Po trzech dobach w bagażowym busie na składanych krzesłach, zatrzymujesz się z rodziną w bezpieczniejszym miejscu na zachodzie Ukrainy. Ale część ciebie pozostaje w schronie i z tymi, którzy nie mogą ewakuować się z miast pod ostrzałem lub nie mają wieści od swoich bliskich.
Zastanawiam się, jak zacząć ten tekst, jak zbudować opowieść, skąd brać jej logikę, jeśli wszystko, co było uporządkowane bezpowrotnie się zmieniło, a logice przetrącono kręgosłup.
Świadomość na zawsze utraconego zwykłego życia przychodzi straszliwie powoli: nawet siedząc w zatęchłej piwnicy ośmiopiętrowego bloku w Kijowie, w którym przeżyłaś ostatnich sześć lat, słuchając ryku czołgów i BTRów, wzdrygając się wraz z betonowymi ścianami od wybuchów rakiet, jakaś część ciebie stara się przekonywać, że to wszystko jest nieporozumieniem, snem i nie dzieje się naprawdę. Że w każdej chwili możesz pójść do mieszkania, włożyć piżamę i położyć się do swojego łóżka. Albo umówić się z przyjaciółką w kawiarni na Podolu. Albo włożyć swoje ulubione niebieskie trampki i przebiec 12 km Nadbrzeżem Obołońskim. Albo odprowadzić córkę do zacisznej pracowni na poddaszu domu, ukrytego w malowniczym podwórku przy ul. Chmielnickiego. Właśnie zaczęła się uczyć malować postaci.
Jakieś podejrzenia zaczynają się rodzić, kiedy patrzysz, jak pierwszego i drugiego dnia po rozpoczęciu ostrzałów rakietowych z wiecznie zabitego autami podwórka jeden po drugim znikają samochody. Kiedy widzisz, że całe rodziny ciągną walizy i toboły do bagażników. Kiedy wyglądasz przez okno w kuchni i widzisz swojego męża: usiłuje przygotować wasz samochód. A tymczasem zza okna sypialni dobiegają obce, nieznane, odrażające dźwięki, które rozdzierają powietrze: ryk BTR-rów, rzęsiste ostrzały.
Twoja przyjaciółka gorzko płacze do słuchawki, bo ona, w stosunkowo bezpiecznym miejscu, o wiele lepiej i szybciej uświadamia sobie, że przeciwko nam toczy się prawdziwa wojna, że nas chcą zniszczyć. Uspokajasz ją, jednocześnie mówiąc córce, że nie może pójść do szkoły.
Te usiłowania nałożenia, pogodzenia jednej realności z drugą, gdy przepaść między nimi karkołomnie się powiększa, zadają ci dotkliwy ból. Starasz się chwycić kry poprzedniego spokojnego życia, ale ona tonie i pochłania ją nurt – a ty tracisz równowagę. W dzień poprzedzający wojnę zdążyłaś posprzątać mieszkanie i teraz jest w nim czysto i przytulnie, ale większość czasu przychodzi wam spędzać w schronie. Kiedy nie daje się już tam wysiedzieć na niewygodnych krzesłach, idziecie pieszo na górę (korzystanie z windy w trakcie ostrzałów, wszyscy to wiedzą, jest skrajnie niebezpieczne – można znaleźć się w pułapce) i jecie na obiad ugotowany jeszcze przed wojną barszcz.
Co prawda ciało odmawia jedzenia, ciało odmawia spania. Trwożnie czeka na wybuchy, drżenie ziemi i ścian, bo okazało się, że lżej je znieść w stanie czuwania niż we śnie. Kiedy śpisz, stajesz się szczególnie bezbronna i strach wnika w ciebie dużo głębiej i paraliżuje mocniej, wypala rzetelniej. Dlatego lepiej być w pogotowiu.
Jak opisać ten stan, w który popadasz, ten bezruch, wewnętrzny i zewnętrzny, tę sztywność ruchów, to odrętwienie w środku? Nieumiejętność podjęcia najprostszej decyzji i niezbędnych kroków? Ten odpływ sił, brak energii, to wymykanie się uwagi, rozpadanie się całościowości obrazu? Stały wilgotny chłód w splocie słonecznym, gula w gardle, słabość w kończynach? Jakby mocne ściany twojego domu nagle całkiem się rozkruszyły i otworzyły na pastwę wszystkich wiatrów. Jakby twoją skórę ścieniono i rozpuszczono, a wewnętrzne organy wywrócono i porozrywano. Nawet chwila w takiej wrażliwości i bezbronności to wątpliwa przyjemność. A ty spędzasz w nich nieskończone godziny, dni i noce, koniec tego może nigdy nie nadejdzie.
Pierwszy raz zszedłszy do schronu na stacji metra, dziwisz się tłokowi i wielu dziesiątkom ludzi, którzy siedzą i leżą na peronie. Nagle wszyscy zapomnieli o koronawirusie. Maseczka na twarzy raczej dziwi i wywołuje rozmytą nostalgię za czymś, co było częścią pokojowego życia.
