Są książki które zyskują drugie życie wiele lat po swoim pierwszym wydaniu. Bieg historii sprawia, że nagle znów stają się aktualne i zupełnie niespodziewanie właśnie one dostarczają odpowiedzi na najbardziej palące pytania współczesności. Taką książką stał się Der Russland-Komplex (Kompleks Rosji) Gerda Koenena. Rzecz ukazała się w 2005 roku i chyba nie wywołała większego echa. Dziś jej lektura wyjaśnia zaskakująco wiele – i to nie tylko w Niemczech.
Gerd Koenen (1944) jest cenionym publicystą i historykiem, niezwiązanym jednak z żadną uczelnią – może dlatego jego teksty są tak świetne również pod względem literackim, wolne od klasycznej „ględźby uniwersyteckiej”. Znany jest głównie ze swoich prac na temat dziejów komunizmu – za jego opus magnum uważa się nie bez racji monumentalny, ponad tysiącstronicowy esej z 2017 roku Die Farbe Rot. Ursprünge und Geschichte des Kommunismus (Barwa czerwieni. Pochodzenie i dzieje komunizmu). Sam Koenen był zresztą w młodości związany z ruchami komunizującymi, dość szybko jednak pojął, co kryje się w istocie za fasadą ideologii równości.
Kompleks Rosji jest skróconą wersją jego pracy doktorskiej z 2003 roku. Studium koncentruje się tylko na niespełna półwieczu, między rokiem 1900 a 1945 – to stosunkowo niewiele zważywszy na fakt, że historia relacji niemiecko-rosyjskich jest znacznie dłuższa, a dla tego, co dziś dzieje się w Ukrainie, większe znaczenie zdają się mieć przecież zdarzenia rozgrywające się już po 1989 roku. A jednak procesy zachodzące w pierwszej połowie XX wieku, wywarły niewątpliwie bardzo istotny wpływ na sposób, w jaki Rosja postrzegana jest w Niemczech do dziś.
Rzym czy Moskwa? – od tego pytania zaczyna się przedmowa do książki. Postawił je kiedyś Alfons Paquet, jeden z pierwszych zachodnioeuropejskich publicystów, którzy o Rosji – wówczas już bolszewickiej – nie tylko pisali, ale także po niej podróżowali. To pytanie wyznacza w istocie pewną oś ideową Kompleksu Rosji, bo wskazuje metaforycznie, ale zarazem nader wyraziście na wybór, przed jakim stały Niemcy – kraj należący do cywilizacji Zachodu, ale zarazem najbliższy Wschodowi. Koenen przywołuje tu zresztą historię Niemiec Heinricha Augusta Winklera, zatytułowaną znamiennie Długa droga na Zachód, a formułującą ostatecznie wniosek, że rozwój historyczny Niemiec do roku 1945 „raczej je od Zachodu oddalał niż odwrotnie” (s. 440). Co więcej, reformacja – a to może niejednego zaskoczyć – pogłębiła to oddalenie, osłabiając związki właśnie z „zachodnim” Rzymem: „Podczas gdy królestwo Polski i Litwy mianowało się antemurale christianitatis, chroniącym przed Moskalami i Turkami, protestanckie Niemcy pod koniec epoki wojen religijnych i domowych toczonych w XVI i XVII wieku ponownie zacieśniło swoje związki z Rosją, pochodzące jeszcze z czasów średniowiecznej kolonizacji Wschodu, Hanzy i bałtyckich zakonów rycerskich. Teraz jednak zamiast towarów Niemcy, rozbite na mikroskopijne państewka, przez z górą trzy stulecia eksportowały do Rosji ludzi i wiedzę fachową wszelkiego rodzaju, dopóki w XIX wieku emigracja do Ameryki, na „dziki Zachód”, nie zaczęła górować nad tą do Rosji, na „dziki Wschód” – w końcu nawet stolica Rosji, Sankt Petersburg, nazwana została z niemiecka (s. 441). Rosja stawała się z wolna najważniejszym partnerem Niemiec. „Choć Fryderyk II pogardliwie wyrażał się o Rosjanach (ale z mizantropią niewiele tylko silniejszą niż o Niemcach), to przecież zdecydowanie formułował swoją doktrynę, podyktowaną traumą wojny siedmioletniej i „cudu ocalenia z niej”, zgodnie z którą to doktryną „Rosja […] stała się najbardziej naturalnym sprzymierzeńcem Niemiec”. Ślad tej tradycji sięgał poprzez Bismarckowską politykę zabezpieczenia tyłów do czasów Rapallo i był wielekroć przywoływany nawet przy okazji paktu Hitlera ze Stalinem w 1939 roku” (s. 442 n.).
