Andrzej Stankiewicz
Kaczyński bez dwóch ćwiartek
Nie, PiS nie przegrało wyborów samorządowych, jak chciałaby wierzyć liberalna ćwiartka społeczeństwa. Ale dynamika polityczna jest taka, że Jarosławowi Kaczyńskiemu po raz pierwszy od objęcia władzy zajrzało w oczy widmo jej utraty. Już sam ten strach może doprowadzić do zmian na scenie politycznej.
Każdy polityczny internista, który śledzi życie wewnętrzne PiS, musi mieć lekkie deja vu. Po ogłoszeniu wyników wyborów samorządowych, partia zachowuje się podobnie, jak po niespodziewanie wysokiej porażce sejmowej w 2011 roku.
Trwa lizanie ran, analiza kampanijnych błędów i — nade wszystko — szukanie winnych.
Owe 7 lat temu było niemal identycznie. Ten sam jest nawet szef sztabu wyborczego — europoseł Tomasz Poręba. A i kandydat na Szwarccharakter się zgadza — to Zbigniew Ziobro.
Jest wszakże jedna zasadnicza różnica. Otóż, ponad wszelką wątpliwość, PiS wyborów samorządowych nie przegrało. Jako żywo partia osiągnęła 34 proc. poparcia w wyborach do sejmików wojewódzkich, rekordowy rezultat w wyborczej historii Polski.
Skąd zatem atmosfera wielkiej smuty? W wyborach parlamentarnych w 2015 r. PiS zdobyło prawie 38 proc. głosów. I właśnie wynik z wyborów sejmowych był dla PiS punktem odniesienia.
Ludzie Kaczyńskiego byli przekonani, że są beneficjentami politycznego podziału w społeczeństwie. Ostra, konfrontacyjna polityka okraszona solidnym socjałem, który trafia do wyborców od niemal 3 lat, miały być receptą na zdemolowanie opozycji w samorządzie. Wierzono, że Platforma z Nowoczesną są skazane co najwyżej na swą stałą ćwiartkę społecznego poparcia, podczas gdy PiS celowało w wynik ocierający się o dwie ćwiartki.
I jeśli coś Kaczyńskiemu w tych wyborach naprawdę nie wyszło, to właśnie totalne rozbicie opozycji.
Falowanie i spadanie
Powyborcze nastroje w PiS falowały w miarę spływania sondaży i oficjalnych wyników.
W niedzielny wieczór pierwszej tury władze partii były przybite. Sondażowe wyniki do sejmików były przeciętne: 32 proc. wobec 25 proc. Koalicji Obywatelskiej, czyli sojuszu Platformy z Nowoczesną. Do tego całkowita demolka kandydatów PiS w wyborach na prezydentów dużych miast — przegrana z KO w pierwszej rundzie m.in. w Warszawie, Łodzi, Lublinie, Białymstoku, Poznaniu i Wrocławiu.
Sondaże nie pokazywały, ile PiS dokładnie będzie miał mandatów w poszczególnych sejmikach, więc partyjni czarnowidze obawiali się, że skończy się na przejęciu 2-3 regionów poza tradycyjnie konserwatywnym Podkarpaciem. Czuć było lekką panikę.
Partyjne natężenie nieco zelżało, gdy zaczęły spływać wyniki oficjalne. Po pierwsze okazało się, że poparcie dla PiS wzrosło do ponad 34 proc, co można było przedstawić jako niespotykane osiągnięcie (inna rzecz, że KO także zyskało 2 punkty — do niemal 27 proc.). W dodatku okazało się, że aż w sześciu regionach PiS wygrało tak zdecydowanie, że będzie rządzić samodzielnie (Lubelszczyzna, Łódzkie, Małopolska, Podkarpacie, Podlasie, Świętokrzyskie). Koalicja Obywatelska samodzielnie zwyciężyła tylko na Pomorzu.
