Kiedy okiem i myślą próbujemy ogarnąć świat nam współczesny, dzisiejszy, ten, który wyłonił się o świcie XXI wieku i teraz, dojrzawszy i zyskawszy rumieńców, właśnie z początkiem trzeciej dekady tego ciekawego (co już widać!) stulecia ukazuje się nam niejako zrzuciwszy okrycie, które odziedziczył po epoce wcześniejszej, nie możemy nie odnieść wrażenia, że stajemy oto w obliczu dziejowej zmiany warty. Oczywiście, wyrazem pokoleniowej megalomanii byłoby twierdzić, że nasze czasy są wyjątkowe i bardziej niż inne warte uwagi – a nie trudno byłoby taki pogląd obśmiać i skompromitować. Mógłby ktoś powiedzieć: czy nie są wyjątkowe – na swój własny, unikatowy sposób – każde czasy, wszystkie epoki? Choćby wyjątkowością ludzi, jakich rodzą, jacy je kreują i nadają im barw? Można też od razu rozbroić takie myślenia argumentem zgoła odwrotnym, powiedzmy, że z ducha stoickim czy buddyjskim: żadne czasy nie są wyjątkowe, a wszystko, co nas spotyka i co w świecie obserwujemy – choćby zdawać się miało czymś wielkiej wagi, potwornym cierpieniem i klęską albo ekstatyczną wiktorią – jest najzwyklejsze, najbłahsze, a najpewniej w ogóle się nie zdarza, chyba że w naszym umyśle.
A jednak taka wstrzemięźliwość, jakkolwiek zdroworozsądkowa i świadcząca pewnie nawet o przyzwoitości i uczciwości wobec tak przodków jak potomnych, popchnęłaby nas ad absurdum, i uniemożliwiłaby rozmyślania o świecie i o nas samych w kategoriach historycznych – czyli w takich, w jakich skażone linearnością umysły nasze czują się najlepiej. Zarówno więc ci, których dotyku – jak Noblista Jorgos Seferis w słynnym swym wierszu o królu Asine – szukamy na powierzchni pozaczasowego kamienia, jak i ci, których oddechy czujemy już na naszych plecach, będą nam to nadużycie musieli wybaczyć: porozmyślajmy przez chwilę o naszych czasach jako o epoce wyjątkowego przełomu. Czy trzecia dekada XXI wieku, w którą ludzkość weszła w maseczkach ochronnych i w trybie online, będzie kiedyś jako taka pamiętana?
Jakkolwiek wstrząsnął światem i drapieżnie go przeorał, zabierając ze sobą miliony ofiar na różnych kontynentach, koronawirus sam, w pojedynkę, nie może – choćby jeszcze długo pozostawał z nami – uchodzić za czynnik dziejotwórczy. Nie pierwsza to i nie ostatnia pandemia w dziejach zachodniej (i każdej) cywilizacji. Co jednak nie ulega wątpliwości, to że przyspieszył ów mikrob pewne procesy, na czele oczywiście z cyfryzacją, zamknął nas wszak w domach na długie miesiące, i stamtąd kazał nadawać. Dzisiaj wydaje się mało prawdopodobne, by życie po pandemii wrócić miało do ery analogowej, w której jednak – mimo wszystko – byliśmy wcześniej silnie umocowani. To tak, jakbyśmy próbowali cofnąć się w czasy sprzed samochodów, sprzętów AGD czy do leczenia sprzed przełomowych osiągnięć medycyny i farmacji.
Próba zrozumienia rzeczywistości, w której tkwimy i dla której (choćby w związku z tym) nie mamy odpowiedniej miary, ma w sobie wiele z heurystyki, metody naukowej, która wobec niedostatecznej ilości informacji, rozwiązań poszukuje na drodze intuicji i wyobraźni. Opisać zmiany, jakie zachodzą w otaczającym nas świecie, jest właściwie niemożliwością, działa tu bowiem paradoks gotującej się żaby: przemian owych zwykle nie dostrzegamy aż do momentu, gdy stają się faktem. A nawet jeśli, właśnie intuicyjnie, wyczuwamy podskórnie, że zachodzi (w świecie, w nas) jakaś metamorfoza, to nie rozumiemy owego mrowienia, nie potrafimy umieścić go w szerszym kontekście czy znaleźć dlań sensownych punktów odniesienia. Nie oznacza to jednak, że próbować nie warto – przeciwnie: zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że trzeba sięgnąć szczególnie po to, co zdaje się poza zasięgiem.
W roku 2020, na łamach francuskiego dwumiesięcznika Le Débat (nr 210), Marcel Gauchet ogłosił esej, który ukazał się wkrótce także po polsku, pod tytułem W stronę społeczeństwa jednostek (Przegląd Polityczny nr 165). Tekst ten wydaje mi się wybitnym popisem myśli, tym ważniejszym od innych znanych mi prób opisania rzeczywistości bieżącej i nadchodzącej, że jest nie tylko opisem przemian, jakie zachodzą w świecie, ale i właśnie (!) rodzajem heurystycznego poszukiwania po omacku; a teza jego jest taka: po epoce społeczeństw wkraczamy w epokę pojedynczości; porządek świata zostaje odwrócony. Jednostka zindywidualizowana, pisze Gauchet, „to jednostka, która uważa, że żyje sama z siebie, niezależnie od społeczeństwa”. To, czego od pewnego czasu doświadczamy, a czego jeszcze nie rozumiemy, to narodziny społeczeństwa jednostek. „Oto wydarzenie na miarę cywilizacyjnego trzęsienia ziemi, z którym musimy się jakoś uporać”.