W innym schronie – we wspomnianej ciasnej i dusznej piwnicy, przychodzi spędzać długie nocne godziny w towarzystwie kilku rodzin z dziećmi w różnym wieku – z niemowlętami włącznie, kilku psów różnych ras, chorej na cukrzycę kobiety, która zapomniała zabrać ze sobą insulinę i kilku panikarek, które powtarzają najgroźniejsze fejki i sprzeczają się o liczbę sobowtórów Putina, kobiety w ciąży i jej siedmioletniego syna, którzy mają wszystkie symptomy COVID-19, kobiety w peruce, kobiety psychicznie chorej, a także kobiety, która nagle proponuje, że wszystkim poczyta na głos. „A co to za książka?” – pyta ktoś. I ona wymienia nazwisko rosyjskiego autora. Zapada cisza. Trwa i trwa, i więcej o czytaniu na głos nikt nie wspomina.
Podejrzewasz, że wszystko zmieniło się na zawsze, kiedy, idąc z psem, zauważasz kilkudziesięciu ludzi w podwórzu szkoły. Oni zdecydowanie i z dużą sprawnością czymś się zajmują, a w słońcu роbłyskują ścianki szklanych butelek. Najpierw bierzesz to za piknik, ale w końcu rozumiesz, że robią koktajle Mołotowa. Również wtedy, kiedy wreszcie mimowolnie zaczynasz płakać czy raczej płacz opanowuje ciebie, a twoim ciałem wstrząsają dreszcze. Dlatego że ono wie o nieuchronności śmierci, o jej momentalności i wszechobecności.
Wreszcie po trzech dobach w bagażowym busie na składanych krzesłach, ty ze swoją rodziną zatrzymujesz się w bezpieczniejszym miejscu – na zachodzie Ukrainy, w mieście, w którym się urodziłaś. Ale większa część twojej istoty zostaje w schronie z kobietą w ciąży i z siedmioletnim synem: ktoś ci powiedział, że Maria jest na skraju rozpaczy i zaczyna grozić, że sama sobie zrobi cesarskie cięcie. Z Oksaną, która krzyczy na ciebie do telefonu i przerywa rozmowę, bo jej mąż już drugą dobę nie odzywa się ze zrównanej z ziemią Buczy. Z babcią Zoją, która ma 92 lata i pamięta II wojnę światową. Urodziła się w Karelii, ale większość życia przeżyła na czwartym piętrze w Czernihowie, tak intensywnie obecnie ostrzeliwanym.
Tutaj, w stosunkowo spokojnym zachodnioukraińskim mieście (gdzie tylko raz na kilka dni rakietami ostrzeliwują lotnisko) bezbłędnie rozpoznajesz tych „stamtąd”: martwe spojrzenie, spowolnione ruchy, pojedyncze słowa, które zawisają w powietrzu, i nie zamieniają się w zdania, to znowu nachodzą jedno na drugie, zaklinowują się i dźwięczą znów i znów. „Skąd pani jest?” – pytam kobietę, która zaczepia mnie zrozpaczonym spojrzeniem. „Z Worzla – odpowiada, i wszystko od razu staje się zrozumiałe. Worzla, uroczego zielonego kurortu pod Kijowem, też już nie ma. – Ale ja wyjechałam jeszcze 23 lutego – nagle informuje”. Wybrała się na narty.
I po chwili mówi dalej: „W Worzlu zostali wszyscy moi najbliżsi. I byli tam 15 dni. Nie mogłam się dodzwonić. Ale każdego dnia – każdego –zostawałam z nimi”. Tej kobiecie udało się fizycznie uniknąć terroru w Worzlu – ale jej umysł i serce przesiąkły doświadczeniem tego koszmaru, przeżyła z dystansu wszystko, co się działo z jej najbliższymi. Udało im się przeżyć, wydostać się z Worzla i wyjechać do bezpiecznego miejsca. „Inaczej bym teraz z panią nie rozmawiała” – powiedziała.
Słuchając jej, myślałam o ukraińskich wsiach, miastach i miasteczkach, których już nie ma. O tysiącach zabitych ludzi, o tysiącach ich straszliwych śmierci. Wszystko zmieniło się na zawsze. Życie już nigdy więcej nie będzie takie jak wcześniej. I nie można przewidzieć, jakie się stanie.
Wszystko, co jest w człowieku – to zdolność przeżywania z kimś innym jego doświadczenia, odwaga przyjęcia na siebie czyjegoś bólu i oddania swojego spokoju. Ta zdolność jest silniejsza od wszelkich fizycznych ograniczeń.
Tłumaczył Bohdan Zadura
Tekst ukazał się w miesięczniku ZNAK nr 804
Tekst powstał w ramach współpracy z miesięcznikiem ZNAK. Projekt powstał dzięki dotacji Fundacji Współpracy Niemiecko-Polskiej.