu, co olbrzymi długopis Wałęsy.
Jeśli mowa o symbolicznej rywalizacji pomiędzy Szczecinem a Gdańskiem, to wspomnieć też wypada o cichej i głośniejszej rywalizacji liderów obu strajków. Ona też rodziła frustrację wielu szczecinian, włączając w to samego Mariana Jurczyka. W jego wspomnieniach znaleźć można ciekawą frazę: „Z Gdańskiem zawsze trzeba uważać. Oni Szczecin lekceważą. Nie lubią nas. I dają to odczuć. Po prostu, Szczecin im przeszkadza. Szkoda, bo dwa takie regiony powinny trzymać się razem. Dla dobra Polski…”. Słowa te jakkolwiek irracjonalne w warstwie opisowej, przechowują dawną urazę. Zadziwiającą zważywszy na to, że Jurczyka i Wałęsę łączyło bardzo dużo – chłopskie pochodzenie, droga życiowa, zaplątanie we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, ale też odwaga oraz podobnie przeżywany patriotyzm i religijność. Istotniejsze stały się jednak różnice, a dzieliło ich sporo. Jurczyk to spokój, ufność, powolność i prostolinijność. Wałęsa to żywioł, podejrzliwość, błyskotliwość i spryt. Wymienione cechy charakterologiczne mogły być dobrym punktem wyjścia do współpracy, liderzy robotniczy mogli się przecież uzupełniać, ale to przywódca gdańskiej „Solidarności” wysunął się w ciągu pierwszych miesięcy funkcjonowania związku na pierwszy plan i to on na zjeździe w Gdańsku Oliwie potwierdził swoje przywództwo, wygrywając wybory w pierwszej turze i pokonując w nich Jurczyka. Pozostał mu tylko status ważnego związkowego lidera, ale chyba nie czuł się z nim najlepiej. Miał przekonanie, że Szczecinowi należy się więcej. Stał się więc wyrazicielem wspomnianego niedowartościowania i zepchnięcia, nieco irracjonalnego, biorąc pod uwagę, że Stanisław Wądołowski był formalnie zastępcą Wałęsy. Łączył się on z dezaprobatą wobec metod sprawowania władzy w związku przez gdańszczanina, a sposobem na odróżnienie od przewodniczącego NSZZ „Solidarność” stał się dla Jurczyka radykalizm. Nie był on w stanie powstrzymać się też od osobistych przytyków wobec Wałęsy.
Ich role się więc odwróciły. Wałęsa ubierany w sierpniu przez władze w kostium radykała, stał się w trakcie solidarnościowego „karnawału” czynnikiem stabilizującym, próbującym z dużą zręcznością meandrować pomiędzy partią a związkowymi „jastrzębiami”. Jurczyk, wbrew roli w jakiej go początkowo obsadzono, nie łagodził, ale zaogniał, jak w swojej przedwyborczej wypowiedzi na oliwskim Zjeździe, gdzie mówił, że „kompromisów [z władzą] nie ma”. Oświadczył ponadto: „wstydzę się jako Polak za taki rząd. Jestem za wolnymi wyborami do Sejmu, żeby, proszę państwa, władza była w rękach ludzi miast i wsi, żeby reprezentowała polskie społeczeństwo, nie kogoś innego”. W ówczesnych warunkach brzmiało to jak deklaracja chęci przejęcia władzy. Jeszcze mocniejsze było słynne wystąpienie w Trzebiatowie z października 1981 r., dzięki któremu Jurczyk zyskał przydomek Mariana Wieszatiela i Marysia Szubienicznika. Krzysztof Wyszkowski, pełniący wówczas funkcję sekretarza Tygodnika Solidarność określił je jako „najpoważniejszy cios w dobre imię Związku w całej jego historii”, a Jacek Kuroń jako „błędne posunięcie głupiego człowieka”. Wypowiedź trzebiatowska wydaje się być przełomowym momentem w karierze Jurczyka. Pokazuje z jednej strony do jakiego momentu doszedł on od czasu deklaracji składanych rok wcześniej. We wspomnianym wywiadzie dla Polityki mówił: „Nam potrzeba ludzi spokojnych, pojednawczych, a nie takich, którzy biją pięścią w stół i żądają: wszytko, albo nic!”. Z drugiej zaś strony jest dowodem na polityczną niedojrzałość związkowca, nie w pełni zdającego sobie sprawę z konsekwencji wypowiadanych słów, myślowo niesamodzielnego, samoistnie eliminującego się z grupy osób mogących odgrywać poważną rolę w polityce. Zwłaszcza tej, gdzie najważniejszym czynnikiem jest kompromis, a przecież właśnie o taką politykę, jak się zdaje, chodziło „Solidarności”. Ale czy w wolnej Polsce Lech Wałęsa lepiej sprawdził się jako polityk? To już inna kwestia.
