Przejdź do treści

Polska rozdarta

16 grudnia 1922 r., strzałem z rewolweru został zabity prezydent RP Gabriel Narutowicz. Zamach miał miejsce podczas wernisażu wystawy malarskiej w gmachu Zachęty. Wrażenie było ogromne. Mój Ojciec wspominał jeszcze po latach: „Pamiętam grozę opadającą na miasto, gdy niespodziewanie wzięto mnie z przedszkola do domu, a droga z przedszkola do domu, z Brackiej na Senatorską, prowadziła obok Zachęty”[1].

Wrażenie było tym większe, że ludziom zdawało się, iż po trudnych czasach przychodzą już lepsze. Cztery lata przedtem skończyła się Wielka Wojna, Polska odzyskała niepodległość, dwa lata przedtem obroniła się przed inwazją bolszewików… Zdawało się, że przychodzi „normalność”. 9 grudnia, oczywiście po walce z kontrkandydatami, Narutowicz został wybrany pierwszym polskim prezydentem. Sądzono, że przychodzi czas stabilizacji władzy państwowej. Poprzednie jej formy, niezależnie od stopnia efektywności działania, były przejściowe – co poświadczały ich nazwy (Piłsudski jako „Naczelnik”, Komitet Obrony Państwa podczas wojny bolszewickiej itd.).

W ciągu tygodnia, następującego po wyborach, oczekujących stabilizacji spotkał zawód. Prawica (endecja) natychmiast podjęła bezpardonową walkę ze zwycięzcą, koncentrując ją wokół motywu uzyskania przezeń poparcia od posłów lewicy oraz mniejszości narodowych. Najgłośniej wybrzmiewał zarzut, że Narutowicz został poparty przez Żydów. Zamachowiec – Eligiusz Niewiadomski – we własnym przekonaniu ratował Polskę. Wpierw chciał zabić Piłsudskiego, jako też niedostatecznie prawicowego i dyscyplinującego kraj. Może był fanatykiem, może nawet psychopatą… Nie miejsce tu, by dokonywać oceny stanu jego zdrowia, kompetencji zresztą też brak. Z pewnością nie był to jednak człowiek z marginesu lub taki, który straciłby rozeznanie własnych czynów. Ojciec Niewiadomskiego brał udział w Powstaniu Styczniowym. On uzyskał dobre wykształcenie, posiadał rodzinę, był zupełnie niezłym malarzem, badaczem historii sztuki, w pewnym okresie urzędnikiem państwowym… Stojąc już przed sądem, nie walczył o życie, lecz dowodził zasadności własnego działania, przedstawiał się jako patriota, a zbrodniczy czyn jako patriotyczny. O zasadności swojej motywacji był przekonany aż do ostatniej chwili przed wykonaniem wyroku śmierci. Dosłownie przed rozstrzelaniem powiedział, że umiera za Polskę.  Prawda, że wtedy mógł już przede wszystkim kreować własny mit – bo cóż mu pozostało. Jeśli tak, to działał skutecznie. Dla wielu stał się bohaterem. Można mówić nawet o zaistnieniu jego kultu w pewnych środowiskach.

Eligiusz Niewiadomski do dziś wzbudza zainteresowanie historyków oraz czytelników, którym polecam zwłaszcza książkę prof. Pleskota[2]. Mnie jednak bardziej niż osoba mordercy, a nawet niż śmierć Gabriela Narutowicza, interesuje sytuacja i konflikt, których owocem był zamach. Historia wskazuje, że przy pewnym napięciu sytuacji i podziałów społeczeństwa, relatywnie łatwo znajdują się potencjalni zamachowcy, prawdziwie lub tylko we własnych oczach broniący ojczyzny. Podobnie wcale nie zawsze muszą to być ludzie przypadkowi, czy niezrównoważeni. Nie przyrównując osób, które wymienię, bez trudu można przypomnieć kilka szczęśliwie nieudanych zamachów na gen. de Gaulle’a, próbę zamachu na Hitlera, próbę zamachu na Lenina, zabójstwo Mahatmy Gandhiego, także Icchaka Rabina… W odniesieniu do niejednej wielkiej postaci historycznej pojawiły się podejrzenia o zabójstwo (Napoleon, Bolívar). Niejeden powstający lub odradzający się kraj miał problem granic, także podziałów etnicznych i religijnych – poczynając od wyzwalających się Indii. Za każdym razem sytuacje były inne, a można by o nich napisać wiele książek. Mnie interesuje tu wszakże sytuacja polska.

