Przejdź do treści

Od „strat wojennych” do „pojednania i odbudowy”

Po ośmiu latach rządów PiS relacje polsko-niemieckie wymagają zdecydowanej rekonstrukcji i odbudowy. Bez ich znaczącego polepszenia i pogłębienia Unia Europejska może po prostu nie przetrwać.

Osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości cofnęło polsko-niemieckie pojednanie o lata świetlne. Dla Jarosława Kaczyńskiego i jego partii zachodni sąsiad stał się jednym z regularnie używanych straszaków. Ogłaszano go ukrytym sternikiem Unii Europejskiej i zgodnie z duchem polskiego nacjonalizmu przypisywano mu chęć uczynienia Rzeczypospolitej gospodarczą i kulturową kolonią „Germanii”. W emocjonalnych tyradach lidera PiS agentem Berlina był także Donald Tusk, przywódca walczącej przez osiem lat z pisowskim autorytaryzmem opozycji. W optyce Kaczyńskiego i ideologów jego partii, takich jak Andrzej Nowak, Ryszard Legutko czy Zdzisław Krasnodębski, Niemcy nigdy nie porzuciły pomysłu wcielenia w życie pochodzącej z okresu I. wojny światowej idei wyimaginowanej Mitteleuropy. W kontekście stosunku PiS do Berlina, partia ta stawała w jednym szeregu z ojcem polskiego nacjonalizmu Romanem Dmowskim oraz Władysławem Gomułką, pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Polsce Ludowej. W tej opowieści Niemiec, niezależnie w jakim okresie historycznym – czy to za cesarstwa, czy za III Rzeszy, czy za Republiki Federalnej – oddawał się odwiecznemu „Drang nach Osten” (parcie na wschód). Raz mieczem, raz czołgiem, a raz za pomocą reichsmarki i euro.

Zdaniem Kaczyńskiego, Polska stoi bowiem na rozdrożu. Kontynuując bliską współpracę z Niemcami, pozostanie państwem słabym i zależnym. Jeśli się im sprzeciwi i rzuci wyzwanie, ma szansę na wielkość i mocarstwowy charakter. W tej wizji Unia Europejska nie istnieje jako samodzielny byt, lecz przedłużenie niemieckiej państwowości, a wszelkie wystosowywane przez nią żądania wobec Polski – takie jak powstrzymania się od upolityczniania sądów czy ograniczenia wolności mediów – to tylko zakamuflowany spisek Berlina, który pragnie powstrzymać polski lot do mocarstwowości. Podobnie jest z krytyką rządów PiS, jaką można było spotkać w mediach. Jeśli miały one pośród właścicieli jakiś udział niemieckiego kapitału, dla Kaczyńskiego było jasne, że są emanacją berlińskiego planu zniewolenia Polski.

W imię fantazji o bilateralnych stosunkach z USA, podsycanych przez ekipę Donalda Trumpa, Polska Kaczyńskiego poszła więc z Unią na zwarcie. Przyjmując perspektywę lidera PiS – trudno się temu dziwić, ponieważ mierzy on innych własną miarą. Postrzegając politykę jako grę o sumie zerowej, rzeczywiście trudno widzieć sens w kooperacji. Zawsze oczekuje się, że będzie się oszukanym, a ufność w dobre intencje drugiej strony to naiwność, bo przecież takie są zasady tej zabawy. Uznając tylko pojmowany etnokulturowo naród i traktując państwo jako jego emanację, ponadnarodowe ciała uważa się za dekorację maskującą prawdziwą hierarchię, ukrywającą hegemonię któregoś z państw. Gdy samemu używa się mediów jako przedłużenia swojej kontroli i władzy oraz jako mechanizmu dystrybucji propagandy, trudno się dziwić, że zakłada się, iż robią też tak i inni. Mając za nic prawo i praworządność, uznaje się, że podobnie traktują je wszyscy, a wszelkie protesty w obronie tej materii to tylko zakamuflowany spisek, mający założyć wędzidło zrywającemu się do biegu do wielkości polskiemu państwu.

Cóż jednak z tego, skoro dla pobocznych obserwatorów, a i dla wielu zachodnich uczestników tych szarpanin, było to jak oglądanie niepoczytalnego pacjenta w ciężkich halucynacjach. Biega on po ogrodach zakładu opieki, prowadząc niewidzialne armie na niewidzialnego wroga albo toczy rozmowy z duchami zmarłych. W swoim mniemaniu rolę ma niezwykle ważną, wprost dziejową. Dla obserwatorów męczy się biedak w malignie. Wystarczy bowiem uznawać demokrację za wartościowy i korzystny dla rozwoju system, prawo i praworządność za jej kręgosłup, wolne media za istotny mechanizm regulacyjny i kontrolny, działający w interesie wszystkich uczestników procesu politycznego, a także widzieć ścisłą kooperację w dziedzinie gospodarki, wojskowości, energii i migracji za korzystną w rozwijaniu europejskiego dobrobytu, żeby uznać wizje rozsiewane przez ideologów Prawa i Sprawiedliwości za paranoiczne, autorytarne i nie rozwiązujące wyzwań, jakie rysują się przed naszym kontynentem, i w efekcie bardzo szkodliwe.

