Przejdź do treści

Co o Francji mówi pojedynek Macrona i Le Pen

Pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji przyniosła ogólne rozczarowanie. Mało kto – zarówno na lewicy, jak i na prawicy – życzył sobie powtórki pojedynku z 2017 roku. Mimo to 24 kwietnia ponownie zmierzą się Emanuel Macron i Marine Le Pen. Urzędujący prezydent w pierwszej turze uzyskał 27,8 proc. głosów, tuż za nim uplasowała się szefowa prawicowego Rassemblement National z wynikiem 23,1 procent. Na pierwszy rzut oka historia wydaje się powtarzać. Ci sami kandydaci, te same apele do niezdecydowanych wyborców; Macron wzywa do jedności w obliczu zagrożenia z prawej strony, Le Pen przekonuje, że komu zależy na przetrwaniu narodu, ten musi przyłączyć się do niej.

Ale w 2022 r. sytuacja jest całkiem inna. Pierwsza tura wyborów zmieniła radykalnie krajobraz polityczny we Francji. Od pięciu lat zanosiło się na nadejście nowej rzeczywistości. Dwie główne partie, Parti Socialiste (PS) i Les Républicains (LR), które przez dekady dzieliły między sobą władzę, zniknęły ze sceny. Socjalistka Anne Hidalgo i konserwatystka Valérie Pécresse zajęły dalekie miejsca, ponieważ ich wyborcy ze względów taktycznych oddali swoje głosy na wyrazistych i dominujących kandydatów – Emannuela Macrona, Marine Le Pen i lewicowego Jean-Luca Mélenchona. W ten sposób we Francji przestał obowiązywać tradycyjny podział na lewicę i prawicę, ale powstał nowy: na „górę” i „dół”, na obóz elit i obóz ludu. Pierwszy, reprezentowany jest przez urzędującego prezydenta. Drugi, stanowi zbitkę niezadowolonych obywateli po obu stronach sceny politycznej, o niekiedy radykalnych poglądach. Populizm jest popularny we Francji bardziej niż kiedykolwiek.

Skrajnie prawicowe poglądy są nie tylko aprobowane, lecz już zakorzenione we francuskim społeczeństwie, co wyraźnie pokazała pierwsza tura wyborów. Po ogłoszeniu wyników nie było słychać oburzenia ze strony liberalnie nastawionych obywateli. W mediach nie było informacji o spontanicznych manifestacjach, o głosach spoza sceny politycznej, które publicznie krytykowałyby przesuwanie się kraju na prawo. Wyobraźmy sobie, że coś podobnego dzieje się w Niemczech: AfD po wyborach parlamentarnych staje się drugą siłą polityczną, a kraj po prostu przyjmuje to bez komentarza.

Szeroka akceptacja kandydatki Rassemblement National jest nie tylko rezultatem jej wieloletnich wysiłków, aby nadać sobie i swojej partii bardziej umiarkowany wizerunek. W tym celu porzuciła – przynajmniej pozornie – niektóre ze swoich najbardziej radykalnych poglądów. Nie trzeba już całkowicie powstrzymać migracji do Francji, ale tylko ograniczyć; za jej kadencji nie dojdzie też do wyjścia z Unii Europejskiej i ze strefy euro. Nie ulega wątpliwości, że Le Pen wyciągnęła wnioski z druzgocącej klęski w 2017 roku. W tym procesie normalizacji wspierał ją mimowolnie jej przeciwnik Eric Zemmour. Były dziennikarz Figaro, który wielokrotnie skazywany był za podżeganie do nienawiści rasowej, w kampanii wyborczej przejął miejsce na skrajnej prawicy, spychając Le Pen do centrum. Na tle rasistowskich, islamofobicznych i mizoginistycznych wypowiedzi prawicowego prowokatora córka Jean-Marie Le Pena prezentowała się niewinnie jak baranek. Reszty dokonała francuska prasa, która przy każdej okazji pokazywała ją od strony prywatnej: Le Pen jako miłośniczka kotów, Le Pen jako matka trojga dzieci. Innym taktycznie przemyślanym posunięciem było podjęcie w ostatnich tygodniach kampanii dyskusji o sile nabywczej, która jest jednym z głównym zmartwień Francuzek i Francuzów. Maxim Tadonnet, eseista z Figaro, skomentował to trafnie: „Konsensus w sprawie siły nabywczej uspokoił nieco opinię publiczną: przynajmniej Le Pen, która nie proponuje poza tym żadnych środków zaradczych, nie wyrządzi nam dodatkowych szkód”.

Wszystko to wyjaśnia, dlaczego kandydatka Rassemblement National 10 kwietnia osiągnęła historyczny sukces dla swojej partii. Nie wyjaśnia to jednak, dlaczego urzędujący prezydent Macron nie potrafił zdobyć  większej przewagi nad prawicową konkurentką i dlaczego musi teraz obawiać się o reelekcję. Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w rozmowach ludzi z niższych i średnich klas społecznych. Niezależnie od tego, czy konserwatyści, socjaldemokraci, czy lewicowi liberałowie – wszystkich ich łączy głęboka niechęć wobec Macrona, która czasem przeradza się wręcz w nienawiść. Tymczasem bilans urzędującego prezydenta prezentuje się dość okazale: stopień bezrobocia jest najniższy od 15 lat, gospodarka kwitnie, a do kraju przeniosło się wiele obiecujących przedsiębiorstw.