Przed drugą turą wyborów — niemal 650 dogrywkami w wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast — nastroje w partii były umiarkowanie optymistyczne. Liderzy PiS zdawali sobie sprawę po pierwszej rundzie, że reszty dużych miast — Gdańska, Krakowa czy Szczecina — ich ludzie nie zawojują. Ale wierzyli, że kandydaci PiS obronią się w mniejszych miastach, chodzi głównie o dawne miasta wojewódzkie. I znów szok. Okazało się, że nawet tam szyld PiS stał się gwarancją porażki — i to na nowo pogorszyło nastroje w partii. Radom, Tarnów, Nowy Sącz, Biała Podlaska, Łomża, Siedlce, Ostrołęka, Mielec — tę listę można długo ciągnąć, a każde miejsce to klęska PiS.
Chwytanie brzytwy
Czemu PiS odniosło zwycięską porażkę? Ile frakcji w partii, ilu ambitnych liderów, tyle diagnoz.
Na pewno sztabowców PiS uśpiły stabilne, wysokie notowania przez większość kampanii. Ale zaważył finał, w którym PiS zaliczył spektakularne wpadki. W PiS uderzyły rykoszetem taśmy Mateusza Morawieckiego, nagrane gdy jako prezes banku spotykał się z ludźmi Platformy w niesławnej restauracji nagrywających kelnerów „Sowa i Przyjaciele”. Potem na jaw wyszedł skrywany przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę wniosek do Trybunału Konstytucyjnego, dotyczący zbadania zgodności z polską Konstytucją jednego z zapisów Traktatu o Unii Europejskiej, co opozycja zręcznie okrzyknęła początkiem wyprowadzania Polski z UE. W ostatnich godzinach kampanii spadła na PiS decyzja unijnego Trybunału Sprawiedliwości dotycząca wstrzymania obowiązywania ustaw sądowych i przywrócenia do orzekania wszystkich sędziów Sądu Najwyższego, których PiS pod rękę z prezydentem chcieli wysłać na wcześniejsze emerytury. W PiS panuje przekonanie, że moment tej decyzji luksemburskiego sądu jest nieprzypadkowy, że to pośrednia ingerencja tej traktowanej z podejrzliwością „zagranicy”, która ma wspierać opozycję, by przywrócić ją do władzy.
W finale, chwytając się brzytwy, ewidentnie widząc w wewnętrznych badaniach nadciągające kłopoty, PiS na siłę próbowało odgrzać antyimigracyjne nastroje z kampanii do Sejmu w 2015 r. Partyjni sztabowcy wypuścili ksenofobiczny spot straszący zamachami, jeśli opozycja przejmie miasta i gminy.
Nawet w obozie władzy ten ruch wywołał kontrowersje — skrytykował go nie tylko dyżurny malkontent Jarosław Gowin. Bez badań można stwierdzić, że ów spot bardziej PiS zaszkodził, niż pomógł.
Bratobójcza wojna delfinów
Jak zwykle w PiS w razie porażki — nawet jeśli jest to porażka zwycięska — objawili się już pierwsi krytycy, podpowiadający prezesowi, kogo obsadzić w roli kozłów ofiarnych.
Wicemarszałek Senatu Adam Bielan, wieloletni sztabowiec wyborczy PiS, dziś bliski premierowi Morawieckiemu zapowiedział audyt kampanii i mimochodem rzucił, że przestrzegał towarzyszy przed nadmiernym inwestowaniem w wybory w Warszawie.
W języku partyjnego aparatu to jasny donos na kandydata PiS w stolicy Patryka Jakiego i jego promotora Zbigniewa Ziobrę. Donos nieprzypadkowy — Morawiecki i jego otoczenie widzą (lub na siłę chcą zobaczyć) rękę Ziobry we wszelkich kampanijnych wpadkach, które mogły doprowadzić do utraty przez PiS kluczowych procentów, decydujących o tym, co jest zwycięstwem, a co zwycięską porażką. Jaki nie wytrzymał: — Trzeba było wystawić Bielana. Na 100 proc. by wygrał — odgryzł się. W sukurs przyszedł mu najbardziej radykalny pisowski serwis internetowy wpolityce.pl, pilnujący czystości partyjnego przekazu i zwartości szeregów. To pokazuje rosnące napięcia w obozie władzy, wywołane przez zwycięską porażkę.
Taki może być główny efekt wyborów samorządowych, w których PiS wypadł dużo poniżej oczekiwań Kaczyńskiego — bratobójcza wojna delfinów.