W świecie, w którym chwieje się amerykańska hegemonia, Europa stoi przed szansą stworzenia samodzielnego ośrodka geopolitycznego, który miałby szansę utrzymać dla swoich obywateli szeroki zakres swobód demokratycznych. Do tego jednak niezbędne są wzajemne zaufanie i szeroka współpraca w Unii Europejskiej. Dla ludzi z perspektywą Kaczyńskiego to jednak niemożliwe. Woli on być królem, choćby tylko w powiecie, niż liderem regionu w federacji, i dla zachowania pełni władzy – nominalnie w imię dumnego polskiego narodu – był on gotów zaryzykować europejską przyszłość.

Zmiana rządu w Polsce oznacza zatem nie tylko normalną sytuację powyborczej wymiany ekipy w krajach demokratycznych. Raz, że Rzeczpospolita przez ostatnie osiem lat demokracją liberalną nie była, czerpiąc szerokim gestem z koncepcji i rozwiązań stosowanych na Węgrzech, w Turcji i Rosji. Dwa, że otwiera nie tylko możliwość sanacji wewnętrznej sytuacji w kraju, rozliczenia afer korupcyjnych, nepotyzmu i upolitycznienia mediów, ale także diametralną zmianę wizji polityki zagranicznej.

Przez ostatnie osiem lat dominowała bowiem konfrontacyjna postawa i ideologiczna wrogość polskiego rządu wobec nominalnych sojuszników z UE i NATO, skutkująca antyeuropejską wizją rozwoju Polski i jej osamotnieniem. Jeśli jednak nasz kontynent ma skutecznie zmierzyć się z kwestią migracyjną, kryzysem klimatycznym połączonym z transformacją energetyczną oraz zagrożeniami, które płyną ze strony Rosji prowadzącej agresywną militarnie politykę, to nie partykularne fantazje o odbudowie regionalnych mocarstw, a koordynacja, wzmacnianie więzi i rozbudowa Unii w kierunku federacji czy konfederacji mogą dać szansę na nie tylko skuteczne wybrnięcie z kryzysów, z którymi zmaga się Europa, ale i zbudowanie równorzędnego partnera dla słabnących Stanów Zjednoczonych w strukturze ogólnie pojętego Zachodu.

Nowym silnikiem UE musi stać się powrót do koncepcji trójkąta weimarskiego – tym razem jednak, wobec rosnących zagrożeń, jakie stoją przed naszym kontynentem, wypełnionego czymś więcej niż tylko deklaratywnymi dobrymi chęciami. Nowe otwarcie polskiej polityki zagranicznej wymaga jednak symbolicznych gestów. Trudno o bardziej nagłaśnianą kwestię w relacjach polsko-niemieckich w latach 2015–2023 niż reparacje wojenne, jakich domagało się od strony niemieckiej Prawo i Sprawiedliwość. Powstała w tym okresie specjalna grupa pod kierownictwem ówczesnego wiceministra spraw zagranicznych Arkadiusza Mularczyka, która wyliczyła roszczenia wobec RFN na 6,22 bln zł. Wiadome było, że strona niemiecka nigdy ich nie wypłaci. Kwestie te uregulowały już przecież wcześniej umowa zgorzelecka z NRD z 1950 roku oraz ta zawarta z Willym Brandtem w 1970 roku, normująca tę kwestię dla RFN. Celem żądań PiS była wyłącznie chęć uzyskania swoistej przewagi moralnej w rozmowach z Niemcami i przypomnienia po raz kolejny zbrodni III Rzeszy, a także kontrowersyjne kreowanie wroga na użytek polityki wewnętrznej. Jakby mało było komisji, PiS powołał specjalny Instytut Strat Wojennych, który miał być motorem uzasadniania roszczeń wobec Niemiec.