Wydaje się jednak, że ten progres nie dociera do poszczególnego obywatela. Produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca we Francji jest niższy w porównaniu z innymi zachodnioeuropejskimi krajami, takimi jak Niemcy czy Belgia, a utrzymująca się inflacja odbija się negatywnie na wielu gospodarstwach domowych. Zwłaszcza na obszarach wiejskich wiele osób czuje się pozostawionych samym sobie. Dla nich Macron jest prezydentem zamożnych – etykieta, która przylgnęła do niego od początku prezydentury, kiedy skasował podatek od majątku i zredukował obciążenia dla firm. Nawet ci, którzy zgadzają się z polityką Macrona pod względem merytorycznym, znajdują wystarczająco dużo powodów, aby krytycznie oceniać głowę państwa. Ich zdaniem, prezydent jest arogancki i oderwany od rzeczywistości, zachowuje się niczym rzymski bóg, który unosi się nad ziemią. Z pewnością zarzuty takie nie są bezpodstawne. Jednocześnie nie ma w nich nic zaskakującego. W końcu prezydencki system polityczny we Francji oparty jest na założeniu, że wybrana  osoba twardą ręką poprowadzi kraj we właściwym kierunku.

Czy złość na Macrona może stać się czynnikiem decydującym o zwycięstwie Le Pen? Eksperci uważają, że tak. Emocje przeciwników Macrona są bardzo silne, natomiast mało kto odda na niego głos z powodów emocjonalnych – jak wyjaśnił politolog Martial Foucault w niedawnym wywiadzie dla programu telewizyjnego Public Senat. Jego zdaniem, nie jest wykluczone, że powstanie koalicja pod hasłem: wszystko oprócz Macrona. Rzeczą pewną jest, że urzędujący prezydent inaczej niż w 2017 r. nie wkradnie się w łaski wyborców jedynie za sprawą wyraźnego odcięcia się od skrajnej prawicy. Potrzebuje strategii i w końcu musi – po tym jak praktycznie przespał pierwszą rundę wyborów – przedstawić przekonujące argumenty merytoryczne. Szczególnie trudno będzie mu odzyskać lewicowych wyborców, którzy odeszli do Jean-Luca Mélenchona. Są głęboko rozczarowani prezydentem, który obiecał niegdyś, że nie będzie ani lewicowy, ani prawicowy, a który w trakcie kadencji stopniowo porzucał swoje lewicowe idee. Właśnie ich głosów Macron potrzebowałby najbardziej, aby wygrać z Le Pen. Tymczasem to właśnie Le Pen powinna być spokojniejsza o wynik drugiej tury. W końcu może liczyć na elektorat Erica Zemmoura (7,2 proc. w pierwszej turze). Ostateczny wynik wyborów będzie zależeć również od tego, ilu Francuzów w ramach protestu zrezygnuje z oddania głosu.

W obecnej sytuacji można spekulować do woli. Nie ma też jednak co się łudzić. Jeśli Marine Le Pen zostanie głową państwa, będzie mieć to fatalne skutki dla Francji. Licząca sobie 53 lata kandydatka może sprawiać wrażenie umiarkowanej polityczki, jednakże sedno jej programu jest skrajnie prawicowe. Lepiej sobie nie wyobrażać, w jakim stopniu jej polityka zmieniłaby życie emigrantów, muzułmanów i społeczności LGBTQ+. Demokratyczne instytucje w kraju oświecenia prawdopodobnie podzieliłyby ten sam los, co w Polsce i na Węgrzech. Generalnie Le Pen ma więcej cech wspólnych z Victorem Orbánem, Jarosławem Kaczyńskim i Janezem Janšem, niż z szefami państw zachodnioeuropejskich. Już zapowiedziała, że w przypadku zwycięstwa szukać będzie nowych partnerów zagranicznych. Konkretnie oznacza to, że francusko-niemiecka przyjaźń i zbudowana na niej spójność Unii Europejskiej są zagrożone. Jeśli Le Pen wdrożyłaby opisane w jej programie wyborczym środki na rzecz wzmocnienia suwerenności narodowej, byłoby to równoznaczne z frexitem. W krótkim czasie zniszczone zostałyby dziesięciolecia wspólnej pracy. Budowane z wysiłkiem struktury międzynarodowe uległyby zachwianiu.

Niemcy i reszta Europy mają słuszne powody do obaw. Druga tura wyborów 24 kwietnia zdecyduje nie tylko o losie Francji, ale całego kontynentu. Europejskim sąsiadom pozostaje tylko mieć nadzieję, że francuskie społeczeństwo świadome jest wagi swojego wyboru.

 

 

*Le Figaro, 10.04.2022: https://www.lefigaro.fr/vox/politique/maxime-tandonnet-une-election-pour-rien-20220410

* https://de.statista.com/statistik/daten/studie/188766/umfrage/bruttoinlandsprodukt-bip-pro-kopf-in-den-eu-laendern/

* https://www.publicsenat.fr/article/politique/second-tour-marine-le-pen-peut-elle-gagner-201852

 

Tagi:
Lisa Müller

Lisa Müller

Korespondentka eurotopics ds. Francji oraz francuskojęzycznych obszarów Luksemburga, Belgii i Szwajcarii. Studiowała nauki o komunikacji i dziennikarstwo niemiecko-francuskie we Freiburgu i Strasburgu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.