Wyczerpał się projekt liberalny a grupa Wyszehradzka ma opinie regionu dryfującemu ku autorytaryzmowi. O grupie V4, o otwarciu na Bałkany i mitach peryferyjności z Adrianem Zandbergiem, liderem partii Razem, rozmawia Jakub Majmurek
Jakub Majmurek: „Realne bezpieczeństwo Polski to jest Europa, to jest współpraca z naszymi sąsiadami z północy, z naszymi sąsiadami z Zachodu” – mówiłeś w trakcie swojego wystąpienia podczas debaty nad wotum zaufania dla drugiego rządu Mateusza Morawieckiego. Nie wspomniałeś o krajach na południe od nas, o Grupie Wyszehradzkiej. To celowe pominięcie? Dla dzisiejszej polskiej lewicy to nie jest ważny punkt odniesienia?
Adrian Zandberg: To nie relacje z Czechami, Słowacją i Węgrami są dziś najbardziej zaniedbanym frontem polskiej polityki zagranicznej, o który lewica musiałaby się upominać w trakcie takiej debaty. Wręcz przeciwnie, PiS wykonał wiele bardzo przyjaznych gestów pod adresem partnerów z regionu, często spotykając się z daleko posuniętym brakiem wzajemności, zwłaszcza ze strony Węgier.
Bardzo długo było tak, że naszą obecność w Europie widzieliśmy przez pryzmat „wyciskania brukselki” wspólnie z naszymi braćmi z Wyszehradu. Ale dla przyszłości Polski równie ważne jak relacje w obszarze Europy Środkowej są relacje z Europą Północną. A dla przyszłości Europy kluczowe jest odbudowanie przez nas relacji z Niemcami i Francją.
Perspektywa wyszehradzka nie ma więc dla lewicy znaczenia?
Oczywiście ma. Ignorowanie Europy Środkowo-Wschodniej byłoby głupie. Nasze cztery kraje mają podobne potrzeby jeśli chodzi o następną perspektywę budżetową Unii, fundusze europejskie, czy wspólną politykę przemysłową – choć niestety obecne rządy Grupy mają nie za wiele pomysłów, jak tu współpracować. Natomiast jeśli pomyśleć o przyszłości Europy nieco bardziej długoterminowo, to nasze interesy nie zawsze z automatu są tożsame z interesami innych krajów V4. Bywa, że są bliskie Skandynawii albo południu Europy, Hiszpanii czy Grecji – to kierunek całkowicie zaniedbany i zapomniany w naszej polityce.
Wreszcie, patrząc na Wyszehrad, nie sposób pominąć oczywistych różnice pomiędzy partiami politycznymi. Polska lewica ma inne pomysły na integrację europejską, niż obecny polski rząd czy rząd Viktora Orbána. Podziały w pomysłach na Europę niekoniecznie idą po linii geograficznej. W wielu kwestiach bliżej nam do nowego lewicowego rządu w Hiszpanii, niż rządów w Budapeszcie albo Bratysławie.
Osoba numer dwa w tym rządzie, Pablo Iglesias w trakcie szczytu kryzysu na Ukrainie Majdan nazywał „zamachem stanu”, mówił o „podwójnych standardach” z jakimi Zachód odnosi się do Rosji, później wypowiadał się przeciw wymierzonym w Rosję sankcjom. To chyba dość odległy pogląd na to jak Polska i inne kraje regionu widzą kwestię tak kluczową dla ich bezpieczeństwa? Czy nie mamy problemu z tym, że lewica w Europie często nie rozumie specyfiki naszego regionu?
To prawda, przez lata zachodnioeuropejska lewica niezbyt uważnie patrzyła na wschód. Ale od czasów Majdanu wiele się zmieniło. Dziś trudno znaleźć w partiach takich jak Podemos miłośników autorytarnego, konserwatywnego i skrajnie antyspołecznego reżimu Putina.
Nawet jeżeli, to głosy, że Rosja – jak autorytarna by w środku nie była – to zapora dla „atlantyckiego imperializmu” i nadzieja na „świat wielobiegunowy” już tak.
