Unia Europejska zwija się. Traci konkurencyjność i znaczenie. Wbrew Radosławowi Sikorskiemu, powinniśmy być przeciwko jej dalszej imperializacji. W imperium Polska będzie bowiem bezwzględnie eksploatowana. W ostatnich trzech latach Unia Europejska wkroczyła w ważny, kolejny etap swojej historii. Stworzy on nową Wspólnotę. Podobnie jak rekonstytuowały ją poprzednie polityczne przesilenia, takie jak kryzys finansowy czy uchwalenie traktatu lizbońskiego. To moment bardzo wymagający, a zarazem obfitujący w szanse dla Polski.
Cztery wymiary transformacji Unii
Obecna transformacja Unii ma kilka zasadniczych wymiarów. Po pierwsze, przesilenie geopolityczne związane z wojną ukraińską. Z jednej strony ujawniło ono bezzębność Europy. Bez potęgi wojskowej Stanów Zjednoczonych to wydarzenie byłoby jej druzgocącą klęską. Z drugiej jednak strony, wojna ukraińska zmobilizowała Unię do stanowczych działań i wzmocniła jej znaczenie jako aktora geopolitycznego. Konflikt nad Dnieprem wepchnął też Brukselę na kurs silnie kolizyjny z Moskwą. I zapoczątkował dynamiczny proces rwania zależności gospodarczych oraz politycznych z mocarstwem ze wschodu. Jak również działania na rzecz remilitaryzacji kontynentu. Trudne, często powolne, ale na koniec dnia – niebagatelne.
Po drugie, uruchomiona została oficjalna procedura zmiany traktatów europejskich. Jej znaczenie nie polega jednak – wbrew popularnym strachom – ani na docelowej modyfikacji unijnej „konstytucji”, ani na radykalizmie proponowanych rozwiązań. Do zmiany traktatów w tym kształcie nie dojdzie. Z prostego powodu: w obecnej atmosferze politycznej konsensus 27 państw w tej sprawie jest niemożliwy. Zresztą sam projekt to w dużej mierze radosna twórczość coraz bardziej oderwanego od rzeczywistości Parlamentu Europejskiego, podczas gdy znacznie ważniejsza Komisja pozostaje w tym względzie dość sceptyczna. Jednak uruchomienie procedury otworzyło kilkuletni okres debaty o przyszłości Europy. Debaty natury zasadniczej. Wyhamowało też proces pełzającej centralizacji Unii, o którym pisałem i mówiłem w ostatnich latach wielokrotnie. Obejmujący takie zjawiska jak stawianie się Trybunału Sprawiedliwości UE w roli sądu konstytucyjnego Europy czy przyznawanie sobie przez Komisję uprawnień do rozliczania państw z – rzeczywistych czy wydumanych – uchybień wobec idei praworządności. Zamiast cichych, gabinetowych i oderwanych od woli narodów kontynentu zmian ustrojowych mamy więc oficjalną próbę zmiany traktatów. Politycznie niemożliwą do realizacji, lecz otwierającą wielką debatę, której konkluzje będą miały znaczenie. Unia wymaga bowiem głębokich zmian, które prędzej czy później będą musiały zostać podjęte.
Po trzecie, wraz z wielkimi, ogólnoeuropejskimi protestami rolników, UE wkracza w okres urealnienia swojej polityki – i tożsamości – klimatycznej. Rygory narzucane przez hiperambitne cele redukcji emisji CO2 okazują się nie do udźwignięcia przez tę branżę. I już zaczęły być rewidowane. Na razie punktowo, chaotycznie i niekonsekwentnie; krokom w tył towarzyszą ucieczki do przodu, np. w postaci prawa o renowacji przyrody. Jednak istota tego wydarzenia wydaje się klarowna: Unia dochodzi do granic możliwości, jeśli chodzi o cele klimatyczne. Rolnicy są tu najbardziej spektakularni. Ale dalece niejedyni. Towarzyszy im exodus europejskiego biznesu i spadek konkurencyjności Unii w skali globalnej – m.in. za sprawą już najwyższych na świecie cen prądu – dobrowolnie przyśpieszany przez architektów polityki klimatycznej. Projektowanej zresztą w dobie darmowego bezpieczeństwa, tanich surowców energetycznych z Rosji, kwitnącej wymiany z Chinami. Wszystko to się skończyło, otwierając długą listę nowych kosztów. Radykałowie klimatyczni zdają się tego nie dostrzegać. Ktoś będzie musiał zrobić to za nich, jeśli Unia ma zawrócić z samobójczego kursu.
