Z koalicyjnego zamętu wyłonił się niespójny rząd, który usiłuje pogodzić populizm z realizmem. Ale czy to właściwy patent na nadchodzące trudne czasy?
„Rekonstrukcję” rządu Mateusza Morawieckiego początkowo anonsowano jako zabieg o charakterze czysto technicznym. Służący poprawie ogólnej funkcjonalność gabinetu, skróceniu procesów decyzyjnych, usprawnieniu koordynacji. Na papierze plan odchudzenia przeciążonej resortowej struktury wydawał się zresztą racjonalny. Choć zarazem można było podejrzewać, że Jarosław Kaczyński wykorzysta nadarzającą się okazję do podjęcia próby politycznej przebudowy coraz bardziej popękanego obozu Zjednoczonej Prawicy.
Z trudem dopiero co wywalczone ponowne zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich jest istotną cezurą dla rządów PiS. W rozpoczynającym się nowym cyklu politycznym perspektywy formacji rządzącej nie są jednoznaczne. Z jednej strony zdołała ona utrzymać niemal wszystkie kluczowe przyczółki władzy (poza utraconą w 2019 r. większością senacką), zapewniając sobie aż trzy lata samodzielnego rządzenia bez konieczności poddawania się wyborczym testom. Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że sprzyjające czasy do rządzenia właśnie minęły. Większość koniunktur, które do tej pory stabilizowały rządy „dobrej zmiany”, ulega teraz raptownemu wygaszeniu.
Nadciągająca recesja oraz gigantyczny deficyt budżetowy bezpośrednio zaczynają już zagrażać utrzymaniu redystrybucyjnego modelu polityki PiS, który w ostatnich kampaniach bywał argumentem rozstrzygającym. O ile zresztą w spokojnych czasach bezpośrednie transfery z budżetu przeważnie rekompensowały Polakom fatalną jakość usług publicznych, o tyle po wybuchu epidemii COVID-19 zaniedbana służba zdrowia stała się poważnym politycznym problemem. Ogólnie rzecz biorąc skala wyzwań czekających w najbliższym czasie rząd PiS przebija wszystko, z czym musiał się mierzyć do tej pory. Tymczasem jego zaplecze polityczne grzęźnie w wewnętrznym kryzysie i konfliktach, nad którymi sprawującemu dotąd niepodzielną władzę Kaczyńskiemu coraz trudniej jest panować.
„Rekonstrukcja” miała stanowić remedium na te problemy. Tyle że próba naruszenia chwiejnej równowagi wpędziła obóz rządzący w jeszcze głębszy kryzys, stawiając go przez chwilę na krawędzi rozpadu. Cała operacja wymknęła się Kaczyńskiemu spod kontroli, a ostatecznie wynegocjowane rozwiązania w gruncie rzeczy mało kogo satysfakcjonują.
Kto na tym zyska?
Prowizoryczny charakter zmian w szczególny sposób ilustruje świeżo powołany Komitet Rady Ministrów ds. Bezpieczeństwa Narodowego. Stworzony jedynie po to, aby wchodzącemu do rządu wicepremierowi Kaczyńskiemu formalnie oddać pod nadzór obszar tyleż istotny, co nieobciążający i nie wymagający ponoszenia osobistej odpowiedzialności. To jedynie zbędna biurokratyczna atrapa od „koordynowania przygotowań, działań oraz sprawnego podejmowania decyzji” w resortach sprawiedliwości, obrony i spraw wewnętrznych. Nie jest zresztą tajemnicą, że Kaczyński w rządzie po prostu ma pilnować krnąbrnego ministra sprawiedliwości i zarazem szefa koalicyjnej Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobrę.
O przybierającym na sile konflikcie Ziobry i Mateusza Morawieckiego mówiło się od dawna, choć medialne doniesienia na ten temat nie budziły większych emocji. Dopiero bezpośrednie zaangażowanie Kaczyńskiego po stronie premiera pokazało, że konflikt zaczynał już przybierać destrukcyjne formy. Tyle że angażując swój autorytet prezes PiS siłą rzeczy musiał przyznać, że jego protegowany i być może przyszły sukcesor Morawiecki najzwyczajniej w świecie nie poradził sobie z nominalnie podległym mu ministrem. Co w strukturach PiS, i tak już niezbyt Morawieckiemu życzliwych, z pewnością zostało zauważone.
Osobliwy układ personalny z Kaczyńskim w rządzie jako podwładnym Morawieckiego, a zarazem jego partyjnym szefem, raczej nie będzie premierowi sprzyjać. W quasi-monarchicznym systemie władzy ministrowie w sposób naturalny będą się orientować na Kaczyńskiego. Co autorytetowi Morawieckiego rzecz jasna się nie przysłuży. Chwilowo wzmocniony na trudnym froncie z Ziobrą, w dłuższej perspektywie na tym straci. Tym samym wojna na prawicy o sukcesję po Kaczyńskim zapewne się zaostrzy.