Różnica pomiędzy oboma jest jednak zasadnicza. Wałęsa stał się w latach 80. rozpoznawalnym na całym świecie symbolem potężnego ruchu społecznego, przyczyniającego się do obalenia komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej, podczas gdy Jurczyk to część samego ruchu, istotna, ale znacząca jedynie lokalnie. W ten sam sposób zestawić trzeba rolę Gdańska i Szczecina, jakkolwiek byłoby to niesprawiedliwe i frustrujące. I nic się już na to nie poradzi. Dlatego dość kuriozalne wydają się słyszalne niekiedy w mieście nad Odrą głosy, że „Gdańsk nam coś zabrał”, „przesłonił nasz sukces”, że „musimy pokazać światu swoją historię”. Owszem musimy, ale czy koniecznie w rywalizacji z Gdańskiem? Rywalizacji fantomowej, bo nad Motławą nie znajdziemy chyba chętnego do ścigania się w tak mało mądrej konkurencji. O jednym często się w tych utyskiwaniach zapomina, a mianowicie o szczecińskich zaniechaniach, o tym jak samodzielnie dba się o pamięć i wizerunek oraz jak wygląda ona w odniesieniu do przestrzeni miejskiej. Przypomniał o tym swego czasu Jerzy Eisler na przykładzie upamiętnienia rewolty grudniowej 1970/71: „W grudniu 1980 r. – w dziesiątą rocznicę tragedii – przed sławną bramą nr 2 Stoczni im. Lenina odsłonięto monumentalny pomnik, który już na zawsze – czy się to komuś podoba, czy nie – stał się dla Polaków symbolem pamięci o Grudniu ’70. Tymczasem przed wprowadzeniem stanu wojennego w Szczecinie odsłonięto jedynie tablicę pamiątkową w pobliżu bramy Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego. Niezależnie od intencji pomysłodawców właśnie takiego upamiętnienia utrwaliło ono swoistą marginalizację społecznej pamięci o tym, co na przełomie 1970/71 wydarzyło się w stolicy Pomorza Zachodniego”.
Od siebie dodam, że po 1989 r. z upamiętnieniem w Szczecinie Grudnia i Sierpnia również nie było najlepiej. Anioł Wolności, pomnik autorstwa Czesława Dźwigaja postawiony na placu Solidarności, podzielił społeczność miejską w sposób radykalny, stając się źródłem kpin. Stracono szansę na ciekawą artystycznie propozycję, na coś co mogło pobudzać i inspirować odbiorcę. Stało się tak w dużej mierze za sprawą Mariana Jurczyka, ówczesnego prezydenta Szczecina, oraz ludzi związanych ze Stowarzyszeniem Grudzień 1970/Styczeń 1971. To świadectwo źle pojętej dbałości o pamięć, charakteryzującej się ekskluzywizmem, przybierająca postać szantażu wobec władz miejskich. Dokładnie to samo można powiedzieć o forsowanym obecnie projekcie NSZZ „Solidarność” i wspomnianego już stowarzyszenia, planujących postawić kolejny pomnik, a właściwie instalację przestrzenną. Na tym samym placu! Obok istniejącego już monumentu! Jej forma? Krzyż, olbrzymia śruba okrętowa i pomnik abp. Kazimierza Majdańskiego. Brzmi to kuriozalnie i niewiarygodnie. Idea tego pomnika pewnie nie zostanie urzeczywistniona, na pewno nie w tym miejscu, ale mimo wszystko nie sposób uciec od myśli, że wielu przypadkach to sami szczecinianie są źródłem kompleksów związanych z przełomowymi momentami historii PRL.
A skoro o „przełomach” mowa, warto też przywołać projekt wybudowania Centrum Dialogu Przełomy, mającego być odpowiedzią na gdańskie Europejskie Centrum Solidarności. Szumne zapowiedzi skończyły się na powołaniu filii Muzeum Narodowego, pozbawionej samodzielności i zaplecza naukowego. Inicjatywę pozostawiono w niedookreśleniu, zawieszoną pomiędzy rozbudzonymi ambicjami a niemożnością ich zrealizowania, choć cieszy oczywiście wystawa i znakomicie zaprojektowany budynek. Symboliczne jest jednak to, że bryła ECS mocno wyróżnia się w gdańskiej przestrzeni, nie sposób jej pominąć, a swoją obecnością intryguje nawet tych, którzy o historii Polski niewiele wiedzą. Szczecińskie CDP przeciwnie, jest ukryte, dla wielu niewidoczne, wciąż czeka na odkrycie, ale żeby to zrobić, trzeba zejść w głąb. Dosłownie i w przenośni.