Na szczęście coraz rzadziej. Żeby była jasność: Rosja Putina to nie nadzieja na „świat wielobiegunowy”, tylko państwo, którego awanturnicza polityka stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa w regionie. Mówiąc językiem czytelnym w Hiszpanii, Rosja to kraj imperialistyczny. Gdy patrzy się na to z perspektywy 1500 kilometrów, można tego nie dostrzegać. W wypadku europejskiej lewicy, zwłaszcza tej na lewo od głównego nurtu socjaldemokracji, problem polegał na tym, że przez lata nie miała w krajach naszego regionu sensownych partnerów. Nikogo, kto tłumaczyłby, jak sytuacja wygląda z perspektywy lewicy w Warszawie czy w Rydze. To zmieniło się dopiero w ostatnich latach. Razem dba o to, by ta perspektywa była obecna w dyskusjach europejskiej lewicy.
Tak czy inaczej – Wyszehrad, czy szerzej cała Europa Środkowa, dzieli pewne wspólne interesy z europejskim południem, wynikające z pozycji tych obszarów jako unijnych półperyferii.
Czy to jednak nie jest inna peryferyjność? Grecja, Hiszpania, Portugalia buntowały się przeciw Europie skrojonej ich zdaniem pod nastawioną na eksport niemiecką gospodarkę. Polska, Czechy, Węgry są mniej lub bardziej gospodarczo „podpięte” pod silnik niemieckiego eksportu, na nim budowały swój rozwój w ostatnich latach.
Jest w tym trochę racji, ale na sprawę trzeba patrzeć szerzej. Dla lewicy ważne jest, że mieszkańcy kraju peryferyjnego płacą swoim poziomem życia za rozwój centrum. Czy dzieje się to za pośrednictwem kryzysu bilansu handlowego, kryzysu zadłużenia i wymuszonej polityki cięć, czy też poprzez presję na płace, podatki i tzw. koszty pracy, efekt jest podobny. A zwłaszcza podobna powinna być polityczna odpowiedź – wyrównanie nierówności.
Zresztą model, w którym Europa Środkowa to zaplecze ludnościowe i podwykonawcze dla Niemiec i innych krajów północno-zachodniej części kontynentu pomału dociera do swoich granic. Odczujemy to przy okazji najbliższego spowolnienia gospodarczego, zwłaszcza jeżeli – co nie jest wykluczone – przeobrazi się ono w recesję. Sytuacja polskiej gospodarki może być zupełnie inna niż w czasie kryzysu 2008 r.
Europa potrzebuje bardziej zrównoważonego rozwoju i odważniejszej polityki przemysłowej. To nie tylko kwestia wyrównania potencjałów pomiędzy Wschodem i Zachodem. Jeśli spojrzymy na najbardziej oczywiste silniki rozwoju – jak sztuczna inteligencja – to są tu dziś dwa centra rozwoju. Jedno to Stany Zjednoczone, drugie – Chiny, z potężną asystą państwa. I mamy Europę, która przy całym swoim potencjale jest trzy kroki z tyłu. To się nie zmieni, jeśli Europa tkwić będzie przy dogmatach z lat 90. na temat pomocy publicznej – zwłaszcza, że nikt dziś na świecie nie ma takich skrupułów i pomoc publiczna płynie wszędzie szerokim strumieniem. To się nie zmieni, jeśli Europa będzie blokować fuzję europejskich spółek, skutecznie uniemożliwiając im konkurencję na światowych rynkach. To się nie zmieni wreszcie, jeśli Europa nie uruchomi strumienia publicznych inwestycji, by uruchomić potencjał obszarów bardziej peryferyjnych, takich jak nasz.
Tylko czy konsolidacja europejskich podmiotów pod kątem światowej konkurencji nie zostawi naszego regionu z tyłu, wzmacniając jeszcze bardziej najsilniejszych graczy?
Puszczona na rynkowy żywioł oczywiście tak – wtedy będzie się ona służyć centrum. Ale tu właśnie może wejść aktywna polityka publiczna.
Jakby by miała konkretnie wyglądać?