Sposób, w jaki postrzegano Rosję w Niemczech naznaczony był jednak zawsze swoistą dwubiegunowością: nadziejom, zainteresowaniu, czasem wręcz fascynacji towarzyszyły niemal zawsze lęki przybierające niekiedy postać fobii. Mało znany jest chyba przy tym fakt, że do grona największych rusofobów należeli Marks i Engels. „Ich usilne próby przekierowania dzikiej nienawiści do Francuzów, pochodzącej z epoki wojen wyzwoleńczych […], na mongoloidalnie zdeformowane rosyjskie państwo carów i rzekomo protektora wszystkich reakcyjnych sił w Europie już wcześnie przerodziły się w fantastyczne wyobrażenie jakiejś rewolucyjnej krucjaty „Zachodu przeciwko Wschodowi, cywilizacji przeciwko barbarzyństwu, republiki przeciwko arystokracji” (s. 443 n.). Po upadku komuny paryskiej zmienią co prawda zdanie, łącząc coraz większe nadzieje z wrzeniem rewolucyjnym w Rosji, ale Marks i tak nie bardzo będzie uszczęśliwiony faktem, że pierwszy przekład Kapitału, ukaże się właśnie tam. Jednak często fascynacja Rosją zdawała się, przynajmniej okresowo, wyraźnie brać górę nad rusofobią.
Największa wartość książki Koenena – jeśli spojrzeć na nią z dzisiejszej, także naszej, polskiej, perspektywy – tkwi jednak w tym, że doskonale diagnozuje i wyjaśnia zjawisko tej fascynacji w środowiskach, w których tak bujnie rozkwita ona również dziś, wpisując je zarazem w szerszy kontekst kulturowych procesów i tendencji.
Taką powtarzającą się tendencją bywało (i bywa!) swoiste zmęczenie Zachodem, rozczarowanie, a przede wszystkim znudzenie jego postoświeceniową kulturą racjonalności. Rosja zdawała się być w tych warunkach intelektualną alternatywą dla rzekomo wyczerpanej, zdemoralizowanej, zepsutej i umierającej i kultury zachodnioeuropejskiej. Koenen zauważa przy tym, że „stereotypy „pozytywne” i „negatywne” upodabniały się wielorako do siebie albo różniły się jedynie niuansami. […] Raz wadą Rosjan były ich zalety, raz zaś ich zaletą – wady. Jeśli […] uznawano ich za „dziecinnych”, „pierwotnych”, „niewypaczonych”, „rozmarzonych”, „pojętnych” i „dających się formować”, za gatunek ludzi bliższych ziemi i przyrodzie, podobnie jak głębiom duszy czy nieświadomości i dlatego w szczególny sposób „uduchowionych” oraz „pierwotnie religijnych”, to otwarte pozostaje pytanie, czy te cechy przypisywano im w dobrych intencjach czy raczej ujawniano w ten sposób poczucie wyższości kulturowej i pragnienie imperialnego protekcjonalizmu” (s. 17).
Wydaje się przy tym, że Rosję traktowano w jakimś sensie instrumentalnie: jako rezerwuar idei, które mogłyby posłużyć za zapalnik „rewolty przeciwko nowoczesności” (s. 19) i za oręż w walce ze znienawidzoną kulturą owego postoświeceniowego Zachodu. Wielce znamienne jest przy tym i to, że zafascynowani Rosją niemieccy intelektualiści dostrzegali jakieś tajemnicze „powinowactwo z wyboru” między obu narodami: Thomas Mann w Wyznaniach człowieka apolitycznego uznawał „duchowy konserwatyzm za wyraz pokrewieństwa obu narodowych dusz [Niemców i Rosjan] w ich stosunku do Europy, do Zachodu, do polityki, do demokracji” ( s. 324). Stąd dziwaczne marzenia o wielkiej syntezie kultur, które roiły się w głowach Alfonsa Paqueta (s. 31), Rainera Marii Rilkego czy towarzyszki jego podróży po Rosji, Lou Andreas-Salomé, a które tak brutalnie rozwiewał nie kto inny jak… Lew Tołstoj podczas spotkania z parą owych nieznośnie egzaltowanych podróżników w kwietniu 1899 roku. Za tymi rusofilskimi zachwyceniami krył się bowiem często znamienny dla początków wieku XX pesymizm kulturowy, związany z gwałtownym rozwojem przemysłu i techniki, postrzeganym jednak często jako przejaw „dekadencji”, końca jakiegoś dawnego, bezpiecznego świata. Tym chętniej widziano w Rosji i w „rosyjskiej duchowości młodzieńcze źródło, tak pod względem rasowym, jak i politycznym i spirytualnym, antidotum na głęboko przenikłą już do krwi trującą zachodniość” (s. 327).
