Przejdź do treści

Radykalna fala. Polityczny radykalizm dziś.

Arkadiusz Szczepański: Radykalne środowiska lewicowe i prawicowe na Zachodzie zdobywają coraz więcej zwolenników od czasu globalnego kryzysu finansowego (2008) i wielkiego kryzysu migracyjnego (2015). Jak obecnie wygląda polityczna mapa Nowej Prawicy w Unii Europejskiej?

Markus Linden: W skali ogólnoeuropejskiej jej wpływy oczywiście uległy zwiększeniu. Przecież mieliśmy już przypadki objęcia rządów przez partie radykalnej prawicy. Każdy rodzaj ekstremizmu politycznego jest świadomie wymierzony w rządy prawa, zasadę podziału władz, słowem – w liberalną demokrację. Jednocześnie radykalna prawica porusza się wzdłuż granic wyznaczonych konstytucją lub tuż ponad nimi, tzn. jest jak kameleon, zmienia umaszczenie, „sprzedaje się” już to jako demokracja ludowa, już to jako większościowa, a równocześnie występuje przeciwko regule podziału władzy. W praktyce możemy zaobserwować to zjawisko choćby w Polsce, gdzie koalicja rządowa przeprowadza brutalną ofensywę przeciwko zasadzie podziału władzy, podporządkowując sobie sądownictwo, a także zawłaszczając, na własny polityczny użytek, publiczne media. Na Węgrzech proces ten osiągnął stadium dużo bardziej zaawansowane. W innych krajach też kruszy się zapora przeciwko radykalnej prawicy. Weźmy Austrię, gdzie FPÖ już kilkukrotnie współtworzyła rząd. Gdy austriackim ministrem spraw wewnętrznych został w 2017 roku Herbert Kickl, pierwsze co zrobił, była próba podporządkowania sobie struktur ministerstwa oraz Urzędu Ochrony Konstytucji. Obawy budzi też Hiszpania, konserwatywna Partido Popular już podjęła tam współpracę na poziomie lokalnym z radykalnie prawicową partią VOX. W świecie demokratycznym powszechnie łamie się tabu, polegające na odmowie współpracy z ekstremistami. Największe znaczenie ma to, że w wyborach parlamentarnych lub prezydenckich (czy to w Polsce, czy na Węgrzech, czy we Włoszech, Francji, Austrii czy też w Stanach Zjednoczonych) naprzeciwko siebie stają często demokraci i antydemokraci. To tendencja bardzo niebezpieczna dla dotychczasowego ładu.

Radykalna prawica bywa kojarzona – choćby w Niemczech – przede wszystkim z antysemityzmem. Nie jest to jednak przypadek opisany przez Pana, prawda? Czy radykalna prawica uległa transformacji?

Antysemityzm nie występuje już tutaj na pierwszym planie, jest tylko zjawiskiem towarzyszącym. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z prymitywnymi antysemickimi kalumniami, jak np. w kampanii, którą Orbán rozpętał przeciwko Sorosowi. W Polsce z kolei antysemicką propagandę lansuje Konfederacja (ataki na byłą ambasadorkę Stanów Zjednoczonych Georgette Mosbacher). Z pośrednimi formami antysemityzmu mamy też do czynienia wśród niemieckich antysystemowców, którzy głęboko wierzą w jakiś światowy spisek, przywołując przy okazji stare antysemickie klisze. Również w wielu kręgach chrześcijańskich fundamentalistów daje się zauważyć związki między wiarą w Antychrysta a wątkami antysemickimi, lecz nie są one tak wyraźne jak w przeszłości. Znacznie ważniejszy wydaje mi się fakt, że prawicowy ekstremizm bardzo się zglobalizował i stawia na międzynarodową współpracę. Świadczą o tym liczne spotkania członków partii radykalnej prawicy czy nawet ekstremistycznych (lub też populistycznych) z Francji, Polski, Węgier i Włoch.

Opisując te zjawiska posługuje się Pan określeniem „rewolucyjny konserwatyzm”, w nawiązaniu do terminu Armina Mohlera „konserwatywna rewolucja”. Jakie pojawiają się tu paralele?