Józef Piłsudski i Prezydent Gabriel Narutowicz

Niezależnie od elementów życia narodowego, występujących za czasów I Rzeczypospolitej, nowoczesny naród polski rodził się w XIX bez ram państwowych. Kształtował się więc bardziej jako naród niż jako zbiór obywateli określonego państwa, czy choćby poddanych własnego króla. W chwili odrodzenia państwa musiało więc stawać pytanie o to, kto jest narodem. Zadawano je pewno w każdym kraju, który znalazł się w porównywalnej sytuacji.  Tymczasem – co brzmi jak skrajny banał – Równina Środkowo-Europejska jest równiną. Nie ma na niej istotnych przeszkód naturalnych, grupy ludzkie ją zamieszkujące mieszały się od niepamiętnych czasów. Bardzo długo to było jedno wielkie pogranicze. Nawet w odniesieniu do nazwisk symbolicznych dla historii Polski nie zawsze było do końca jasne kto był kim. Kościuszko i Piłsudski określali siebie jako Litwinów. Stanisław Narutowicz, który podpisał akt niepodległości Litwy, był bratem Prezydenta, o którym tu mowa. Stało też pytanie gdzie przebiegają granice państw, powstających na gruzach imperiów. Granice Polski od wschodu zostały ustalone w krwawych konfliktach; na Zachodzie w drodze łagodniejszej, nawet jeśli też nie bez ofiar. Odrodzona Polska sięgnęła do terenów, do których aspirowali też grupujący się w formie nowoczesnych narodów Ukraińcy, Białorusini i Litwini. Miała problemy sporne z Niemcami i Czechami. Polski poród był obciążony świeżo zakończoną wojną – dzięki której był możliwy, ale która pozostawiła krwawe, choć dziś często już zatarte wspomnienia. Ukoronowaniem odrodzenia trudnego zarówno w wymiarze terytorialnym, jak w wymiarze jednoczenia się narodu, była wojna 1920 r.

Jak człowiek, który dorasta w atmosferze konfliktu i bijatyk, rzadko jest potem łagodnym barankiem, tak naród, który ledwo zorganizował się we własne państwo takim nie był. Brak własnego państwa w latach 1795-1918 – mimo okresowego istnienia jakichś jego surogatów – wywoływał brak przyzwyczajenia, że ktoś swój tu rządzi. Na dodatek stający do niezależnego życia naród był ogromnie spolaryzowany społecznie, co też zmniejszało poczucie, że najważniejsza jest władza państwowa. Prawdziwie ważny był lokalny potentat, zwłaszcza właściciel ziemski. Do tego wszystkiego dochodziła, na ważnym miejscu, okoliczność, że w wyniku takiego, a nie innego ukształtowania granic, 1/3 ludności nowej Polski składała się z przedstawicieli mniejszości narodowych. Państwo odradzało się zaś jako narodowe. Ideologia narodowa była najbardziej zrozumiałą, najlepiej trafiała do wielu, także do licznych spośród tych, którzy stali na niższych szczeblach hierarchii społecznej. Oni, pozornie paradoksalnie, skłaniali się ku narodowej prawicy, a nie ku lewicy. Gdy na takim tle pierwszy prezydent został wybrany dzięki poparciu posłów reprezentujących mniejszości narodowe i lewicę, to – choć sam był bliski Piłsudskiemu i części ludowców, a nie był ani lewicowcem, ani tym bardziej przedstawicielem dowolnej mniejszości narodowej – wrażenie wśród wielu było silne.