Nie powinno w tych okolicznościach dziwić, że tej fascynacji ulegali bardzo często – jako przywiązani z natury rzeczy do „dawnych, dobrych czasów” – ludzie prawicy, i to prawicy skrajnej, co ciekawe zauroczeni rosyjskością także po zwycięstwie rewolucji bolszewickiej, która tylko na moment ostudziła tę konserwatywną miłość do przepastnych głębin „duszy rosyjskiej”. Zaskoczeniem dla wielu polskich fanów Carla Schmitta byłby zapewne fakt, że na początku lat trzydziestych ów tak podziwiany przez nich konserwatywny myśliciel uczestniczył w pracach „Grupy Roboczej Studiów nad Gospodarką Planową”, a w Dyktaturze, analizując „ujęcie dyktatury katolickich filozofów państwa, jak Bonald, Görres i Donoso Cortés”, zauważa z nietajonym ukontentowaniem, że „w szczegółach argumentacji owi wielcy katolicy spotykają się ze zwolennikami dyktatury proletariatu” (s. 344 n.).
Nie bez kozery sporo uwagi Koenen poświęca mało znanej w Polsce postaci Eduarda Stadtlera. Stadtler zaczynał – i to chyba nie przypadek – jako publicysta katolicki, aktywnie działał też w młodzieżówce katolickiej partii Centrum. Już wówczas wieścił, że „francuski dogmat o jedynej dającej zbawienie mocy demokracji […] jako obca i błędna doktryna państwowa zniknie z niemieckiej świadomości narodowej” (s. 233). Podczas I wojny światowej przez jakiś czas przebywał jako jeniec wojenny w Rosji, także po przewrocie bolszewickim. Potem działał w skrajnie prawicowych i konserwatywnych formacjach jak Stahlhelm czy Niemiecka Narodowa Partia Ludowa. Był entuzjastą Mussoliniego i włoskich faszystów, aktywistą Towarzystwa Studiów nad Faszyzmem. Występował publicznie w roli nieprzejednanego wroga bolszewizmu, założył nawet stowarzyszenie pod nazwą „Liga Antybolszewicka”, ale…
Już w czasie przymusowego pobytu w Rosji Stadtler zachwyca się „pradawnym i naturalnym, zdrowym i niezepsutym charakterem [typowego Rosjanina], jak można go spotkać często wśród ludów żyjących blisko natury: prymitywna miłość, prymitywna nienawiść i nabożna cześć dla każdej wyższej istoty” (s. 234). Nawet jego późniejsze teksty i prelekcje, przestrzegające przed „bolszewikami” nie są wolne od nieskrywanej fascynacji zwycięskim ruchem rewolucyjnym i wrogim Zachodowi, a przede wszystkim od podziwu dla „geniuszu Lenina” (s. 238). Bo też i jemu samemu marzy się w Niemczech jakaś „dyktatura bezpartyjnego mocnego człowieka” – nie jest wykluczone, że inaczej niż Schmitt, gotowy zadowolić się rolą doradcy i „przewodnika” takiego wodza, sam miał ochotę stać się owym „mocnym człowiekiem”.
Około roku 1920 w retoryce Stadtlera zaczynają się pojawiać nowe tony. Teraz jest już sobie nawet w stanie wyobrazić jakiś taktyczny sojusz z komunistyczną Rosją, który miałby się przeciwstawić starczym narodom panów europejskiego Zachodu oraz – jakżeby inaczej! – postępującej „amerykanizacji” Niemiec. „Moc Wschodu jest potężna. Sowiecka Rosja w swojej polityce zagranicznej staje do boju w pełnym rynsztunku. Drwi z całego świata i w całym świecie budzi strach”. Stadtlerowi imponowało przy tym niesłychanie, że „tam [w Rosji] rządzi ponadto władca. Jedyny w Europie. […] Jego geniusz jest niemal „nadnapoleoński” (s. 329). Te zachwyty nad Rosją i Leninem sprawią, że w latach Trzeciej Rzeszy Stadtler znajdzie się na celowniku ówczesnych tajnych „służb” i choć zapisze się ostatecznie do NSDAP, wielkiej kariery nie zrobi. Godne uwagi jest jednak także to, że i sam Hitler nie był wolny od podobnych zachwytów. „Co się tyczy Hitlera, to znane są […] jego liczne pełne podziwu wypowiedzi przy stole czy w Głównej Kwaterze Führera o „geniuszu” i „konsekwencji” Stalina, którego uznawał za narodowego dyktatora najwyższej rangi”. A w liście do Mussoliniego z marca 1940 roku kanclerz Niemiec z aprobatą konstatował, że „reżim sowiecki rozwinął się od międzynarodowego bolszewizmu ku rosyjskiemu nacjonalizmowi” (s. 422).