Co dziś z tego zostało?
Rocznica Sierpnia, szczególnie okrągła, mogłaby skłaniać do refleksji nie tylko o tym, czym pierwsza „Solidarność” była, ale przede wszystkim na temat tego, co z niej zostało. Nie mam wątpliwości, że podczas tegorocznych obchodów padnie mnóstwo wzniosłych słów, wykonana zostanie określona liczba gestów, odbędą się koncerty i wystawy. Ale to tylko celebra. Ważna dla uczestników, świadków, nielicznych zainteresowanych przeszłością. Właściwie nie słychać dziś w Szczecinie języka mogącego zrozumiale, bez patosu opowiedzieć o tym przecież wyjątkowym zdarzeniu w powojennych dziejach miasta i Polski. Jak zaintrygować ludzi młodych? Jak przyciągnąć ich do legendy? Nikt nie znalazł dotąd dobrej odpowiedzi. CDP przygotowało wystawę zatytułowaną 1980. Jedno plemię. Ładne przesłanie (choć fałszywe!), nieźle korespondujące z naszymi dzisiejszymi pragnieniami, ale czytając oficjalny opis wystawy, ma się wrażenie lektury folderu przygotowanego na „akademię ku czci”: „Wystawa przypomni czas przełamania w polskim społeczeństwie poczucia marazmu, beznadziei, lęku przed przyszłością i nadciągającym wielkim kryzysem gospodarczym. To właśnie Sierpień ′80 pokazał, czego naprawdę chcą Polacy; pokazał, że społeczeństwo jest spragnione normalnego życia według demokratycznych reguł, – gdzie każdy może zabrać głos i wyrazić swoje poglądy – oraz życia w prawdzie. To wtedy zaczęło rodzić się społeczeństwo obywatelskie, dzięki któremu po latach możliwa była bezkrwawa rewolucja i transformacja. To dzięki polskim przemianom, zapoczątkowanym w sierpniu 1980 r., dziewięć lat później ruszyła lawina, zmiatając żelazną kurtynę. W te wszystkie procesy włączyli się, albo je inicjowali, mieszkańcy Szczecina i Pomorza Zachodniego”. Gdzie tu pole na rozmowę, dyskusję, miejsce na własne zrozumienie i przeżycie?
To problem szerszy. Jak wytłumaczyć dziś, że „Solidarność” była piękną panną S? Na czym polegał jej urok? Po latach dramatycznej w wielu miejscach transformacji, po latach rządów formacji chętnie odwołujących się do jej spuścizny, to niełatwa rzecz. Szczególnie w Szczecinie i na Pomorzu Zachodnim. Ireneusz Krzemiński pisał już w 1994 r., uważnie przyglądając się polskiej rzeczywistości, że postawy społeczne, które uformowały „Solidarność” znikły gdzieś bez śladu. W 2020 r. to odczucie może być tylko głębsze. Dlatego zamiast wzniosłych słów chcę na zakończenie przywołać słowa dobrze ilustrujące sens sierpniowego poruszenia. Mało patetyczne, ale prawdziwe, stwarzające sporo miejsca dla dyskusji również o współczesności. Stanisław Kocjan, jeden z przywódców szczecińskiego ruchu, mówił na jednym ze spotkań: „Kiedyś (…) zapytano mnie (…): »jeżeli jesteś takim sceptykiem, to po co się w to bawisz? Zostaw to!«. Ja wówczas powiedziałem i dzisiaj to powtarzam, że jeżeli przyszedł taki okres i znaleźliśmy się w określonym miejscu, to jeżeli zdołamy wykrzyczeć jakieś prawdy, jakieś sprawy oczywiste, jeżeli zaszczepimy w ludziach nadzieję na wolność, albo na poszerzenie marginesu tej wolności, jeżeli będą umieli upomnieć się o swoją godność, to tej zdobyczy oni już wyrwać sobie nie dadzą – będą tego pilnowali, będzie im to towarzyszyło z tyłu głowy do końca świata. I taki był tego sens”.
Eryk Krasucki – historyk, dr hab., pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor książek i artykułów poświęconych historii Polski oraz Pomorza Zachodniego w XX wieku, m.in. biografii Jerzego Borejszy i Witolda Kolskiego.