W oczach prawicy najgorszy problem stwarzali obywatele polscy pochodzenia żydowskiego, a krócej mówiąc Żydzi (do dziś przyjęte jest w Polsce mówienie o Polakach i Żydach bez zauważania negatywnych konsekwencji rozdzielającej terminologii). Mniejszość niemiecka nie była wielkim problemem do schyłku okresu międzywojennego; wyraźnie małe grupy mniejszościowe też nie. Stosunki z mniejszością ukraińską wielokrotnie rodziły trudności – ale była to społeczność skupiona terytorialnie, w znacznym stopniu na obszarach odległych od centrów politycznych, oraz, co ważne, chrześcijańska. Ukraińców chciano polonizować, co skądinąd było naganne i przyniosło złe skutki, ale byli potencjalnie swoi. Obywatele pochodzenia żydowskiego reprezentowali natomiast inną religię, Kościół katolicki występował przeciw nim z powodów doktrynalnych, propagowanych od bardzo dawnych czasów. Żyli w rożnych regionach kraju, wielu z nich w zwartych skupiskach, różnili się obyczajowo, nieraz chcieli żyć w swoich kręgach, a ich chęci w tym zakresie oraz wrogość otoczenia tworzyły zamknięty, wzmacniający się nawzajem krąg. Miasteczka na wschodzie Polski, na terenie dawnego „pasa osiedlenia” Żydów w Rosji carskiej, przedstawiały się trochę jak z innego świata. Tych ludzi nikt, a przynajmniej prawie nikt, nie chciał polonizować. Niektórzy z nich, spotykając się z wrogością i mając ograniczane szanse, przyłączali się do ruchów burzycielskich, co opinia publiczna oczywiście uogólniała na skłonności całej grupy. Jednocześnie środowisko żydowskie było na tyle zróżnicowane w skali kraju, że można je było pomawiać o różne postawy i działania. Często uważano je nie tylko za zbiór komunistów, ale także za wyzyskiwaczy i krwiopijców, summa summarum zaś za niebezpiecznych wrogów. No i m.in. przedstawiciele takich ludzi poparli kandydaturę Gabriela Narutowicza. Prawica wołała, że nie chce, by Żydzi rządzili Polską.

Ludzie, pragnący spokoju, mogli się pocieszać, że zabójstwo Gabriela Narutowicza jest może ostatnim paroksyzmem trudnych czasów. Taka nadzieja się nie sprawdziła. Nie było to ani ostatnie zabójstwo polityczne okresu międzywojennego, ani koniec bardzo głębokich podziałów w Polsce. Spór między endecją a sanacją trwał do śmierci Piłsudskiego (1935); dopiero potem sanacja zaczęła się zbliżać do endecji. Za okupacji, a potem za PRL, sprawy już wyglądały inaczej – aczkolwiek trudno powiedzieć, że spokojnie (!). Po 1939 r. okupant miał wątpliwą zasługę zbliżenia grup podbitego narodu. Nie była to oczywiście jedność bez zastrzeżeń, nie było tak, ażeby nie było wypadków kolaboracji, w świetle postępujących badań postawa wielu polskich chrześcijan wobec niszczonych przez najeźdźcę polskich Żydów wielokrotnie rysuje się źle, co zresztą od dawna pojawiało się we wspomnieniach tych drugich. Na emigracji spory obozów politycznych były bardzo silne… ale mimo wszystko wrogowie mieli swoje „zasługi” dla jednoczenia narodu.

W latach 1945 – 1989 sprawy podziałów politycznych kształtowały się w sposób nieporównywalny ani z czasami bardziej lub mniej swobodnej demokracji, ani z okupacją hitlerowską. Podziały i nienawiści były bardzo silne w pierwszych latach po wojnie i w latach stalinowskich. Potem sprawy stały się bardziej skomplikowane. Warto pamiętać, że – jeśli pominąć wczesnych doradców radzieckich i skierowanych do polskiej armii radzieckich oficerów – ludzie funkcjonujący w aparacie komunistycznym stanowili wcale niemałą część narodu. Nie zmieni tego nawet mnożenie się komunistów-Żydów w niektórych, przeciwnych ustrojowi oczach.

W latach 70. XX w. ponad 3 mln. ludzi należało – do PZPR, choć oczywiście często jedynie z przyczyn konformistycznych. Komuniści praktycznie zawsze głosili hasła narodowe, nieraz nawet szowinistyczne – czasem cynicznie, w ramach rozgrywki politycznej, czasem rozumiejąc patriotyzm po swojemu, czasem sądząc, że związek z Moskwą jest po prostu nieunikniony, ale czasem z najprościej rozumianych motywów patriotycznych. Wielu Polaków definiowało jednak obóz władzy jako antynarodowy. Dyskurs jedności narodu przeciw rządzącym, co nie znaczy, że stanowiący rzeczywiste odbicie sytuacji, był ponownie silny zwłaszcza w sierpniu 1980 r., potem po zamordowaniu ks. Popiełuszki, czy podczas pielgrzymek papieskich. Ciekawe jednak, że przejście ustrojowe odbyło się przy niewielkim – choć oczywiście tragicznym – przelewie krwi, a w końcowej fazie bez nienawiści.