Syngularność przeczuli najwcześniej może pisarze modernizmu, umysły wrażliwe i często tragiczne, jak choćby Fryderyk Nietzsche czy Franz Kafka, a z nieco późniejszych – Hermann Hesse, no i oczywiście poeci, z natury swej wieszczy. W dziełach twórców tego czasu odnajdujemy jednostkę niejako wydzieloną (bądź wbrew jej woli, bądź wobec kosmicznego konfliktu: ja-świat) z amorficznej struktury społeczeństwa, które dotąd – od czasów prehistorycznych aż po XIX wiek – stanowiło strukturę nadrzędną względem składających się nań niczym atomy, krążących w jego żyłach niczym czerwone krwinki jednostek. Kres tej epoki nastał w minionym stuleciu, a raczej w tamtym czasie najsilniej się zarysował (wojny światowe i ludobójstwa były może jedynie jego zewnętrznymi objawami?). Można by powiedzieć, że modernizm (rozumiany szeroko) to już czas jednostek – ale jednostek jeszcze w defensywie. Owszem, wraz z „wielką wojną” zakończył się czas „wielkich narracji” i „wielkich konstruktów historycznych” – stąd powieści takie jak Buddenbrookowie Tomasza Manna czy Sława i chwała Jarosława Iwaszkiewicza czytamy dzisiaj jako ultrahistoryczne, przestarzałe, a właściwie to w ogóle nie mamy już ochoty ich czytać. Ale jednak był to okres, w którym jednostka – jakkolwiek świadoma już siebie samej – nie miała mocy burzenia fundamentów, a jedynie ich podkopywania.
Pisząc o drodze w stronę „społeczeństwa jednostek”, Gauchet ogarnia myślą cztery minione dekady: to tyle, jak twierdzi, trwa jak dotąd nasz pochód ku nowej – zupełnie enigmatycznej dla nas – rzeczywistości. Jedyne, co wiemy, to że społeczeństwo jako wspólnota jednostek przestało być strukturą podstawową; możliwe nawet (tu moje dopowiedzenie) że przestało już istnieć w ogóle, czego jeszcze nie potrafimy dostrzec.
Co najmniej więc od kilku dekad jednostka jest w ofensywie. A dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek. Ruch trwa niesiony tą samą siłą, ale, by użyć metafory cyfrowej, pędzi po światłowodach. Każdy i każda z nas jest w jakimś sensie centralnym ośrodkiem opiniotwórczym i decyzyjnym; każdy i każda z nas ma na opinie i decyzje monopol. Wreszcie: każdy i każda z nas ma swój alias w świecie wirtualnym! Indywidualizacja, pisze dalej Gauchet, „stanowi jedną z ważnych cech owej wyjątkowości epoki nowoczesnej, jedną z zasadniczych artykulacji przemiany sposobu bycia społeczeństw od ponad pięciu stuleci podążających w Europie drogą, którą dziś podąża już cały świat. Indywidualizacja jest bezpośrednim owocem czy wręcz centralnym elementem tej przemiany. Jest to przemiana – dodajmy – która polega na wynalezieniu alternatywnego względem religii źródła prawomocności, którym są prawa człowieka stopniowo przejmujące miejsce praw boskich i ich pochodnych. Dopiero dziś znaczenie i zasięg tej substytucji ujawniają się w całej pełni”.
Znów pamiętając, że wszelkie uogólnienia i paralele dziejowe są jak imponujące bańki mydlane – które gdy tylko osiągają swą pełnię, rozpryskują się w słońcu równie imponująco i znikają bez śladu – poważmy się, kończąc już, na porównanie naszej ery z przełomem średniowiecza i nowożytności. Czy układając w umowny ciąg (więc i bardzo upraszczając, dopowiedzieliby historycy) takie zdarzenia i procesy jak: epidemia dżumy (zwana „czarną śmiercią”) – wielkie odkrycia geograficzne – humanizm i reformacja – kontrreformacja, nie poczujemy się w naszych czasach zawieruchy trochę bardziej jak u siebie, w „wiecznej Europie”? Zgoda, nie lepiej, ale czy nie odrobinę pewniej? Może świat nie całkiem zwariował? Czy idee Renesansu nie dziś dopiero realnie się urzeczywistniają? I dalej: czy „reakcja konserwatywna” nie stanowi aby logicznego przedłużenia działań tych, którzy wobec ożywczego myślenia XVI-wiecznego zapragnęli cofnąć czas (co, jak powszechnie wiadomo, nigdy i nikomu się nie udaje), paląc heretyków i ich dzieła? Co ta odnowiona konfrontacja przyniesie? Jaki „nowy ład” się z niej wyłoni?
Dynamika tych procesów jest naturalnie dzisiaj już inna: żyjemy w świecie, w którym przełomy w nauce dokonują się nie co kilka dekad czy stuleci, ale co kilka chwil. Trzeba zgodzić się z Marcelem Gauchetem, kiedy pisze w konkluzjach swego świetnego eseju, że pojawienie się „społeczeństwa jednostek” nie jest z pewnością ostatnim słowem historii. Kto wie, czy wymyślenie na nowo i przebudowa ustrojów politycznych, co niewątpliwie nas czeka, nie jest najmniejszym z wyzwań, jakie przed nami staną.