Wszystko to dzieje się w warunkach, chciałoby się powiedzieć – kryzysu przywództwa w Europie. Jednak słowo „kryzys” jest już ewidentnie nieadekwatne. Tym pojęciem można by określić brak dobrych pomysłów na załamanie finansowe roku 2008. Czy mizerną reakcję na rosyjską agresję na Gruzję z tego samego roku. Jak również sposób zarządzenia kryzysem migracyjnym roku 2015, niepewnością ustrojową lat późniejszych, pandemią COVID-19… Jeśli ktoś chciałby tu w kontrze podnieść efektywną reakcję Europy na rosyjską inwazję z roku 2022, wypada przypomnieć, że przywództwo nad Starym Kontynentem przejęli wówczas na powrót Amerykanie. Zatem jeśli coś powtarza się wielokrotnie przez ponad 15 lat i nie znajduje rozwiązania, nie jest kryzysem. Jest cechą. Europa cierpi na brak sensownego przywództwa. I nawet o tym nie rozmawia. Co pogłębia systemowy problem. To po czwarte.
Unia się zwija
Potraktujmy zresztą powyższe sprawy jako asumpt do szerszej jeszcze refleksji nad stanem UE. Pamiętają Państwo atmosferę sprzed 20 lat? Z niemal powszechnym przekonaniem o nieuchronności dalszych spektakularnych rozszerzeń Unii, na przykład o Turcję? Z wiarą w bycie wzorem dla reszty świata, posiadanie najsilniejszej gospodarki na planecie, oczywistość coraz głębszej integracji? Rzeczywistość zadała kłam tym przekonaniom. Choć dalece nie każdy – niestety łącznie z osobami decyzyjnymi w Unii – wciąż zdaje sobie z tego sprawę.
Ekspansja Unii Europejskiej w pewnym momencie gwałtownie wyhamowała. O ile w latach 1952-2007 miało miejsce pięć spektakularnych rozszerzeń, zwiększających liczbę członków z sześciu do dwudziestu siedmiu, i obejmujących z czasem większość kontynentu (z akcesją Bułgarii i Rumunii traktowaną jako dogrywka rozszerzenia z 2004 r.), o tyle w kolejnych czternastu latach jedno państwo przystąpiło, a jedno wystąpiło. Pierwszym była maleńka Chorwacja, drugim – potężna Wielka Brytania. Popularność UE spadła nie tylko w krajach członkowskich, ale też w najbliższym otoczeniu geopolitycznym. Problemem jest dziś akcesja maleńkiej Macedonii Północnej, prawie nikt zaś nie mówi już o rozszerzeniu o Turcję czy kraje Afryki Północnej, co było nagminne jeszcze kilkanaście lat temu. Widać więc po raz kolejny, jak przełomowe były okolice roku 2008 – który określam jako symboliczny zmierzch świata jednobiegunowego – dla Zachodu. To wtedy renesans potęgi Chin i Rosji pozbawił Amerykę globalnej hegemonii. A inwazja Moskwy na Gruzję wyznaczyła jedną z granic ekspansji świata transatlantyckiego. W tym – samej UE.
Wbrew europejskim ambicjom, unijny eksperyment nie stał się też wzorem dla innych regionów świata. Nikt nigdzie go nie naśladuje. Owszem, rozwijają się rozmaite formy integracji regionalnej lub metaregionalnej. Są to zwykle jednak albo strefy wolnego handlu i porozumienia gospodarcze, albo typowe sojusze wojskowe, albo luźne związki polityczne. USMCA, Mercosur, RCEP, Unia Afrykańska, AUKUS – żadne z nich nie przypomina unijnego eksperymentu. W rzeczy samej, specyficzny miks federacji z konfederacją, organizacji międzynarodowej z elementami państwa – jest rzeczą niespotykaną dotąd w historii. Należy liczyć się z tym, że nie usłyszymy o naśladowcach także w kolejnych latach i dekadach. W każdym razie, staje się to coraz mniej prawdopodobne.