Podobnie nierozwiązany pozostaje problem Ziobry. Minister sprawiedliwości na razie zachował miejsce w koalicji oraz stanowisko. Płacąc cenę przynajmniej chwilowego wyhamowania ideologicznej ofensywy swojego środowiska. Tyle że z trudem wynegocjowane modus vivendi ma wyjątkowo kruche podstawy. Ziobro nie uzyskał bowiem tego, na czym najbardziej mu zależało, czyli politycznych gwarancji od Kaczyńskiego na kolejną kadencję. Oferta wejścia Solidarnej Polski do struktur PiS została odrzucona, a kwestia wspólnych list w wyborach parlamentarnych za trzy lata póki co wydaje się iluzoryczna. W tej sytuacji Ziobro raczej nie będzie miał innego wyjścia, jak walczyć o podmiotowość swojej formacji, wchodzić w ideowe licytacje z silniejszym koalicjantem, demonstrować własną odrębność.
Choć mimo wszystko największe ryzyko podjął Jarosław Kaczyński. Do tej pory stał ponad własnym obozem, kierując z partyjnego gabinetu ruchem na politycznej szachownicy. Osobiście wskazywał najważniejsze osobistości w państwie – premiera i ministrów, marszałków Sejmu i Senatu, prezesów Trybunału Konstytucyjnego, Najwyższej Izby Kontroli oraz publicznej telewizji, pośrednio również prezydenta – aby realizowali jego wolę. Wytyczał kierunki, rozstrzygał konflikty, balansował układ sił, był ostatecznym punktem odniesienia.
Jego wejście do rządu to coś więcej, niż tylko zmiana gabinetu, harmonogramu dnia i życiowych nawyków. Oto wielki szachista osobiście wkracza na szachownicę, aby dołączyć do rozgrywki jako jedna z figur. Najwyższy arbiter opuszcza swój stołek, aby zaangażować się po jednej ze stron z wewnętrznym konflikcie. Przywództwu prezesa PiS na razie nic oczywiście nie zagraża. Ale natura jednobiegunowego do tej pory systemu mimo wszystko zaczyna się zmieniać, ewoluując ku wielobiegunowości. Coraz trudniej będzie zatem sprawować Kaczyńskiemu osobiste rządy i utrzymywać niekwestionowaną hegemonię na prawicy.
Problemy zaczęły się po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych. Przewaga rządzącego obozu nad opozycją skurczyła się w Sejmie do pięciu mandatów. A zarazem obie sojusznicze partyjki na tyle się wzmocniły, że ich zwasalizowani do tej pory liderzy uzyskali teraz przed każdym istotnym głosowaniem możliwość stawiania Kaczyńskiemu warunków. Jarosław Gowin z Porozumienia skorzystał z okazji wiosną, blokując specustawę o korespondencyjnych wyborach prezydenckich. I choć wściekłość prezesa PiS podobno nie miała wtedy granic, koniec końców Gowin wyszedł z opresji cało (i właśnie wrócił do rządu na stanowisko wicepremiera). Z punktu widzenia Kaczyńskiego prawdziwym wyzwaniem od początku był bowiem drugi z koalicjantów.
Dlaczego akurat Morawiecki?
Jego relacja z Ziobrą oparta jest na głębokiej nieufności. Kaczyński zapewne nigdy już nie zapomni młodszemu o pokolenie politykowi nieudanej próby przewrotu pałacowego w PiS niemal dekadę temu. I tak samo nic nie wskazuje, aby Ziobro miał się wyrzec ambicji odebrania starzejącemu się przywódcy prawicowego berła. Nie mogąc więc liczyć na poważne polityczne koncesje ze strony Kaczyńskiego, lider Solidarnej Polski konsekwentnie stara się legitymizować w najtwardszym elektoracie prawicy. Do tego stopnia, że znajdując się poza PiS, w oczach wyborców śmiało może uchodzić za crème de la crème tej formacji.
Jest bowiem prymusem antyliberalnej kontrrewolucji, rozprawy z niezależnym sądownictwem, ideologicznego konfliktu z Unią Europejską, wojny kulturowej ze społecznościami LGBT, karania za „polskie obozy koncentracyjne”. Wchodząc w rolę najbardziej pryncypialnego strażnika rewolucyjnego ognia mógł sobie pozwolić w obozie PiS na coraz więcej. Kolejne akty niesubordynacji i samowoli wbrew panującym zwyczajom przez długi czas uchodziły jednak Ziobrze bezkarnie. Przy okazji konsekwentnie poszerzał obszar swoich wpływów.