Mamy Europejski Bank Inwestycyjny. Mamy narzędzia, które przy obecnych stopach procentowych kosztują naprawdę niewiele. Możemy stworzyć duży europejski, publiczny mechanizm inwestycyjny, który jednocześnie wzmocni Europę gospodarczą, uczyni ją bardziej spójną i pozwoli stawić czoła kryzysowi klimatycznemu. Nowa Komisja Europejska przygotowuje pewne mechanizmy w ramach tzw. Europejskiego Zielonego Ładu. Ma powstać Fundusz Sprawiedliwej Transformacji. To sukces ruchów postępowych z całej Europy. Europejskie elity nie mogły zignorować ich głosu, ale niestety konkrety są rozczarowujące. Komisja chce się oprzeć o pieniądze sektora prywatnego i o partnerstwo publiczno-prywatne, a to często jest sposobem na upublicznienie kosztów i prywatyzację zysków. Nawet w obliczu kryzysu klimatycznego chadekom – bo to oni grają pierwsze skrzypce – brak odwagi, by powiedzieć: publiczne inwestycje finansowane obligacjami to najskuteczniejszy sposób na przezwyciężenie stagnacji. Nie bez powodu „Europejski Zielony Ład” nie nazywa się „Nowym Ładem”, jak tego chcieli aktywiści z całego kontynentu, w nawiązaniu do planu gigantycznych inwestycji publicznych ery Roosevelta. Dla naszego regionu przełamanie tego dogmatyzmu, duże europejskie inwestycje publiczne są bardzo ważne – to szansa na skok rozwojowy.
Nowe inwestycje powinny tworzyć miejsca pracy inne niż te, do których przyzwyczaił się nasz region: porządnie płatne, na stabilnych umowach, z udziałem pracowników w zarządzaniu przedsiębiorstwem, z limitami rozrzutu płac pomiędzy kierownictwem a kadrą. Potrzebujemy tu, bardziej niż gdziekolwiek w Europie, zmiany myślenia o pracy. Podobnie ma się rzecz z Europejskim Filarem Społecznym. Dobrze pomyślany, gwarantujący wszystkim minimalne zabezpieczenie, byłby oddechem dla regionu – z jego rozmontowanymi zabezpieczeniami społecznymi i niedofinansowanymi usługami publicznymi.
Problem w tym, że rządy Wyszehradu rzadko myślą w tej perspektywie. Nawet jeśli pojawiają się dobre pomysły, takie jak Fundusz Trójmorza, to wśród politycznych liderów tego bloku ciągle dominują mentalność z czasów Margaret Thatcher. Przekonanie, że rynek sam z siebie zagwarantuje regionowi trwały rozwój. Co więcej, nadal pokutuje przekonanie, że najwięcej zdziałamy konkurując niskimi podatkami. Polska stała się niedawno swego rodzaju jedną, wielką specjalną strefą ekonomiczną, gdzie inwestorzy są uznaniowo zwalniani z płacenia danin. To droga donikąd. Kończy się brakiem pieniędzy na usługi publiczne, ale też wzmacnia taki kapitał, który szuka w naszym regionie taniej siły roboczej, petryfikując jego pół-peryferyjny charakter.
PiS, konsolidujące spółki skarbu państwa i stawiające na ekonomiczny nacjonalizm nie dostrzega tych problemów? A Orbán? Prawicowo-populistyczni liderzy widząc słabszy potencjał Europy Środkowej stawiają na konsolidację narodowych kapitałów, wierząc, że to droga do wydobycia się z peryferyjności.
U Orbána akurat jest o wiele więcej Thatcher niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Orbán posiada zadziwiającą zdolność łączenia bardzo bojowej retoryki z podporządkowaniem w kluczowych kwestiach interesom niemieckich branż eksportowych. Gospodarka węgierska pozostaje od nich uzależniona. Ale tak, pomysł na budowanie „narodowych czempionów” nie jest z gruntu zły. Szwankuje praktyka.