W 2005 roku spośród 50 największych na świecie przedsiębiorstw giełdowych, 20 miało swoją centralę w Unii. Dziś pozostały tylko trzy. W ciągu trzydziestu lat obecność podmiotów europejskich wśród 20 największych na planecie technologicznych na świecie spadła z dwóch do zera. W 1990 roku Europa produkowała 44 procent globalnych półprzewodników. Obecnie jest to już tylko 9 procent. Na liście dziesięciu najlepszych uczelni świata (ranking szanghajski) nie ma też już dziś ani jednej z UE. Pozostają tylko dwie brytyjskie. I tak dalej, i tym podobne.
Mówiąc krótko: Unia się zwija. Traci konkurencyjność i znaczenie na arenie międzynarodowej. Można to uznać za nieuchronny megatrend, skoro to samo dotyczy Ameryki czy Japonii. Jednak Europa traci znaczenie znacznie szybciej niż Stany Zjednoczone. W niebagatelnej części – za sprawą własnych decyzji. Jej model rozbuchanej konsumpcji i zapomóg socjalnych, w połączeniu ze słabnącą innowacyjnością i oligarchizacją oraz absurdalną polityką klimatyczną – po prostu coraz słabiej się sprawdza w coraz bardziej konkurencyjnym otoczeniu. Podczas gdy, przykładowo, Europa nie była w stanie stworzyć własnych gigantów technologicznych w odpowiedzi na amerykańskie, rzecz ta udała się Chińczykom. Którzy zresztą coraz częściej wyprzedzają Unię w przyszłościowych gałęziach gospodarki, takich jak sztuczna inteligencja czy robotyka. Podkreślmy: wszystko to zaszło w warunkach darmowego bezpieczeństwa, tanich surowców z Rosji, sielankowych relacji z Państwem Środka. Teraz jest gorzej. A to dopiero początek. Ponieważ nowe koszty będą narastać z czasem. Tak samo jak spadek znaczenia – i siły przebicia – Europy na arenie międzynarodowej.
Nie dogonimy zachodnioeuropejskich potęg
Zamiast spektakularnych sukcesów i tłumu naśladowców, Unia jawi się na świecie coraz częściej jako wielki skansen. Z pięknymi zabytkami, miłymi ludźmi, wciąż ogromną skalą – ale trzymający się w samozadowoleniu anachronicznych rozwiązań, podczas gdy konkurenci pędzą do przodu. Jako żywo, przypomina to Chiny wkrótce przed przybyciem Europejczyków. Czy Bizancjum w przeddzień ekspansji osmańskiej.
Zablokowanie dawnych ścieżek ekspansji zewnętrznej naturalnie przekierowuje energię na ekspansję wewnętrzną. Gdy branże z „nowych” państw członkowskich (skądinąd, bycie niezmiennie „nowym” po 20 latach zasługuje na uwagę) wyrastają do poziomu tworzącego istotną konkurencję dla zachodnioeuropejskich kolegów – są przycinane. Taka była przecież geneza dyrektyw o pracownikach delegowanych czy usługowej. Gdy Niemcy nagle podnoszą opłaty za tranzyt gazu, utrudniając państwom wschodniej flanki uniezależnienie się od dostaw z Rosji, Komisja Europejska nie widzi sprzeczności z własną nową strategią wobec Moskwy. Jednocześnie wzbudza jej zastrzeżenia polski plan tworzenia własnych strategicznych magazynów błękitnego paliwa, gdyż dyskryminuje jakoby zewnętrzne podmioty. W tym samym czasie Niemcy, mające problemy z zapełnieniem własnych składów gazu, lobbują za tym, byśmy składowali go właśnie u nich. I tak dalej, i tym podobne. Próżno szukać podobnych przykładów w drugą stronę.