W swojej książce z roku 1950 pt. Die Konservative Revolution in Deutschland 1918-1932 Armin Mohler stosuje pewien trik. Otóż z jego analiz wyłania się taka odmiana tradycji nacjonalistycznej, którą usiłuje on przedstawić jako w swej istocie antytotalitarną. Przywołuje przy tym cały szereg najróżniejszych autorów, zarówno przeciwników narodowego socjalizmu, jak i jego zwolenników, takich jednak, którzy w późniejszych latach padli ofiarą wewnętrznych czystek w obozie nazistów. Wszystkie te postacie uznaje za duchowych przywódców ruchu znacznie większego, nazywa go konserwatywną rewolucją. To rodzaj taktyki maskującej, ponieważ ów konserwatyzm nie był przecież niczym innym jak politycznym radykalizmem. Dzisiaj również widzimy, że przedstawiciele konserwatywnego rewolucjonizmu na zewnątrz prezentują swoje wyraźnie antytotalitarne oblicze. Odwracają „kota ogonem” i twierdzą, że co do zasady to liberalizm jest totalitarny, zwłaszcza w swojej neoliberalnej formule z lat 1989/1990. Członkowie tych nowych ugrupowań prawicowych „sprzedają się” jako antyneoliberałowie. W swojej retoryce odwołują się do lewicowej polityki gospodarczej, wiążąc ją z prawicową polityką społeczną, oto istota sprawy. Czyż nie to właśnie robi w Polsce Zjednoczona Prawica? Odwołując się w sferze gospodarczej do wartości społecznych, a w społecznej do radykalnego konserwatyzmu, tworzy gigantyczne pole konfliktu z opozycją, przede wszystkim z Platformą Obywatelską, która w sferze gospodarczej jest partią liberalno-konserwatywną. Tym samym upadają dawne granice między partiami konserwatywnymi, liberalnymi i socjaldemokratycznymi, granice, które tradycyjnie wyznaczały w Europie zakres politycznej walki o głosy wyborców. Konserwatyści umiarkowani i antydemokratyczni stają po dwóch stronach barykady. Podobne zjawisko obserwujemy w innych krajach. Socjaldemokracja francuska, naturalny oponent konserwatywnych demokratów, także eroduje.

Francuski historyk Pierre Rosanvallon mówi w związku z tym o kolejnym etapie rozwoju politycznego, który nazywa „przeciwdemokracją”, mając na myśli radykalne kwestionowanie dotychczasowych sposobów uprawiania polityki. Z kolei włoska politolożka Nadia Urbinati mówi o rewolcie przeciwko demokracji pośredniej, uważając, że we współczesnych społeczeństwach istnieją wyraźne inklinacje do demokracji bezpośredniej, czytaj: do tego, by stworzyć związek równości między rządzonymi a rządzącymi. Demokracja liberalna, oparta o zasady pluralizmu, nigdy nie będzie mogła sobie na to pozwolić. Ale tą właśnie potrzebą społeczną karmi się populizm i jego ideologia. Adaptując ów schemat, radykalne partie prawicowe zdołały pozyskać bardzo wielu zwolenników. Jednak sprzyjały im również zaniedbania w sferze socjalnej, które były skutkiem globalizacji, a także idąca z nią w parze liberalizacja rynku pracy w ostatnich trzydziestu latach.

Zakrawa na paradoks, że w latach dziewięćdziesiątych to partie socjaldemokratyczne, w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy w Polsce, obrały w gospodarce kurs neoliberalny. Z drugiej strony być może ten właśnie ruch sprawił, że partiom konserwatywnym usunął się w polityce grunt pod nogami. Wyraził Pan kiedyś pogląd, że konserwatywnym demokratom brakuje wyrazistego profilu. Gdy spoglądamy na Niemcy, musimy po pierwsze zauważyć, że dobiegła tam końca szesnastoletnia era rządów Angeli Merkel. Niektórzy obserwatorzy polityczni są zdania, że konserwatywne centrum uległo w tym czasie załamaniu i że konserwatyści utracili swoją polityczną ojczyznę. Rozpowszechniana przez konserwatystów teza brzmi tak oto: „Nie ja się przesunąłem na prawo, lecz Niemcy na lewo”.