Sporo uwagi Koenen poświęca wpływom kultury rosyjskiej w Niemczech. „Wraz z przełomem wieków nabrał kształtu nowy mit Rosji, w którym naród rosyjski, niewypaczony, głęboko wierzący, bliski naturze, wielostronnie uzdolniony, ale okrutnie skrzywdzony, miotający się między zbrodnią i karą, między buntem a przebaczeniem, oraz jego wielcy poeci i artyści reprezentowali właściwą, „prawdziwą Rosję”, Rosję mającą swoją przyszłość i rozwój dopiero przed sobą. Krytycy socjaldemokratyczni już na dziesięć lat przed wojną światową mówili z dezaprobatą o regularnym „kulcie Rosji” w niemieckiej prasie kulturalnej” (s. 44). Młody Rainer Maria Rilke, który Rosję odwiedzi dwukrotnie, w 1899 i 1900 roku, dojdzie nawet do wniosku, że „Rosja graniczy z Bogiem”, Thomas Mann nazywa w Tonio Kröger rosyjską literaturę „świętą”, prostym człowiekiem rosyjskim zachwyca się podczas swoich wędrówek po Rosji Ernst Barlach, a Christian Morgenstern opiewa „rosyjskich rewolucjonistów uwięzionych po stłumieniu rewolucji [1905 roku] jako pionierów i męczenników całej ludzkości (s. 45). Dla wielu niemieckich intelektualistów Rosja […] pozostawała wciąż źródłem młodości, tak politycznej, jak i duchowej” (s. 327).
Jednym z ważniejszych nośników tej tak frapującej Niemców rosyjskiej duchowości była proza Fiodora Dostojewskiego. Autor Biesów stał się w Niemczech początków XX wieku autorem wręcz „kultowym”. Thomas Mann ogłosił nawet jego „panowanie nad europejską młodzieżą roku 1920” (s. 350), Siegmund Freud uznał Braci Karamazow za „najwspanialszą powieść, jaką kiedykolwiek napisano” (s. 437), a slawistka Sonia Lane diagnozowała w 1931 roku, że rosyjski pisarz „stał się najbardziej wewnętrznym składnikiem niemieckiej kultury, niemieckiego ducha i – niemieckiej nerwicy” (s. 351).
Analizy Koenena wydają się i dziś tłumaczyć zaskakująco wiele z pozoru niezrozumiałych zjawisk. Pozwalają przede wszystkim zrozumieć, skąd bierze się zdumiewająca miłość do Rosji i Władimira Władimirowicza w środowiskach skrajnej prawicy i fanatycznego katolicyzmu. Powtarzalność erupcji tego uczucia nie jest przypadkiem, a zachwycony geniuszem Lenina Eduard Stadtler, Matteo Salvini w koszulce z portretem prezydenta Rosji czy Adam Wielomski odkrywający we Władimirze Władimirowiczu ostatniego w Europie obrońcę „wartości chrześcijańskich” i „katechona (!), który śmiało prowadzi swój kraj ku przyszłości”, na przekór „establiszmentowi amerykańskiemu”, zatroskanemu o swoją „supremację”, to w gruncie rzeczy inkarnacje tej samej postaci. Zrozumiałe stają się także dziwne wahania papieża Franciszka, który zdaje się do tej pory nie wiedzieć, kto wywołał wojnę w Ukrainie, i odpowiedzialnymi za nią czyni „wszystkich”. Tu należałoby może powrócić do pytania postawionego niegdyś przez Alfonsa Paqueta i poddać je swoistemu aggiornamento: dziś brzmiałoby ono raczej jako konstatacja: „Rzym, czyli Moskwa”. Przesada? Niekoniecznie. W końcu Moskwa zawsze pragnęła być „trzecim Rzymem”. Ale nie to jest tu najważniejsze. By naprawdę zrozumieć, co się dziś w Europie dzieje, trzeba podjąć próbę sprowadzenia zjawisk do najmniejszych wspólnych mianowników. Bo tak naprawdę w Ukrainie ścierają się ze sobą nie tylko armie dwóch krajów, lecz dwie cywilizacje: cywilizacja masy i cywilizacja jednostki. W tym starciu i rzymski katolicyzm, i skrajna prawica zdają się dość jednoznacznie opowiadać po stronie tej pierwszej (i to nie tylko od wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej). Nie powinno to zaskakiwać: katolicki Rzym nigdy nie pogodził się naprawdę z ideą praw człowieka i wolności jednostki, bo ta zakładała przecież także wolność „od” religii, wyzwolenie „owiec” spod władzy „pasterzy” – uważna analiza dokumentów Vaticanum II wykazuje, jak pozorna i cedzona niemal przez zęby była „deklaracja o wolności religijnej” zawarta w Dignitatis humanae – Franciszkowi jako ostatniemu w Europie władcy absolutnemu – którego władztwo nad milionami katolików zachowuje już jedynie frustrująco formalny charakter – mentalnie znacznie bliżej do Putina niż do „szczekającego pod drzwiami Rosji” Zachodu.