Tak więc tracąca konkurencyjność i możliwości ekspansji Europa Zachodnia coraz wyraźniej stosuje mechanizmy wewnętrznej, kontynentalnej kolonizacji wobec znacznie dynamiczniejszych „nowych” państw członkowskich. Jest to dla tych ostatnich szalenie niebezpieczne. Grozi utkwieniem na dekady w schemacie przemocy strukturalnej, oznaczającej permanentny „rozwój niedorozwoju”. Bez możliwości mitycznego nadgonienia dystansu do Europy Zachodniej. Biorąc zaś pod uwagę coraz bardziej stagnacyjno-recesyjne perspektywy „starych” członków UE, niebezpieczeństwo znacznie wykracza poza zwykłe obniżenie dynamiki rozwojowej. Z tym mieliśmy do czynienia w poprzednich dekadach. Teraz stoimy wobec wyzwania dalszego wycinania konkurencji z „nowych” państw członkowskich aż do poziomu trwale uniemożliwiającego im dalsze skracanie dystansu do bogatszych kolegów. Warto przy tym pamiętać, że od początku dynamika rozwojowa Europy Środkowo-Wschodniej nie współgra z postępem w akumulacji kapitału. Dość łatwo skracamy dystans w PKB na głowę, ale nie – w posiadaniu majątku. Wynika to przede wszystkim, jak się wydaje, z silnej penetracji przez zachodni, w tym zachodnioeuropejski, kapitał. Mając większość największych firm w zagranicznych rękach, musimy się godzić z faktem ogromnych transferów pieniężnych do spółek-matek. Wzrost wypracowywany tu, jest w dużej mierze konsumowany gdzie indziej.
Wszystko to potwierdza skądinąd, że Unia Europejska jest przede wszystkim imperium. Nie federacją, nie organizacją międzynarodową – nie w pierwszym rzędzie. W imperiach nie obowiązuje zaś solidarność części składowych wobec siebie. Dlatego rzymskie centrum mogło w czasach starożytnych wyciskać peryferie państwa jak cytryny. W federacji jest to nieporównanie trudniejsze do pomyślenia.
Płynie stąd dla Polski – i innych „nowych” państw UE – wniosek strategiczny o charakterze fundamentalnym. W imperialnej Unii, zwłaszcza będącej na ścieżce wewnętrznej kolonizacji, będziemy na złej pozycji. Pozycji eksploatowanych peryferii. Zatem wbrew ministrowi Radosławowi Sikorskiemu czy red. Tomaszowi Gabisiowi, powinniśmy być przeciwko imperium europejskiemu i dalszej imperializacji Unii. Jeśli głębsza integracja, to konfederacyjna lub federalna. W żadnym wypadku – imperialna. Warto przy tym pamiętać o hybrydowości Unii. Jest ona miksem elementów zaczerpniętych z różnych modeli organizacji politycznej. To się w dającej się przewidywać przyszłości nie zmieni. Jednocześnie UE jako całość jest w ciągłym ruchu, w procesie nieustannej ewolucji. Także udział i proporcje poszczególnych cech – w tym tej imperialnej – zmieniają się w czasie.
Pięć narzędzi dla Polski
Jest niezwykle ważne, by w tych rozważaniach nie umknął nam pewien podstawowy fakt. Otóż słabnąca w kategoriach globalnych Unia jest bytem bardzo nierównym. Znacznie bogatszy zachód UE jest jednocześnie wyraźnie stagnacyjny. Część wschodnia imperium cechuje się dużo większą dynamiką rozwojową. W szczególności Polska, przez długie lata europejski lider wzrostu, może się także ostatnio pochwalić wzrostem PKB zbliżonym do średniej światowej, podczas gdy zachód Unii jest trwale poniżej tej wartości. Jednocześnie Polska jest jednym z najlepiej uzbrojonych członków Wspólnoty i czyni jedne z największych wysiłków na rzecz dalszej rozbudowy zdolności wojskowych. Już tylko te dwa czynniki zaświadczają o wzroście jej znaczenia na arenie międzynarodowej. Mamy więc rosnącą Polskę w słabnącej Unii. To skądinąd jeszcze wzmacnia pokusę dalszej imperializacji i wewnętrznej kolonizacji.
Oto kolejny fenomen historyczny: nowy dualizm europejski. Inaczej niż w przeszłości, to wschód kontynentu jest dziś bardziej dynamiczny rozwojowo. Wzbudza to niepokój i zazdrość na zachodzie Unii, zainteresowanym utrzymaniem starego osławionego „dualizmu na Łabie”. Wobec wyhamowania możliwości zewnętrznej ekspansji, byłe mocarstwa zachodnioeuropejskie zwracają się więc do wewnątrz. Pragną nie dopuścić dynamiczniejszego wschodu kontynentu do równego miejsca przy stole. Starają się wykorzystać jego dynamikę do zasilenia swoich, coraz bardziej stagnacyjnych gospodarek.