Dzisiejsze linie podziału trochę przypominają międzywojenne, choć różnicowanie na Polaków oraz Ukraińców i – zwłaszcza – Żydów zastąpił podział na ludzi samookreślających się jako patrioci i tych określanych przez nich jako potomkowie komunizmu. Pierwsi zarzucają przeciwnikom deprecjonowanie historii Polski, powiązania z Niemcami, wręcz służbę przodków w wojsku niemieckim. Pierwsi mówią źle o Niemcach (bez brania pod uwagę ile lat upłynęło od II wojny), o LGBT, o Unii Europejskiej, o obrońcach klimatu, o imigrantach. Mówili źle o Ukrainie z powodu zbrodni popełnionych na Polakach na Wołyniu w 1943 r. – choć teraz, po agresji Rosji na Ukrainę, zmieniła się waga spraw w dyskursie. Samą Rosję oskarżano nie tylko o zbrodnie komunistyczne (od których, skądinąd, jakże wielu Rosjan też cierpiało), ale o zamach przeciw samolotowi wiozącemu polską elitę polityczną, w tym Prezydenta RP, na obchody rocznicy stalinowskiego mordu polskich oficerów w Katyniu. Samolot uderzył w ziemię, nikt nie przeżył. Jeśli podtrzymywać tezę o zamachu, to przecież tylko Rosja mogła go dokonać. Nie przedstawiono wprawdzie przekonywującego dowodu jakoby zamach miał miejsce, ale dziś agresja na Ukrainę wystarczy – zasadnie – przeciw Rosji. Sprawa agresji na Ukrainę jest jedną z nielicznych, w stosunku do których rozdarta polska opinia jest najczęściej zgodna.

No i znowu, jak w 1922 r., wewnętrzne napięcie polityczne w Polsce doprowadziło do dramatów. Kto wie, czy wspomniana katastrofa prezydenckiego samolotu nie wynikała z niedopatrzeń w przygotowaniu lotu, związanych z tłumaczącego się polityką wewnętrzną pośpiechu w kwestii oddania przez Prezydenta hołdu w Katyniu. Ponieważ trudno udawać wiedzę na ten temat, ograniczę się do zwrócenia uwagi na polityczne wykorzystywanie tej tragedii przez prawicę, która sugerowała nawet udział przeciwników politycznych w jej spowodowaniu. Organizuje się kult zmarłego Prezydenta. Pochowano go na Wawelu (Gabriela Narutowicza w archikatedrze św. Jana w Warszawie), święci już nie tylko rocznice, ale miesięcznice, buduje się pomniki. Najbardziej znany pomnik postawiono w Warszawie w bardzo znaczącym miejscu, na pl. Piłsudskiego. Decyzje o lokalizacji podjęto bez zgody władz miasta, wyłączając plac (jeden z centralnych placów Warszawy!) z obszaru miejskiego.

W ramach współczesnych konfliktów dwie osoby zostały zabite w indywidualnych morderstwach. W Łodzi w 2010 r. miało miejsce zamordowanie z motywów politycznych Marka Rosiaka, asystenta jednego z Europosłów PiS. Mimo dramatyzmu, właściwego każdej śmierci, w tym wypadku nie miała ona jednak istotnego znaczenia politycznego. Tragicznym wydarzeniem o wielkim znaczeniu w polityce było natomiast zamordowanie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Oczywiście żadne wydarzenie nie jest w pełni porównywalne z innym, a więc nie sposób przeprowadzić bezpośredniego porównania pomiędzy zabójstwem Gabriela Narutowicza i Pawła Adamowicza. Jedno i drugie wydarzenie było jednak owocem napięcia politycznego, szczucia przeciwko danej osobie, w sumie politycznego rozdarcia kraju. Skojarzenie zamordowania Adamowicza i Narutowicza przychodziło na myśl wielu z nas. Manifestacje żałobne (ale w jakimś sensie też kierujące się przeciw atmosferze panującej w kraju) w połowie stycznia 2019 r. kierowały się w Warszawie pod Zachętę, gdzie – przypomnijmy – został zamordowany prezydent Narutowicz. Historia – jak już nieraz – dostarczyła znaku alfabetu dla wypowiedzi o wydarzeniach dzisiejszych.

 

 

[1]    Witold Kula, Wokół historii, PWN, Warszawa 1988, s. 454.

[2]     Patryk Pleskot, Niewiadomski. Zabić Prezydenta, Demart, Warszawa 2012.

Marcin Kula

Marcin Kula

Marcin Kula, historyk i socjolog, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Badacz historii Ameryki Łacińskiej, najnowszej historii Polski, migracji i mniejszości narodowych, także socjologii historycznej. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.