Bolączki liberałów
Ale buzuje także po stronie opozycji. Wieczór wyborczy, na którym imponowały zwycięstwa w pierwszej turze prezydenckich kandydatów KO w dużych miastach, odwrócił uwagę od zasadniczych bolączek, które widać po wynikach. Po pierwsze, tak długo wyczekiwana i ogłoszona z pompą współpraca obu ugrupowań liberalnych nie doprowadziła do żadnej zasadniczej zmiany na scenie politycznej.
Owe imponujące wyniki wyborów prezydenckich w miastach — którymi tak chełpią się Schetyna i Lubnauer — są złudne. Czemu? Bo miasta w dużej mierze zagłosowały przeciwko PiS, ale nie za Koalicją Obywatelską. Znacznie częściej z pisowcami wygrywali kandydaci lokalni, dalecy od centralnej polityki, a dobrze kojarzący się mieszkańcom.
Spójrzmy na statystyki. W wyborach samorządowych wybrano prezydentów 107 polskich miast. Aż 77 zwycięzców startowało z własnych komitetów wyborczych. KO ma 22 prezydentów, zaś PiS — czterech. Z tego płynie wniosek, że na kłopotach PiS, liberałowie zyskali w bardzo ograniczonym zakresie, głównie w największych miastach.
W dodatku pełna analiza wyników samorządowych pokazuje, że PiS co prawda dostaje łupnia w miastach, ale rekompensuje to sobie w mniejszych miejscowościach i na wsiach. Jednym słowem — może wygrywać wybory mimo wyraźnego, miejskiego sprzeciwu. To ważne w kontekście wyborów parlamentarnych.
Wyniki wyborów w miastach pokazują po prostu, że po trzech latach rządów PiS, partia Kaczyńskiego na trwale straciła elektorat wielkomiejski. Tylko tyle. Nie sposób dziś przewidzieć choćby tego, jak za rok zagłosują ci, którzy w miastach głosując przeciwko PiS zamiast kandydatów KO wybrali lokalnych samorządowców.
Na poziomie sejmików KO nawet nie obroniło stanu posiadania Platformy i Nowoczesnej z wyborów parlamentarnych w 2015 r. Startując wówczas oddzielnie partie zdobyły niemal 32 proc. (Platforma 24 proc., zaś Nowoczesna — prawie 8 proc.).
Oczywiście, Koalicja Obywatelska ma szanse zachować władzę w większości regionów.
Ale to bardziej rezultat defektów PiS, a nie siły KO. Po prostu Koalicja Obywatelska jest w stanie stworzyć regionalne koalicje z bardzo wieloma ugrupowaniami i w ten sposób zdobyć większość w sejmikach, nawet jeśli w niektórych z nich nie wygrała. PiS jest uważany za ugrupowanie toksyczne, więc nikt się nie pali do sojuszu.
Po wynikach do sejmików widać, że szyldy PO, N i KO nie okazały się na tyle atrakcyjne, by za rok dawały realną szansę na pobicie PiS. Stąd pogłoski, że w najbliższych miesiącach dojdzie do zasadniczych zmian w tym największym bloku opozycyjnym. Stronnicy Schetyny zapowiadają dokooptowanie nowych podmiotów. Jego przeciwnicy — rozpuszczają plotki, że pakiet kontrolny w tej formacji chciałby uzyskać Donald Tusk, który chce mięć otwartą możliwość powrotu na wybory prezydenckie w 2020 r. Faktem jest, że Tusk wzmocnił swą krajową aktywność, a jego przesłuchanie przed komisją ds. afery Amber Gold pokazało, że jedną nogą jest wciąż — albo znowu — w krajowej polityce.
Polowanie na lewicę
Gdzie może się udać na łowy Koalicja Obywatelska? Przede wszystkim na lewicę, która wypadła w wyborach fatalnie. Nieco zapomniane, od 3 lat zahibernowane poza Sejmem SLD dostało niespełna 7 proc (co dało zaledwie 11 radnych sejmikowych w całym kraju).