Po przegranych przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach parlamentarnych pojawiły się liczne głosy, aby instytut ten zlikwidować. Jacek Kuroń, legenda polskiej opozycji z okresu PRL, mawiał kiedyś: „Nie palcie komitetów, zakładajcie własne”. Ja bym powiedział w dzisiejszym kontekście trochę inaczej: Nie palcie komitetów przeciwnika, zajmujcie je i róbcie z nich własne. Na miejsce Instytutu Strat Wojennych, próbującego jątrzyć w tragicznej przeszłości relacji polsko-niemieckich, powinien powstać Instytut Pojednania i Odbudowy. Jego celem byłoby skupienie się na pokazywaniu wielowiekowego przenikania się kultury niemieckiej i polskiej oraz płynących z tego wzajemnych korzyści – handlu, lokacji miast i wsi na prawie niemieckim, rozprzestrzenianiu się wynalazków i udziału przedstawicieli obu narodów w budowaniu obrazu pogranicza. Miejscem tego styku jest przede wszystkim dzisiejsza zachodnia i północna Polska. Na tych ziemiach, do 1945 roku należących w dużej mierze do Niemiec, aż nadto jest miejsc będących wspólnym dziedzictwem europejskiej kultury, popadających wskutek wieloletnich zaniedbań w ruinę. Mimo renowacji, podejmowanych przez liczne osoby prywatne, państwo czy samorządy, wciąż jeszcze wiele zamków, pałaców, kościołów, dawnych fabryk i manufaktur, architektury ludowej, uzdrowisk, klasztorów, wiatraków, cmentarzy, kapliczek, schronisk górskich czy dworców jest w bardzo złym stanie. Wojna, braki remontów w okresie PRL, prywatyzacja i zaniedbanie przez nowych właścicieli – wszystko to sprawiło, że wiele obiektów wymaga natychmiastowej odnowy.

Wzorem takiego miejsca pojednania może być dolnośląska Krzyżowa, gdzie w pałacu Helmutha Jamesa hrabiego von Moltke, biorącego udział w zamachu na Hitlera, powstało Międzynarodowe Centrum Konferencyjne „Krzyżowa”, zarządzane przez Fundację „Krzyżowa” dla Porozumienia Europejskiego. W pałacu, w dniu 12 listopada 1989 roku, odbyło się spotkanie premiera Polski Tadeusza Mazowieckiego i kanclerza Niemiec Helmuta Kohla, podczas którego odprawiono „Mszę Pojednania”. W czasie przekazania znaku pokoju szefowie obu rządów objęli się, co uznano za symboliczny początek nowego rozdziału i współpracy między obydwoma krajami. Takich „Krzyżowych” potrzebujemy jednak w relacjach polsko-niemieckich dużo więcej. Nie muszą to być spektakularne odbudowy. Przede wszystkim ważne są obiekty drobne, tak, aby udało się zdziałać coś pozytywnego w jak największej liczbie gmin. Każdy odnowiony zabytek, pustostan zmieniony w wiejskie centrum kultury, dworzec z salą pamięci o dawnych niemieckich mieszkańcach danej wsi czy miasteczka czy nawet prosta tablica historyczna obok odrestaurowanego pomnika są w budowaniu poczucia wspólnoty dawnych i obecnych na wagę złota. Nie wydumane reparacje, ale dbanie o wspólne, dziś już polsko-niemieckie dziedzictwo – to byłby cel takiego nowego instytutu, który pokazywałby w namacalny sposób zmianę relacji. Doskonałą patronką takiego instytutu byłaby zaś hrabina Marion Dönhoff, pochodząca z Prus Wschodnich i przez lata zaangażowana w polsko-niemiecki dialog redaktor naczelna „Die Zeit”, która cały swój majątek przekazała na rzecz fundacji wspierającej wschodnioeuropejskich artystów, instytucje kulturalne i młodzież.

Wówczas i Jarosław Kaczyński mógłby zacytować „Fausta” Goethego, mówiąc: „Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”, kiedy instytucja mająca jątrzyć, stanie się mostem i platformą, zostawiając – zamiast poczucia zażenowania – trwały ślad w przestrzeni, którą nasze dwa państwa dzieliły w różnych okresach.

 

Przemysław Witkowski

Przemysław Witkowski

Przemysław Witkowski - badacz ekstremizmów politycznych; adiunkt w Collegium Civitas; współpracownik Center for Research on Extremism Uniwersytetu w Oslo i think tanków Counter Extremism Project oraz International Centre for Counter-Terrorism; ekspert działającej przy Komisji Europejskiej sieci Radicalisation Awareness Network; autor książek: „Chwała Supermanom. Ideologia a popkultura” (2017), „Laboratorium Przemocy. Polityczna historia Romów” (2020), „Faszyzm, który nadchodzi” (2023) oraz „Partia Rosyjska” (2023); zastępca dyrektora Instytutu Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

[give_form id="8322"]

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.