Niewykluczone zresztą, że cywilizacja masy jest w istocie bardziej właściwa homo sapiens niż cywilizacja jednostki, która tak naprawdę przytrafiła się ludzkości tylko raz: w postoświeceniowej Europie – pewnie właśnie dlatego tak nią zmęczeni i znudzeni są czciciele „duszy rosyjskiej”, bliskiej naturze i niezepsutej europejskimi truciznami, marzący – jak niegdyś Rilke w listach do Aurelii Gallarati-Scotti – o społeczeństwie „pokornych”, które porzuci nieprawdziwą wolność, „chorobę świata”, i wybierze „dumne posłuszeństwo”, wyrażające się w pokorze, tak znamiennej dla religijnego ludu Rosji, oraz w zgodzie na „umiarkowany reżim, lekarstwo, które zawsze zawiera także autorytet, czasowe zastosowanie przemocy i zniesienie wolności”.
Książka Koenena może też wnieść wkład w dyskusję, toczoną dziś tak namiętnie wokół pytania, czy powinno się w zaistniałych okolicznościach upowszechniać w jakikolwiek sposób kulturę rosyjską. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w tej debacie górę bierze mimo wszystko pogląd, który dałby się streścić następująco: „Putin nie, Dostojewski tak”. Koenen analizuje uważnie fenomen „niemieckiej dostojewszczyzny” i cytuje Hannah Arendt, która w Korzeniach totalitaryzmu przenikliwie opisała, jak działa jad ukryty w „godnej uwielbienia”– jak ją nazywał Thomas Mann – literaturze rosyjskiej: „Naiwnemu obserwatorowi (a to można powiedzieć o większości ludzi Zachodu) tak zwana wschodnia dusza wydawała się nieporównywalnie bogatsza, jej psychika znacznie głębsza, a jej literatura bardziej pełna znaczeń niż dusza, psychika i literatura „płytkich” demokracji zachodnich.” Ów „naiwny obserwator” chętnie dawał wiarę rosyjskim pisarzom i ich niemieckim propagatorom, że „boskość głęboko zakorzeniła się w duszy nieszczęsnego narodu rosyjskiego, czym przewyższa on wszystkie inne narody” – to właśnie miało odróżniać Rosję od „cywilizowanych krajów”, ziejących „płytką nudą i powierzchniową banalnością”. Konkluzja Arendt jest jednoznaczna: „W decydujących latach, kiedy emigracyjne kręgi rosyjskiej inteligencji wywierały duży wpływ na klimat duchowy gruntownie wstrząśniętej Europy, ta czysto literacka postawa okazała się silnym czynnikiem emocjonalnym przygotowującym grunt dla totalitaryzmu”. Zresztą – dodać by tu można – coś bardzo podobnego pisał już w latach dwudziestych ubiegłego stulecia Marian Zdziechowski, przestrzegając we „Wpływach rosyjskich na duszę polską: Zrusyfikowanie duchowe, objawiające się w kulcie stęsknionej do absolutu duszy rosyjskiej, której nic na świecie nasycić nie zdoła, stanowi tylko preludium do rusyfikacji politycznej”. Przestroga aktualna dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Gerd Koenen, Der Russland-Komplex. Die Deutschen und der Osten 1900–1945, München 2005.
Tekst ukazał się w „Przeglądzie Politycznym” nr 173
Aż szkoda, że nie ma polskiego tłumaczenia książki Koenena.