No i jest jeszcze skala. Nawet największy “narodowy czempion” węgierski to nadal waga musza na rynku światowym. Również dlatego przekonanie, że nasze kraje mogą same wydobyć się ze statusu półperyferyjnego, jest złudne. Realny interes Polski czy Węgier to głębsza integracja oparta na solidarności, a nie występowanie w roli hamulcowych. W międzyrządowej „Europie silnych narodów” z marzeń Kaczyńskiego i Orbána kraje słabsze ekonomicznie będą też słabsze politycznie. Szansą dla takich obszarów jak nasz jest wzmocnienie wspólnotowych i demokratycznych mechanizmów w UE – co dziś oznacza przede wszystkim Parlament Europejski. To wywołuje sprzeciw prawicy w regionie, bo silny Parlament Europejski zupełnie nie pasuje im do obrazka.
O konieczności pogłębienia integracji, wspólnej polityce inwestycyjnej i socjalnej w celu łagodzenia obecnych nierównowag, mówi już nie tylko lewica. Powoli zaczynają zdawać sobie z tego sprawę elity centrum. Do pewnego stopnia widać to w propozycjach Macrona.
Propozycje Macrona krytykowane są jako ślepe na nasz region, skupione wyłącznie na strefie euro, jeśli nie Europie karolińskiej.
Dlatego mówię „do pewnego stopnia”. Macron, jak wielu przywódców Francji, ma skłonność do patrzenia na Europę w granicach „karolińskich”. Niemniej, w przeciwieństwie do niemieckich chadeków, przynajmniej widzi potrzebę systemowej korekty nierówności, tworzonych przez obecny model integracji. Mówię to, choć Macron, ze swoją tragiczną polityką wewnętrzną, jest mi politykiem mocno odległym.
Korekta będzie konieczna, gdy Europę dotkną skutki spowolnienia. Bez tego kryzys gospodarczy może wywołać potężne ruchy odśrodkowe i przynieść opłakane skutki polityczne.
Propozycje Macrona są też krytykowane za ich anty-amerykański wymiar, chęć porozumienia z Rosją, sceptycyzm wobec NATO. Czy to nie jest kolejny ważny wyróżnik naszego regionu – przywiązanie do transatlantyckich więzi? Czy można wyobrazić sobie bez nich bezpieczeństwo takich krajów jak Polska?
Wiele wskazuje, że w przyszłości będzie trzeba. Tu nie chodzi o licytowanie się z Macronem na soczyste opisy sytuacji w NATO. Trudno po prostu nie zauważyć, że znaczenie naszego regionu dla Stanów spada. Polski rząd może się ekscytować stacjonowaniem w Polsce rotacyjnych sił amerykańskich, ale uwaga USA skupia się w innych miejscach: Chinach czy Bliskim Wschodzie. Teraz trzeba pracować nad wzmocnieniem europejskiej polityki bezpieczeństwa, współpracą w zakresie cyberobronności, standaryzacją przemysłów obronnych. W obliczu niestabilnej, awanturniczej Rosji wspólna europejska polityka to jedyna metoda zapewnienia bezpieczeństwa.
Polskie elity, gdy słyszą takie propozycje mają z tyłu głowy dwie obawy: „niemieckiej Europy” i nowego Rapallo.
Analogiami historycznymi można się przerzucać do upadłego, każda strona znajdzie jakąś ładną na podparcie swojej koncepcji, ale one nie mogą paraliżować polityki dziś. Co do zagrożenia „niemiecką Europą”, to jest na nią prosta rada: więcej demokracji w Unii oraz wspólna polityka przemysłowa, podatkowa i społeczna, wyrównująca potencjały gospodarcze.
Z jakimi partnerami w regionie chciałbyś budować „lewicowy Wyszehrad”?