Nie powiedziałbym, że Niemcy skręciły w lewo. Uważam jednak, że politykę Angeli Merkel cechowała pewnego rodzaju arbitralność. Merkel zależało przede wszystkim na władzy. Gdy szło o „obsługę” poglądów większości, działała responsywnie. To przecież nie jej własne przekonania nakazały jej zademonstrować swoją liberalną twarz w okresie kryzysu migracyjnego w 2015 roku, tylko chęć utrzymania władzy. Zatrzymanie na granicy jakiejś syryjskiej rodziny doprowadziłoby Merkel do politycznej śmierci, niemiecka opinia publiczna by jej tego nie wybaczyła. Merkel zwracała wtedy uwagę przede wszystkim na nastroje większości. Problemem Niemiec jest to, że od 1998 roku rządzi się tam konsensualnie, w sposób niekoniecznie transparentny. Za czasów kanclerza Schrödera wiele inicjatyw podejmowano w ramach poszczególnych komisji, a za ówczesną liberalizację rynku pracy i redukcję zabezpieczeń socjalnych odpowiadają wspólnie wszystkie partie. Jedyną partią opozycyjną była wówczas Linkspartei. Potem mieliśmy po kolei trzy wielkie koalicje, co doprowadziło do tego, że różnice między poszczególnymi ugrupowaniami – różnice, które przecież nadal istnieją – stopniowo się zamazywały. Polityczny system w Niemczech oferował coraz mniej alternatyw, bo obojętnie, jak zagłosował wyborca, to na końcu i tak rządziła wielka koalicja. Dla demokracji coś takiego to trucizna. Konstelacja tego rodzaju ma sens w sytuacjach kryzysowych, ale nie powinna przeradzać się w stan trwały. Wtedy bowiem powstaje wrażenie, że klasa polityczna stanowi zamkniętą elitę.

Angela Merkel nigdy nie była lewicowym politykiem, ani też nigdy tak naprawdę nie poprowadziła CDU na lewo. Sprawowała władzę jako klasyczny polityk środka, tyle że w koalicji z SPD, które potrafiło wykorzystać swoje duże wpływy. Jednym z najpoważniejszych błędów Merkel było zlikwidowanie obowiązkowej służby wojskowej, oczka w głowie każdej partii konserwatywnej. Na pewno też, doszło do osłabienia intelektualnego potencjału konserwatyzmu. Toteż w obliczu kryzysu migracyjnego niektórzy konserwatyści zdobyli się na fundamentalny sprzeciw wobec własnej partii. Mamy obecnie kilku takich przedstawicieli sceny politycznej i mediów, którzy usiłują grać rolę pośredników między konserwatywnymi demokratami z CDU a radykalną prawicą czy też rewolucyjnym konserwatyzmem AfD. Nowy przewodniczący CDU, Friedrich Merz, słusznie stawia tę sprawę jasno: w szeregach konserwatywnych demokratów nie ma miejsca na postawy tak chwiejne.

Wspomniał Pan wcześniej, że radykalna prawica się zglobalizowała. Yoram Hazony, izraelski filozof, publicysta i przewodniczący Edmund Burke Foundation, lansuje w swojej książce „The Virtue of Nationalism” pojęcie etnopluralizmu. Jak ten termin należy rozumieć?

Etnopluralizm to lejtmotyw Nowej Prawicy, a idee, które się składają na tę ideologię, są rozpowszechnione wśród zwolenników demokracji bezpośredniej, a ponadto w takich ugrupowaniach jak AfD, FIDESZ, PiS czy francuski RN. Zasadnicza różnica między dawnymi i współczesnymi formami prawicowego ekstremizmu polega na tym, że punktem wyjścia jest już nie tyle przekonanie o potrzebie dominacji jakiejś konkretnej kultury, ile wiara, że na określonym terytorium powinna dominować jedna określona kultura, by tak rzec kultura wiodąca. Taka, która ma się zamknąć na wpływy innych kultur. Toteż od migrantów nie oczekuje się integracji, tylko asymilacji. Nie ma zgody na napływ uchodźców. Kulturalistyczne rozumienie narodu, oto, z czym mamy tutaj do czynienia. W ten sposób Yoram Hazony usiłuje nadać pojęciu nacjonalizmu pozytywny wydźwięk, a tym samym ukazać nacjonalizm jako ideologię, która potrafi wpasować się w ramy systemu demokratycznego. Jednak ostatecznym rezultatem jest wykluczenie, ponieważ dochodzi do negacji pluralizmu wewnątrzpaństwowego. Hazony wykazuje przy tym wyjątkową perfidię, ponieważ swoją teorię buduje w nawiązaniu do historii powstania państwa izraelskiego, bezpodstawnie. W konsekwencji operuje argumentacją pozorną, którą wykorzystują potem zachodni nacjonaliści, lansując projekty narodów etnicznie jednorodnych. Krótko mówiąc, cel pozostaje nieodmiennie ten sam, zgodnie z zasadą Carla Schmitta: „równość równych”. Tyle że inaczej się go teraz „opakowuje”: jako etnopluralizm, a nie jako przekonanie o wyższości jednaj rasy nad innymi.