Powstrzymując teraz radykalne dążenia ministra sprawiedliwości i angażując się po stronie kojarzonej z Morawieckim opcji pragmatycznej Jarosław Kaczyński w pewnym sensie wchodzi w polemikę z samym sobą. W końcu to on skonstruował własny obóz w oparciu o najtwardsze prawicowe tożsamości, jednoznacznie antyliberalne i antyzachodnie. Ale paradoks mimo wszystko jest pozorny. Na przestrzeni trzech dekad prezes PiS przebył długą polityczną drogę od umiarkowanego chadeckiego inteligenta do narodowo-katolickiego populisty. Ewolucja w głównej mierze wynikała jednak z pesymistycznej diagnozy Kaczyńskiego, że nowoczesna prawica na wzór zachodni nie ma w Polsce racji bytu. Że trwałym składnikiem tej orientacji, którego nie sposób pominąć, są narodowe kompleksy, ksenofobiczne odruchy i klerykalne nawyki.
Ale w swoich zmaganiach o zdobycie i poszerzenie władzy Kaczyński najwyraźniej nigdy do końca nie rozstał się z modernizacyjnym marzeniem. Czego przejawem jest nie do końca zrozumiana i ledwo w macierzystym obozie tolerowana polityczna inwestycja w Mateusza Morawieckiego. Konserwatywnego technokratę, który wymyka się wszelkim szablonom polskiej prawicowości.
Hybryda na trudne czasy?
Tyle że projekt populistyczny z zasady jest projektem totalnym. Trudno przecież walczyć o władzę podsycając społeczne napięcia i napuszczając na siebie rozmaite grupy, po czym tę władzę sprawować w sposób zrównoważony i odpowiedzialny. Przedsięwzięcia wspólnotowe wymagają jednak minimum zaufania, porzucenia resentymentów, społecznej partycypacji ponad podziałami. O czym najlepiej przekonał się Mateusz Morawiecki, który mimo starań nie zdołał porwać polskiej klasy średniej swoją modernizacyjną opowieścią. Odkąd zresztą stanął na czele rządu, najwięcej czasu i energii zużył na gaszenie pożarów wywoływanych przez radykałów z własnego obozu (szczególnie Ziobrę) oraz łagodzenie napięć w stosunkach z Unią Europejską. Chociaż z drugiej strony równie często bywał wiecowym demagogiem albo obwoźnym komiwojażerem nierealistycznych obietnic w ostatnich paru kampaniach, co pozwalało mu podtrzymywać relację z ludowym elektoratem. Tym bardziej jednak tracił wiarygodność w oczach wyborców bliższych centrum.
Podobną ambiwalencję można teraz dostrzec w odnowionej konstrukcji rządowej. Ambitny plan reformy strukturalnej zrealizowano co najwyżej połowicznie. O ile udało się skonsolidować małe resorty w większe organizmy o rozbudowanych kompetencjach (liczba ministerstw spadła z 20 do 14), to już logika ich łączenia przeważnie bywała niejasna i problematyczna. Co zapewne wynikało z prymatu uwarunkowań politycznych. Nie inaczej zresztą było z obsadą stanowisk ministerialnych wedle mieszanych kryteriów eksperckich oraz partyjno-ideologicznych.
Najwięcej emocji rzecz jasna wywołało powierzenie teki ministra edukacji i szkolnictwa wyższego Przemysławowi Czarnkowi, którego skrajnie tradycjonalistyczne poglądy na temat rodziny, roli kobiet i praw mniejszości rażąco odbiegają nawet od średniej ogólnie konserwatywnego społeczeństwa. Delegując tego polityka do rządu Kaczyński wyraźnie chciał jednak pokazać ultraprawicowemu wyborcy, że środowisko Ziobry nie ma monopolu na kulturową konfrontację. Ale już bezpośrednio zainteresowana tą nominacją dorastająca młodzież dosyć jednoznacznie odebrała to jako akt politycznej prowokacji. A to już w niedalekiej przyszłości może PiS sporo kosztować.
Z rekonstrukcyjnego zamętu wyłoniła się zatem hybryda, której odporności na wstrząsy nie sposób dziś jeszcze prognozować. Tymczasem ponowne uderzenie wirusa COVID-19 raz jeszcze zmieniło realia polskiej polityki, przynajmniej na jakiś czas marginalizując znaczenie konfliktów tożsamościowych. Najważniejszym kryterium oceny rządzącej ekipy nieuchronnie stanie się jej zdolność do radzenia sobie z epidemicznym kryzysem. A to z jednej strony ogromna szansa na wydostanie się z pułapki populizmu, która od jakiegoś czasu coraz bardziej zaczyna ograniczać rządzącym pole politycznego manewru. Jeśli jednak okaże się, że obleją czekający ich w najbliższym czasie trudny egzamin, wtedy nawet powrót do wcześniejszej polityki będzie już tylko pustą iluzją.