W praktyce taki wynik nie daje SLD większych szans na samodzielny start w wyborach sejmowych, gdy polaryzacja między dwoma głównymi blokami będzie jeszcze większa.
To były prawdopodobnie ostatnie wybory SLD pod własnym szyldem — z partii właśnie odchodzi wieloletni szef jej struktur, a ostatnio wiceprzewodniczący Krzysztof Gawkowski. Gawkowski doszedł do wniosku, że SLD to trup bez struktur i szans na reanimację.
Z drugiej jednak strony, to wciąż ugrupowanie, które dostaje rocznie kilka milionów budżetowych pieniędzy. A to łasy kąsek dla Schetyny, którego dotychczasowe nabytki — Nowoczesna oraz Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej — takich środków nie mają.
Nieoficjalnie wiadomo, że szef SLD Włodzimierz Czarzasty skłania się do zawarcia politycznej umowy ze Schetyną jeszcze przed wyborami europejskimi, które odbędą się wiosną.
Łowy w elektoracie PSL
Nie wiadomo, jakie decyzje podejmie PSL. W kampanii przed wyborami samorządowymi PiS wypowiedziało ludowcom wojnę totalną, na wyniszczenie. Czując, że w dużych miastach nie uda się pozyskać nowych wyborców — ostatecznie udało się ich jedynie stracić — PiS postanowiło udać się na jeszcze głębsze łowy na akwenach kontrolowanych dotąd przez PSL.
Wykończyć ludowców się nie udało — to także jedna z porażek PiS i przyczyna słabszego wyniku w porównaniu z wyborami parlamentarnymi. Może zaważyło niezadowolenie wsi z działań rządu (dopiero w połowie czerwca Morawiecki usunął niepopularnego ministra rolnictwa Krzysztofa Jurgiela)? Może zdecydowało przywiązanie do szyldu PSL, obecnego w samorządach od początku III RP?
Nie zmienia to faktu, że PSL wyszło z wyborów ciężko poranione. Początkowy entuzjazm ludowców — którym pierwsze badania dawały prawie 17 proc. poparcia — szybko minął, gdy zaczęły spływać oficjalne wyniki. Ostatecznie PSL dostało poparcie nieznacznie przekraczające 12 proc, tracąc wielu radnych w całej Polsce i oddając PiS kontrolę nad swymi tradycyjnymi włościami, choćby sejmikiem świętokrzyskim i lubelskim.
Ludowcy dostali za mało, by ze spokojem iść za rok do wyborów samodzielnie, a za dużo — by pokornie dołączyć do liberałów z PO i Nowoczesnej.
Pamiętać przy tym należy, że ludowcy mają specyficznych wyborców. Porównanie wyników wyborów samorządowych z 2014 r. i parlamentarnych z 2015 r. pokazuje, że spora część wyborców samorządowych PSL w wyborach do Sejmu głosuje na PiS. W tej sytuacji, gdy zagrożone jest przekroczenie progu wyborczego przez PSL w wyborach parlamentarnych, w kierowniczych gremiach ludowców narasta przeświadczenie, że do wyborów trzeba iść z liberałami, ostro negocjując dobre miejsca na listach i prawo do własnego klub po wyborach. To może być jedyna szansa na ocalenie czterolistnej koniczynki PSL przed wyplenieniem przez Kaczyńskiego.
Właśnie dlatego szef ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz nie chce słyszeć o regionalnych koalicjach z PiS. Do wyborów parlamentarnych zamierza toczyć z Kaczyńskim boje. Szkopuł w tym, że Kaczyński ma duże możliwości rozbierania Kosiniakowi partii w terenie. Ludowcy rozpasani dotąd samorządowymi fruktami, stracili na rzecz PiS wiele urzędów i posad. U wielu może pojawić się pokusa dogadania się z PiS. A takie pojedyncze wybory mogą całkiem poważnie zmienić lokalną scenę polityczną. Dla przykładu — PiS brakuje jedynie pojedynczych radnych na Mazowszu i Śląsku, by ograć Schetynę i przejąć kontrolę nad regionalnymi sejmikami. Radni PSL to naturalny adres, pod który uda się PiS.