A więc pewien rodzaj rasizmu kulturowego?

W rzeczy samej. Demokrację definiuje się tutaj na sposób kulturalistyczny. A ponieważ pojęcie kultury można rozciągać oczywiście niezwykle szeroko, da się pod nim rozumieć na dobrą sprawę wszystko. Tylko że demokracja polega na poszanowaniu demokratycznych reguł gry, podziale władzy, pluralizmie, na rozdziale polityki od religii. A także na poszanowaniu podstawowych praw jednostki.

Społeczeństwa demokratyczne stają się celem ataków nie tylko ze strony radykalnej prawicy, lecz także radykalnej lewicy. Weźmy chociażby debaty w samych Niemczech: w ostatnich latach słyszy się coraz częściej, że Niemcy są ślepi na lewe oko, że nie dostrzegają, iż lewicowy ekstremizm może stanowić podobne zagrożenie dla wolności i demokracji co prawicowy…

Rzeczywiście, można zauważyć takie tendencje. Zbyt mało uwagi zwraca się w Niemczech, w innych krajach zresztą też, na próby niektórych skrajnych grup lewicowych, usiłujących przeniknąć do określonych grup społecznych i zbudować radykalną opozycję wobec tzw. systemu. Z pewnością jednak nie można się zgodzić z Ryszardem Legutką, który powtarza, że lewicowy ekstremizm zdołał już przejąć władzę w Europie i Ameryce. To jest ta „wielka opowieść” partii prawicowych. Tymczasem radykalna lewica, lewicowy populizm, czy jak tam jeszcze to nazwać, może liczyć na znacznie mniejszą przychylność wyborców niż radykalna prawica. A jeśli nawet populistyczne partie lewicowe uzyskują czasami dobry wynik, jak na przykład w Hiszpanii (Podemos) czy we Włoszech (Ruch Pięciu Gwiazd), to trzeba podkreślić jedno: nigdy nie próbowały one złamać reguł konstytucji. To właśnie najbardziej różni je od radykalnej prawicy, która – gdy tylko dojdzie do władzy – świadomie występuje przeciwko konstytucji, próbując ustanowić coś na kształt „demokracji ludowej”. Opowieści prawicy, jakoby liberalizm i radykalna lewica miały utworzyć sojusz, należy włożyć między bajki. Przykład Francji pokazuje, że jest dokładnie na odwrót.

Istnieje jednak ważny wspólny mianownik dla ekstremizmu lewicowego i prawicowego, jak choćby krytyka establishmentu, sympatia dla reżimu Putina, dla niepoznaki nazywana „zrozumieniem”, skrajny antyamerykanizm…