Tak więc jednym z największych wyzwań najbliższych lat będzie zmierzenie się z zagrożeniem permanentnego przycinania Polski do poziomu zachodnioeuropejskiej mizerii rozwojowej. Może i będzie to rodzić pokusę eurosceptycyzmu. Uważam jednak niezmiennie, że warto podejść do kwestii bardziej konstruktywnie. I – do czasu ewentualnego wyczerpania możliwości działania – stawiać na euroaktywizm. Mamy w Unii wciąż wielki potencjał wzrostu znaczenia. Poprzez wykorzystanie nieużywanych dotąd, lub używanych w niewystarczającym stopniu, narzędzi.
Pierwszym z nich jest polski lobbing w Brukseli. Warto zdawać sobie sprawę, że szereg niekorzystnych dla nas unijnych rozwiązań przyjmowanych pod dyktando Niemiec czy Francji nie wynika na ogół z jakiejś po wsze czasy przesądzonej natury UE. Jest zazwyczaj prostym efektem skutecznego lobbingu naszych konkurentów. Są oni pod tym względem wysoce zorganizowani: myślą strategicznie, działają synergicznie (polityka, biznes, NGO, opiniotwórcy) i na dużą skalę. Mają w tym długą tradycję. Polska jawi się jako będąca wciąż w embrionalnej fazie pod tym względem. Należy to zmienić. Nie czekając na samorzutny rozwój wypadków, lecz aktywnie działając, zarówno odgórnie, jak i oddolnie.
Drugie narzędzie jest natury (sub)regionalnej. Nie jesteśmy z powyższymi problemami sami. Przykładowo, ofiarą wspomnianego niemieckiego lobbingu gazowego padli także Czesi, którzy postawili po lutym 2022 r. na współpracę z Berlinem w tej dziedzinie. Generalnie cała Europa Środkowo-Wschodnia będzie ofiarą ewentualnych postępów imperializacji Unii. Tak więc to właśnie tu, obok wspólnej i odmiennej od zachodnioeuropejskiej percepcji bezpieczeństwa, leży najbardziej realny konkret przybliżający nas do marzeń o prawdziwym Trójmorzu. Tu mamy rzeczywiście wspólny interes. Mogący obejmować także rolę Polski jako rzecznika (sub)regionu. Jesteśmy jednak niezorganizowani. A wysiłki Warszawy w tym względzie są co najwyżej rachityczne. Ponownie: należy to zmienić.
Trzecia sprawa to unikatowa koniunktura na polską wizję Unii. Wynika ona z kwestii opisanych na początku. Wielka debata ustrojowa w połączeniu z deficytem przywództwa i rosnącym znaczeniem Polski – są jej głównymi czynnikami. Nie ma żadnego powodu, poza naszym brakiem ambicji i aktywności, by z Warszawy nie wyszła wizja przyszłości UE, mogąca konkurować z francuską czy niemiecką. Jeden z najwybitniejszych polskich znawców spraw europejskich, prof. Marek Cichocki, uważa przy tym, że prawdziwą zdolność do strategicznego myślenia o Unii ma na kontynencie tylko Paryż. Nawet Niemcy są jego zdaniem tego przymiotu pozbawione! Nawet jeśli nieco przesadzona, obserwacja ta uświadamia, jak wielki jest dziś (pośród tysięcy dokumentów strategicznych) deficyt rzeczywistego myślenia strategicznego w Europie. Celem Polski powinno być nadrobienie w tym względzie braków, jednocześnie własnych i kontynentalnych. Do tych ostatnich należy zresztą także głęboka wsobność, wręcz egzotyczność wszelkich koncepcji francuskich. Z tego względu cierpią one na chroniczny problem z uzyskaniem szerszego poparcia. Polska mogłaby się postarać o wizję reprezentującą na starcie szersze interesy. Środkowoeuropejskie, ale uwspólnione do pewnego stopnia także z zachodnimi. Jest przecież dla realisty/realistki jasne, że skoro wąskich francuskich wizji skupionych na własnych interesach narodowych nikt nie kupuje, analogiczne polskie koncepcje tym bardziej nie mają żadnych szans.