Turbulencje u Kukiza
Jest jeszcze jedna część sceny politycznej, na którą Kaczyński patrzy na przemian z łapczywością i obawą. To ugrupowania ultraprawicowe, narodowe i antysystemowe. Głosowanie samorządowe pokazało, że co prawda ich liderzy są poróżnieni, ale wyborca stały. Chodzi o niemal 14 procent głosów oddanych na formacje Kukiza, Korwin-Mikkego, narodowców oraz komitet Bezpartyjni Samorządowcy. Bezpartyjni to może nie sensacja, ale na pewno niespodzianka wyborów. To ugrupowanie założone przez dolnośląskich samorządowców, dawnych współpracowników Pawła Kukiza. Zdobyli w całym kraju 15 mandatów w sejmikach, podczas gdy sam Kukiz — ani jednego.
Powyborcze turbulencje w formacji Kukiza po klęsce zaowocowały odejściem kolejnych posłów. Ale wszystko pozostaje w rodzinie, bo są to odejścia w okolice Korwina czy narodowców. Ewidentnie po tej stronie sceny politycznej szykuje się nowy, konsolidujący projekt, a wybory europejskie — paradoksalnie, faworyzujące eurosceptyków — to szansa na dobry start. I uszczknięcie Kaczyńskiemu trochę wyborców z prawej flanki.
Kalendarz nie sprzyja Kaczyńskiemu
Te drgania, a czasem wręcz ruchy tektoniczne na scenie politycznej będą się odbywać w atmosferze permanentnej kampanii wyborczej. Wybory samorządowe pokazały głównie to, że wynik przyszłorocznego starcia o władzę stał się na nowo otwartą kwestią. Że PiS nie ma gwarancji efektownej wiktorii, w którą wierzyło przez ostatnie 3 lata.
Ale partyjne machiny zaczynają już się przestawiać na kampanię do Europarlamentu, która na dobre ruszy po Nowym Roku. Pierwotnie dla wielu sprawdzonych towarzyszy Kaczyńskiego miała to być miła przepustka do suto opłacanej w euro synekury — czy też emerytury — politycznej. Do Europarlamentu chcieli kandydować m.in. była premier Beata Szydło, marszałek Sejmu Marek Kuchciński, rzeczniczka PiS Beata Mazurek czy też szef klubu PiS Ryszard Terlecki.
Po wyborach samorządowych te emerytalne kalkulacje przestały być takie oczywiste.
Po raz pierwszy w historii polskiego członkostwa w UE, eurowybory są naprawdę ważne dla sytuacji politycznej w kraju. Kaczyński — jak wskazują informacje dobiegające z PiS — realnie obawia się tych wyborów. Nie sprzyja mu kalendarz. Po głosowaniu samorządowym widać wyraźnie, że mieszczanie żywią się antypisowską chęcią rewanżu — a to oni chętniej chodzą na eurowybory. Pójdą tym chętniej, że Kaczyński przez trzy lata rządów rozpętał prawdziwą wojnę z Brukselą, co nie jest akceptowane przez elektorat miejski.
Nawet niewielka porażka PiS ze zjednoczoną, proeuropejską listą wyborczą opozycji mogłaby spowodować efekt psychologiczny: runie mit partii trwałej, skazanej na wiele kadencji rządów, cieszącej się niezachwianym i szerokim poparciem społecznym.
Obalenie tego mitu wiosną 2019 r., na pół roku przed wyborami parlamentarnymi, to zły sen Kaczyńskiego. Bo w takiej sytuacji zachowanie władzy przez PiS stanie się kwestią całkowicie otwartą.
Andrzej Stankiewicz — dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka” i „Wprost”. Laureat wielu konkursów dziennikarskich, w tym zdobywca nagrody głównej SDP (2003 r.). W 2011 r. uznany za najlepszego publicystę w Polsce w plebiscycie MediaTory, organizowanym przez studentów dziennikarstwa z całego kraju. W 2017 r. laureat konkursu GrandPress w kategorii publicystyka. Współautor trzech książek — „Donald Tusk. Droga do władzy”, „Wałęsa. Zdrajca czy bohater?” oraz „Zbigniew Ziobro. Historia prawdziwa”. Stały komentator „Tygodnika Powszechnego”.