Tym, co w opinii niektórych przedstawicieli radykalnej lewicy świadczy na korzyść Putina, jest alternatywa, jaką zbudował dla NATO. Bo NATO bywa utożsamiane z neoliberalnym kapitalizmem a tym samym z liberalną demokracją. Dlatego  Putin zdaje się im przeciwwagą – a przynajmniej tak było do wojny. Ten punkt widzenia nie jest w żadnym razie punktem widzenia formacji socjaldemokratycznych. To klasyczna postawa polityczna radykalnej lewicy z Europy zachodniej, określanej kiedyś mianem eurokomunistycznej. W Europie środkowowschodniej – być może z wyjątkiem Węgier – uznaje się to oczywiście za zdradę, tam linia oporu wobec Rosji jest zarysowana znacznie wyraźniej. Po 11 września 2001 roku Stany Zjednoczone dały zresztą radykałom z lewa i z prawa dobry powód, by dyskredytować Amerykę jako obrońcę zachodnich wartości. Pomyślmy choćby o nieuzasadnionej wojnie w Iraku, w której – o czym często się dziś zapomina – ochoczo wzięła udział także Polska. Zarazem jednak błędne poczynania Ameryki służą jako pretekst do tego, by usprawiedliwiać Rosję i legitymizować władzę Putina. Świadomie przemilcza się fakt, że Putin to prawicowy ekstremista i dyktator, dysponujący na dodatek bronią jądrową. Hołduje on ideologii nacjonalistycznej i imperialistycznej, której radykalna lewica nie chce dostrzec, ponieważ najważniejszą kwestią pozostaje dla niej antyamerykanizm i antyliberalizm. W niemieckiej Linkspartei niektórzy już się od tego zdystansowali. Lecz inni robią to bardzo nieśmiało. Sarah Wagenknecht, najwyrazistsza twarz partii, uznaje co prawda Putina winnym rozpętania wojny, ale opowiada się za kompromisem i rozwiązaniem dyplomatycznym. Tyle że kompromis, jaki jej się marzy, byłby po prostu pokojem pod dyktando Putina, takim, który pozwoliłby Rosji zniszczyć Ukrainę fizycznie i psychicznie. Równocześnie Alice Weidel z AfD powiedziała w Bundestagu, że Rosja prowadzi wojnę ofensywną, ponieważ ją „urażono”. Argument doprawdy absurdalny. Wspólny mianownik łatwo więc tu odnaleźć.

Co to oznacza w kontekście wojny na Ukrainie?

Media „alternatywne”, zarówno lewicowe jak i prawicowe, rozpowszechniają pogląd, jakoby agresja Rosji była reakcją na rzekome zagrożenie ze strony NATO. To nic innego jak teoria spiskowa, która jednak spotyka się z pozytywnym odbiorem niektórych kręgów społecznych. Większość obywateli opowiadających się za demokratycznym centrum, widzi to na szczęście zupełnie inaczej, niestety radykałowie są po prostu głośni. Podobnie jak w przypadku epidemii koronawirusa, tak i tutaj mamy do czynienia ze wspólnym frontem, biegnącym niejako w poprzek systemu demokratycznego, obejmującym tych z lewa i tych z prawa. Co znajduje swój wyraz w polityce. Alice Weidel (AfD) mówi do tych samych ludzi co Sarah Wagenknecht (Die Linke). Nowością jest to, że Nowa Prawica zajmuje całkiem inne stanowisko wobec Rosji niż klasyczni ekstremiści prawicowi w Niemczech, którzy nie rozumieją świata, ponieważ nie przepracowali klęski drugiej wojny światowej i postrzegają wciąż Rosję jako śmiertelnego wroga.

Równolegle do „zrozumienia” dla rosyjskiej perspektywy dostrzegamy w Niemczech silnie, jak mi się wydaje, zakorzeniony antyamerykanizm, zarówno na zachodzie Niemiec, jak i na wschodzie. Czym należy tłumaczyć to zjawisko? Ciekawi mnie ono przede wszystkim z uwagi na odmienne postrzeganie Stanów Zjednoczonych w Polsce i w Niemczech. Dobrym przykładem jest choćby ocena historycznej roli Ronalda Reagana. W Polsce do dzisiaj się go wielbi, jeden z gdańskich parków nosi jego imię, postawiono mu pomnik. W Niemczech byłoby to nie do pomyślenia… 

Antyamerykanizm to z pewnością kolejny wspólny mianownik dla obu niemieckich ekstremizmów politycznych. Przy czym chcę zauważyć, że istnieje wystarczająco wiele powodów dla sceptycyzmu wobec amerykańskiej polityki, sceptycyzmu, który zapuścił trwałe korzenie od czasów wojny wietnamskiej, ostatnio zaś wzmogła go druga wojna w Iraku, uzasadniana oczywistymi kłamstwami.

Co się tyczy Ronalda Reagana, to wielu Niemców postrzegało go raczej jako polityka reakcyjnego, reprezentującego tę odmianę amerykańskiej tradycji, która w socjali-zmie, także demokratycznym, upatrywała swojego największego wroga. Nie mó-wiąc rzecz jasna o kontrowersjach wywołanych złożeniem wieńca, wspólnie przez Reagana i kanclerza Niemiec, na cmentarzu wojskowym w Bitburgu, gdzie obok żołnierzy Wehrmachtu spoczywają również członkowie Waffen-SS. Duża część niemieckiej opinii publicznej oceniała to wtedy bardzo krytycznie.