Powyższe tworzy dość jasne sugestie dla głównych partii politycznych w naszym kraju. Centroprawica mogłaby forsować wizję bardziej konfederacyjną. Centrolewica – bardziej federalistyczną. W sporze i rywalizacji, mogłyby one zarazem wspólnie zwalczać tendencje imperialistyczne w Unii.
Czwarta kwestia to udział Polski w rządzeniu Unią. Nie, to nie megalomania. Tak, to realizm. Jesteśmy piątym największym państwem UE. Przykładowo pod względem PKB per capita bliskim już Hiszpanii i Włochom, w wymiarze militarnym ważniejszym od nich, pod szeregiem względów słabszym. Toutes proportions gardées, Polska powinna współdecydować o losach Unii proporcjonalnie do swojego potencjału. Tym bardziej wobec chronicznego deficytu przywództwa w Europie. A polscy urzędnicy powinni zajmować proporcjonalnie dużo znaczących stanowisk w unijnej administracji, w miejsce ich obecnej dyskryminacji. Polska ma wszelki potencjał na europejskiego moderatora, a nawet współkreatora. Oczywiście, nikt nam tego nie poda na tacy. Musimy to sobie wywalczyć. Jakkolwiek reaktywowany Trójkąt Weimarski może mieć niebagatelne znaczenie, winien być traktowany jako narzędzie do nadrzędnego celu technicznego: dołączenia do unijnej „grubej czwórki” (przed brexitem – piątki). Jest to nieformalna grupa uzgadniająca – i przesądzająca – najważniejsze ustalenia szczytów europejskich jeszcze przed ich odbyciem.
Zauważmy przy tym, że im więcej odmiennych od zachodnich interesów wschodu UE Polska jest w stanie reprezentować, tym większa jest jej siła przetargowa. W obie strony. Zarówno wobec wschodnich państw członkowskich, widzących wówczas większy sens w polskiej reprezentacji, jak i względem zachodnich, czujących w takiej sytuacji większy ciężar gatunkowy Warszawy.
Nawiasem mówiąc, ponownie widać tu głęboki sens reaktywacji polskiej polityki północnej. Szwecja, Finlandia, Dania – mają dużo bliższą polskiej niż zachodnioeuropejskiej percepcję bezpieczeństwa. I są atrakcyjnymi partnerami gospodarczymi oraz politycznymi. Polska powinna dążyć do zbudowania zwartego bloku środkowo-północnego. Ewentualne powodzenie takiego przedsięwzięcia wyniosłoby znaczenie Warszawy w Brukseli do jeszcze wyższej ligi.
Piąta sprawa – i narzędzie – to rola państwa frontowego. Polska, wraz z innymi państwami flanki wschodnio-północnej, wzięła na siebie największy ciężar zbrojeń w związku ze wzrostem zagrożenia rosyjskiego. Zagrażając swojej pozycji europejskiego lidera wzrostu i bardzo wymiernie zwiększając bezpieczeństwo sojuszników z zachodu Unii. Ma to znaczenie tym większe, im bardziej unaocznimy fakt, jak niemrawe, powolne i w dużym stopniu niekompatybilne z naturą zagrożenia (np. francuska rozbudowa sił morsko-powietrznych zamiast lądowo-powietrznych) są analogiczne wysiłki Berlina czy Paryża. Gdzie rekompensata? De facto eksportujemy dziś bezpieczeństwo na zachód kontynentu. A gdy przychodzi co do czego, unijne wsparcie np. rozbudowy zdolności produkcji amunicji jest przyznawane według standardowego biurokratycznego rozdzielnika, uprzywilejowującego największych. Zamiast wzmacniania potencjału tam, gdzie jest on najbardziej potrzebny. W takich i innych sprawach należy zacząć uderzać pięścią w stół i zacząć wystawiać rachunki za polski – jak również środkowoeuropejski i skandynawski – eksport bezpieczeństwa na zachód. W nowej układance geopolitycznej Warszawie przypada rola analogiczna do niemieckiego Bonn w dobie zimnej wojny amerykańsko-sowieckiej. Analogiczne winny być więc zatem przywileje z tym związane.