Nie jest tajemnicą, że siła lewica w naszym regionie nie olśniewa. Na mapie regionu Polska jest niemal wyjątkiem – bo lewica jednocześnie jest w parlamencie i jest lewicowa. Partie takie, jak słowacki SMER, grają niestety bardzo brzydkimi społecznymi emocjami i flirtują z nacjonalizmem. Trudno nam zachwycać się ich sukcesami. Nie mówiąc już o partiach w Rumunii czy Bułgarii, które trudno uznać za lewicowe czy to pod względem gospodarczym, czy stosunku do praw człowieka, a na dodatek są skrajnie skorumpowane. Mamy oczywiście sieć kontaktów z wieloma partiami i organizacjami w całej Europie Środkowo-Wschodniej, również w Czechach, Słowacji i Węgrzech. Kiedy Wyszehrad będzie lewicowy? Wtedy, kiedy lewica przejmie władzę polityczną w Polsce i w pozostałych krajach. Opozycja, organizacje obywatelskie mogą oczywiście mówić, jak widzą przyszłość regionu i przyszłość Europy. Ale realne znaczenie ma głos rządzących, bo to oni są sprawczy.
Wyszehrad ma opinię regionu dryfującego ku autorytaryzmowi. Jak znalazł się w tym miejscu?
Wyczerpał się projekt liberalny. On rozgrywał się czasem w kostiumach dawnej opozycji demokratycznej, czasem post-komunizmu, ale miał podobne cechy: wyrazisty liberalizm ekonomiczny plus, często dość naiwna, proeuropejskość, nie uwzględniająca relacji centrum-peryferia. Wejście do Unii Europejskiej miało być końcem historii, po którym nie będzie już żadnej polityki, poza staniem na straży bliżej niesprecyzowanej „europejskości”. Liberalizm stał się jałowy, bo nie miał wizji przyszłości, nadziei na zmianę dla tych, którzy wiedzie się źle. Słabł więc, zmieniając się stopniowo w pokoleniową tożsamość wyborców 55+. Nie odpowiadał na potrzeby ludzi, którzy wchodzili w dorosłość już po wstąpieniu do Unii Europejskiej. Co więcej, następne pokolenia postrzegały „europejskość” liberalnych elit jako służalczość – utrwalanie podrzędnej pozycji, a nie jej przełamywanie. To między innymi na tym poczuciu zawodu z bycia Europejczykiem drugiej kategorii wyrosły ruchy prawicowo-populistyczne. Oczywiście prawica ze swoim machaniem szabelką i kampaniami Respect Us jest drugą stroną tej samej monety: nie przełamała peryferyjności, stopniowo obnażyła swoją bezsilność. Na to nakłada się zmiana pokoleniowa. Do polityki wchodzą roczniki, które nie znają dorosłego życia poza UE. To największe wyzwanie i szansa dla lewicy w regionie.
Doświadczenia pokolenia, o którym mówisz, pamięć „jesieni ludów 1989” z naszego regionu nie są użytecznym symbolem w walce z autorytarnym dryfem?
Obawiam się, że to jest wręcz pułapka. W tych kostiumach nie da rozmawiać o przyszłości, zbudować alternatywy wobec prawicowego populizmu. Widać to było choćby przy okazji rytualnych do bólu obchodów 30. rocznicy „aksamitnej rewolucji” w Pradze, ale też podczas ostatnich sporów o transformację w Polsce. Sprawa była na pozór niewinna – dotyczyła bilansu polityki mieszkaniowej. Okazało się, że dla ojców-założycieli polskiej demokracji jedyną akceptowalną formą rozmowy o przeszłości jest oddawanie im hołdu. Każde krytyczne zdanie o wyborach podjętych po 1989 roku było traktowane jak świętokradztwo. Kłopot w tym, że chętnych do składania ofiar przy tym ołtarzu jest z roku na rok coraz mniej. Praktycznym przykładem było wyczerpanie się formuły Komitetu Ochrony Demokracji w Polsce.
Pokłady napędzające prawicowy populizm biorą się też z tego, że heroiczna opowieść o „jesieni ludów”, którą nas karmiono, rażąco odbiegała od doświadczenia szerokich grup społecznych. I nie chodzi tu tylko o koszty transformacji ekonomicznej. Przełom roku 1989 ustanowił w regionie nowe polityczne elity i ramy obiegu idei, ale nie wszystkim dał poczucie uczestnictwa w demokracji. Znaczna część społeczeństwa nie wzięła zresztą w tej historii udziału. Popatrz, jaka była w Polsce frekwencja w pierwszych, częściowo wolnych demokratycznych wyborach w 1989 roku. Co zrobiły nowe elity? Zamiast zastanowić się, co robią źle, ukuły wykluczającą opowieść o homo sovieticusach, którzy nie dojrzeli do demokracji. Praktyka demokratycznego przełomu nie była przesadnie demokratyczna.