W Polsce i innych krajach postkomunistycznych Reagan uchodzi oczywiście za kogoś, kto zadał śmiertelny cios Związkowi Sowieckiemu. Osobiście sądzę, że stanowczo przecenia się jego historyczną rolę. Żelazna kurtyna nie upadłaby, gdyby nie polityka Gorbaczowa, a przede wszystkim gdyby nie odwaga ludzi, protestują-cych na ulicach państw Układu Warszawskiego. Wszystko to poprzedzał z kolei długotrwały proces budowania struktur obywatelskiego oporu. Komunizm poniósł klęskę w zderzeniu z pragnieniem wolności, nie dzięki Reaganowi czy papieżowi.

Dużo ważniejszą kwestią od prorosyjskich sympatii czy antyamerykańskiego sceptycyzmu wśród zwolenników ugrupowań skrajnej lewicy i prawicy są tzw. media alternatywne. Tutaj też dochodzi do aliansu między tymi dwoma, zadawałoby się wrogimi sobie, obozami. Media te notują gwałtowny wzrost odbiorców. W ostatnich latach, zwłaszcza odkąd wybuchła pandemia, zaistniała wręcz „przeciwopinia publiczna”. Jakie treści rozpowszechnia się tutaj w pierwszym rzędzie?

Główny trzon narracji, wymierzonej w medialny mainstream, bliski jest politycznemu populizmowi. Mainstream obwinia się o brak realnej debaty politycznej; o to, że nie ma publicznej dyskusji nad tematami „niewygodnymi”. Dotyczy to zwłaszcza o Unii Europejskiej. Oddźwięk wśród odbiorców jest duży, co wynika między innymi z deficytów demokratyzacji  systemu unijnego. UE wciąż dostarcza powodów dla uzasadnionej krytyki – weźmy choćby pod uwagę wybory obecnej Przewodniczącej Komisji Europejskiej, której nazwisko nie znajdowało się wcześniej na kartach wyborczych. Deficyty demokracji w Unii Europejskiej stają się więc źródłem instrumentalnych ataków ze strony mediów alternatywnych, na dodatek „przyozdabia” się je półprawdami i miesza z teoriami spiskowymi. Media te rozszerzyły swoje wpływy w Niemczech od czasów pierwszego kryzysu ukraińskiego, z kolei w Ameryce ich popularności przysłużył się kryzys finansowy. Warto zauważyć, że w niemieckojęzycznych „mediach alternatywnych” z reguły nie kłamie się wprost. Raczej w ten sposób zestawia się rozmaite argumenty i fakty, że powstaje całkowicie fałszywy obraz rzeczywistości, sterowanej rzekomo przez „prasę mainstreamową”. W rezultacie „media alternatywne” ubierają się w szaty opozycji i „głosu ludu”; uznają się za reprezentantów rzeczywistej „prawdy”. Można tutaj dostrzec paralelę z rządami populistycznej prawicy, która także chętnie sięga po tzw. „fakty alternatywne”, chcąc zdyskredytować swoich liberalnych oponentów. Tym sposobem w pełni świadomie wznosi się mur w poprzek społeczeństwa, ponieważ ta jego część, która nie wierzy w „alternatywne fakty”, jest wykluczana i stygmatyzowana. W okresie pandemii „media alternatywne” były jaskinią dezinformacji, a potem również najbezczelniejszych kłamstw.

Czy podziały społeczne nie są w liberalnych demokracjach są naturalną konsekwencją rosnącej heterogeniczności zachodnich społeczeństw, których głównym przesłaniem jest różnorodność i indywidualizm? Jeśli spojrzeć na Niemcy, trudno nie przywołać cytowanego chętnie przez całe dekady dictum Böckenfördego, tak znamiennego przecież dla federalistycznej tradycji państwa liberalnego, zarówno dawniej jak i dziś: „Wolne i zsekularyzowane państwo żyje dzięki zasadom, którym ono samo nie może dać żadnego fundamentu”. Niestety najczęściej cytuje się tylko to pierwsze zdanie, ale przecież dalej czytamy: „Oto wielkie wyzwanie, któremu chce sprostać w imię wolności. Jako państwo wolne może ono istnieć tylko wtedy, gdy wolność, którą gwarantuje swoim obywatelom, podlega własnym regulacjom, wynikającym z moralnej konstytucji jednostki oraz homogeniczności społeczeństwa.” Jak to jest z tymi zasadami, których państwo nie może narzucić, w sytuacji gdy społeczeństwo odznacza się rosnącą różnorodnością, a do tego tak wewnętrznie zradykalizowaną?