Pozwólmy sobie w tym miejscu na nieco bardziej szczegółową wycieczkę w poszukiwaniu zarysu polskiej wizji UE i nowej polityki europejskiej. Szósta zatem sprawa – to głęboka rewizja Zielonego Ładu. Powinna ona wyjść z Polski jako kraju najbardziej poszkodowanego przez radykalizm obecnej polityki klimatycznej. Jest ten ostatni absurdalny od poziomu najbardziej generalnego: twierdzeń, że redukcja 7 proc. globalnych emisji CO2 wytwarzanych w UE może uratować planetę, a zabijanie resztek konkurencyjności Europy – wysforować ją na pozycję światowego lidera w czymkolwiek. Aż po szczebel lokalny: Polski mającej wyczarować skądś 500 miliardów złotych na transformację energetyczną. Lub, jak rozumiemy, zbankrutować ku uciesze brukselskich radykałów klimatycznych. Opanowanie tej polityki europejskiej przez oderwanych od rzeczywistości ideologów i szemranych lobbystów – niszczy Unię. Pcha ją do samobójstwa. Docelowo zmierza także do głębokiej kompromitacji i zaprzepaszczania ideałów ekologicznych. Ale w większym stopniu niszczy kraje wschodnie. A najbardziej – Polskę. Pora zacząć o tym otwarcie mówić na forum europejskim. I przedstawiać alternatywę. Bardzo dobry sygnał wysłał tu premier Donald Tusk w ramach „planu dla Europy” zaprezentowanego niedawno w Katowicach. Jego idea, by rozwiązania Zielonego Ładu oprzeć na zasadzie dobrowolności zamiast dotychczasowej przymusowości – jest słuszna i w istocie rewolucyjna. Oczywiście, będzie bez znaczenia, jeśli pozostanie na tym poziomie ogólności. Najwyższy czas potrząsnąć europejskimi fanatykami klimatycznymi – jak i całym unijnym głównym nurtem – i zaproponować kompleksową, głęboką rewizję Zielonego Ładu. Taką, która postawi go z głowy na nogi. Sprowadzając Europę ze ścieżki samobójstwa i ratując ekologiczne ideały na Starym Kontynencie, zanim będzie za późno. Zauważmy przy tym, że ten, kto odważy się być w tej sprawie pionierem, ma nie tylko szanse na zyskanie sobie dozgonnej wdzięczności poszkodowanych przez absurdy Zielonego Ładu grup interesu w kraju. Ma też wszelkie podstawy by zabłysnąć wśród niemieckich i francuskich rolników, hiszpańskich budowlańców, włoskich producentów fotowoltaiki. O ich odpowiednikach w środkowej Europie nie wspominając. Polska jest w najlepszej pozycji do stworzenia wizji wychodzącej temu naprzeciw. Musi jednak zacząć „chcieć chcieć”.
*
Europa weszła więc w turbulentny czas głębokich zmian i przesileń. Jest on częścią globalnego procesu krystalizacji nowego, czterobiegunowego ładu międzynarodowego. Epoki stabilizacji w niestabilności, relokacji potęgi na (daleki) wschód, upadku starych paradygmatów, powrotu polityki siły, walki państw o przetrwanie lub miejsce przy ustawianym na nowo stole. Kontekst regionalny wyznaczają przede wszystkim: wyhamowanie ekspansji UE, pokusa imperializacji i wewnętrznej kolonizacji, nowy dualizm europejski, otwarcie wielkiej unijnej debaty ustrojowej. Wymiar lokalny – to rosnąca Polska w karlejącej Unii. Stająca przed ryzykiem stłamszenia, ale i przed szansą skokowego awansu. Cierpiące na deficyt zasobów (w tym kwalifikacji) do poradzenia sobie z tą sytuacją – i czująca jak mało sama wciąż robi, by te braki nadrobić.
Ten esej jest głosem za tym, by odważyć się marzyć, jednocześnie twardo stąpając po ziemi. Marzyć o silniejszej Polsce w lepszej Unii. Podejmując konkretne kroki na rzecz urzeczywistnienia tej wizji. Zróbmy to wspólnie!
PS Powyższy tekst warto czytać jako kontynuację programowych rozważań nad przyszłością Polski i Unii z eseju „Polska w nowej Unii” z 2021 r.
Tekst powstał dzięki dofinansowaniu z Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, w ramach projektu Patrząc z Polski – polsko-niemiecki cykl publicystyczny. Projekt realizowany w ramach współpracy z thinkzinem Nowa Konfederacja.