Efekt jest taki, że polityka dość daleko od codziennego życia większości obywateli. I to jest potężna porażka jesieni ludów. Po trzydziestu latach polskie partie polityczne mają śmiesznie mało członków na tle brytyjskiej Partii Pracy, gdzie w działalność partyjną zaangażowane są setki tysięcy obywateli. PO, jak popatrzysz na ostatnie wybory przewodniczącego, realnie ma ich osiem tysięcy – mniej więcej tyle, ilu jest zawodowych polityków tej partii. Więc OK, rozmawiajmy o dziedzictwie jesieni ludów w Europie Środkowej, ale niech ta rozmowa obejmuje też to, jak marzenie o demokratyzacji rozjechało się z praktyką systemów partyjnych, z decyzjami podejmowanymi poza demokratyczną debatą. Tak było przecież z ulubionym dziełem polskich elit – planem Balcerowicza, przepchniętym przez Sejm bez konsultacji społecznych w grudniu 1989 roku.
Środkowoeuropejskość, często definiowana za Kunderą, była bardzo ważną częścią tożsamości tzw. pokolenia Okrągłego Stołu, zwłaszcza jego liberalnej części. Jak jest w wypadku lewicy urodzonej na przełomie lat 70. i 80. To dla niej ważna kategoria? Dla ciebie osobiście?
Opowieść o Europie Środkowej porwanej przez Wschód wydaje mi się głęboko niefortunna. Lubię nasz region, często tu spędzam wakacje. W zeszłym roku byłem na pograniczu ukraińsko-mołdawskim. Polecam – fajna przyroda, świetne winnice, założone w XVIII wieku przez szwajcarskich emigrantów. To jest, w nie mniejszym stopniu niż Praga czy Budapeszt, nasz kawałek świata. Podobnie jak serbskie góry, jak sandżak nowopazarski. To jest „my” szersze niż Wyszehrad – my, w którym jest miejsce na Ukrainę, Mołdawię, Serbię, Chorwację.
Kraje Trójmorza.
Wydaje mi się, że to sensowna i pojemna forma współpracy.
Jaka byłaby w takim razie lewicowa narracja o regionie? Liberałowie mniej więcej mówią Kunderą, tylko dziś zamiast Rosji od Zachodu region odrywa prawicowy populizm. Prawica mówi: my reprezentujemy prawdziwą, chrześcijańską tożsamość Europy i bronimy się przed narzucaniem nam przez Zachód jego nowinek, starając się jak najwięcej od niego uzyskać. A wy?
Lewicowa opowieść musi wyjść od rozpoznania, co nas realnie łączy. Jesteśmy peryferiami i jak każda peryferia mamy ambicję, by peryferiami być przestać. To może się to dokonać tylko przez pogłębienie solidarności europejskiej. Nie przez konflikt i nie przez doraźne, obrotowe sojusze. Lewicowa opowieść o Europie Środkowej to opowieść o współdziałaniu. O solidarności – nie abstrakcyjnej, ale wyrażającej się w konkretnych działaniach. O tym, że pracownicy z Polski, Czech i Niemiec mogą więcej zyskać organizując wspólnie strajk, niż dając się napuszczać na siebie. Bez solidarności europejski projekt wysadzi w powietrze gniew, frustracja, poczucie, że jest się obywatelem drugiej kategorii.
Nie ma magicznego proszku z napisem: „zażyć dwie łyżeczki, a jutro Wyszehrad będzie demokratyczny i lewicowy”. Budowa silnej lewicy w regionie to długa droga. Ale dobra wiadomość jest taka, że już nią idziemy.
Rozmowa ukazała się po raz pierwszy w „Aspen Review” 02/2020
Adrian Tadeusz Zandberg – polski historyk, doktor nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki, przedsiębiorca, polityk, współzałożyciel i członek Zarządu Krajowego partii Razem (od 2015). Poseł na Sejm IX kadencji.