Skoro Pan powołuje się na teoremat Böckenfördego, należy, jak sądzę, wspomnieć, że Böckenförde był uczniem Carla Schmitta. I usiłował zdemokratyzować, by tak rzec, swojego mistrza. Co moim zdaniem nie jest możliwe. Postulat homogeniczności, obecny w rozwinięciu tego cytatu, nie jest w mojej ocenie stosowny dla systemów demokratycznych. Demokracje są same w sobie różnorodne, same w sobie pluralistyczne. Zasadzają się na uznaniu ludzkiej różnorodności, jak stwierdziła Hannah Arendt. Böckenförde wierzył przecież, że odchodząc od religii, społeczeństwo popada w kryzys, ponieważ sama demokracja nie jest w stanie zapewnić mu wystarczającej stabilizacji. Ja tak nie myślę. Oczywiście, że demokracja potrafi to uczynić – dzięki silnym instytucjom. Tocqueville opisał to już dwieście lat temu. Także Hannah Arendt i Ernst Fraenkel wykazali, w jaki sposób można wzmocnić – dzięki współpracy obywateli w ramach demokratycznych instytucji, pluralizmowi interesów oraz transparentnym działaniom politycznym – demokratyczną integrację. Wymaga to jednak konsensusu w sprawie kilku podstawowych zasad demokracji. Jednym z nich byłoby uznanie, że demokracja bezpośrednia jest utopią, podobnie jak iluzją jest istnienie „ludu” w liczbie pojedynczej.

Jest ważne ponadto, by akceptować zasadę reprezentacyjności w formie wolnego parlamentu. Ruchy populistyczne negują tę zasadę twierdząc, że to one same reprezentują „prawdziwy lud”. Ale to nie jest żadna reprezentacja, a tylko wątpliwe utożsamienie. Parlamentaryzm jest skazany na istnienie różnych partii, które, konkurując o władzę, wzajemnie się tolerują. Partie, które nie chcą uznawać innych ugrupowań, występując przeciwko zasadzie podziału władzy – a przecież nic innego nie robią właśnie partie radykalnej prawicy – podkopują fundamenty demokracji.

Wiele zajmowałem się parlamentaryzmem i jego funkcjonowaniem. Jeśli chce dobrze działać, parlamentaryzm musi mieć charakter dyskursywny. Należy akceptować balans między rządem a opozycją. Są to gwarancje politycznej integracji społecznej. A z tym wiąże się akceptacja pluralizmu. Różnorodność wiąże się co prawda z pewnym ryzykiem dla demokracji, ale jest też jej siłą napędową. A ponieważ partie populistyczne nie uznają swoich oponentów za równoprawne podmioty życia politycznego i dążą do silnego przywództwa, potrzeba nam trwałych instytucji wolnych od logiki tożsamościowej. Gdy Böckenförde mówi o homogeniczności, nie dostrzega, moim zdaniem, zasadniczej istoty państwa liberalnego. Pluralizm to motor integracji politycznej. „Państwo składa się (…) z osób różnorodnych”, powiada Arystoteles. To właśnie odróżnia liberalną demokrację od takich reżimów jak rosyjski.

przetłumaczył Łukasz Musiał


Markus Linden  – profesor nadzwyczajny nauk politycznych na Uniwersytecie w Trewirze. Jego zainteresowania badawcze obejmują teorię demokracji, partie i systemy partyjne, Nową Prawicę i prawicowy populizm.

 

 


Arkadiusz Szczepański – redaktor naczelny portalu internetowego forumdialogu.eu

 

 

 

 

Rozmowa ukazała się równolegle w „Przeglądzie Politycznym” nr 172

Rozmowa

Rozmowa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.