Przejdź do treści

„Pawiem narodów byłaś i papugą”

Rzecz o polskiej polityce zagranicznej

Jeden z najwybitniejszych w historii polskich poetów –  żyjący w pierwszej połowie XIX wieku Juliusz Słowacki w wierszu Grób Agamemnona, który był rozrachunkiem z Polską, polskimi klęskami i poczuciem winy Słowackiego wobec Polski napisał słynne słowa „pawiem narodów byłaś i papugą”. Słowacki słowa te kierował do jednej grupy społecznej, a mianowicie szlachty przypisując jej to, że była równocześnie i owym pawiem (symbolizującym piękno i dumę, ale równocześnie tyleż pięknym, co i słabym), jak i papugą, która z kolei symbolizuje naśladownictwo i bezrefleksyjne powtarzanie tego, co zasłyszane. Niemal 200 lat później polska polityka zagraniczna jest w istocie szamotaniem się pomiędzy mesjanistycznym nacjonalizmem prawicy, a internacjonalizmem (ale i wtórnością wobec tego, co jest już na Zachodzie) elit.

Gdyby jakikolwiek tekst o polskiej polityce zagranicznej po 1989 roku rozpocząć takimi słowami jak powyżej zostałby on niechybnie odebrany jako całkowicie oderwany od rzeczywistości. Polska przez lata sprawiała wrażenie jakby przestała już być niewolnikiem swojej własnej historii, własnych traum i nieprzepracowanych klęsk. 30 lat po komunizmie okazuje się jednak że było to w znacznym stopniu iluzją. Czy powinno to być jednak zaskoczeniem? Okazuje się, że czego nie widzieli analitycy, dostrzegli artyści.

Jeden z najsłynniejszych polskich artystów muzycznych Kazik Staszewski w słynnej, nagranej w 1991 roku piosence zatytułowanej w ślad za pierwszymi słowami hymnu narodowego „Jeszcze Polska”, ale bardziej znanej ze słów refrenu jako „Coście skurwysyny uczynili z tą krainą” śpiewa z jednej strony o Polsce A, czyli Polsce pięknych rzeczy, ale zarazem kultu pieniądza, a z drugiej strony o Polsce B, czyli Polsce upokarzającej biedy i braku perspektyw. Wbrew pozorom nie jest to jednak piosenka o nierównościach społecznych, bo w pewnym momencie padają znamienne słowa „głupia duma narodowa i kompleksy od stuleci”. Czyli znów paw i papuga. I znowu – jak u Słowackiego – smutek, że wbrew pozorom Polacy nie są tak naprawdę zjednoczeni.

Juliusz Słowackiego „pawiem narodów byłaś i papugą"
Juliusz Słowackiego (1809-1849) wobec Polski napisał słynne słowa „pawiem narodów byłaś i papugą”

Powyższe jest o tyle zaskakujące, że polskie elity polityczne po 1989 roku były niemal całkowicie zgodne, co do tego, że Polska powinna zmierzać ku członkostwu w Unii Europejskiej i NATO. Owa jedność była jednak podszyta od początku kilkoma elementami, które okazały się zbyt silne, by ową jedność utrzymać, gdy owe dwa cele już osiągnięto.

O ile liberalne elity bardzo szybko zintegrowały się, również w sensie kultury i obyczajowości ze światem Zachodu, to już polska prawica jakkolwiek popierała integrację ze strukturami euroatlantyckimi, tak naprawdę mentalnie coraz bardziej oddalała się od Zachodu. Przyczyny takiego stanu rzeczy są przedmiotem nieustających debat w Polsce. Częściowo zapewne problem polega na tym, że polska prawica traktowała integrację ze strukturami Zachodu jako kropkę nad „i” w dziele zerwania z komunizmem (i Rosją) i chciała integrować się ze starym, dobrym, konserwatywnym zachodem epoki Reagana, Thatcher i Kohla, a przemian obyczajowych, które dokonywały się na Zachodzie nigdy nie akceptowała. Co gorsza, przesuwała się w kierunku integryzmu religijnego, czyli w przeciwnym kierunku.

Nie bez znaczenia było też przekształcenie EWG w UE i być może nadmiernie pośpieszna integracja (czego dowodem jest choćby Brexit, czy też rosnąca siła Frontu Narodowego we Francji). Dla polskiej prawicy, dla której suwerenność zawsze była świętością, powyższe musiało być wyzwaniem. To, że polska prawica miała zawsze skrzydło nacjonalistyczne jest faktem, ale obecny lider PiS Jarosław Kaczyński jeszcze w latach 90 był od tego akurat skrzydła odległy. To, czy dziś gra nacjonalizmem, bo tak mu się opłaca, czy w istocie stał się nacjonalistą nie jest pewne.

Na pewno błędem ze strony liberałów było traktowanie patriotyzmu jako czegoś podejrzanego (będąc dyplomatą podczas rządów PO miałem nieprzyjemności, gdy wpiąłem – jak się okazało wbrew zakazowi – godło w klapę marynarki, co nijak nie było wyrazem nacjonalizmu), zamiast stworzenia własnej wizji patriotyzmu. Polskie liberalne elity były przekonane, że prawica jest niejako genetycznie skażona nacjonalizmem, co w dużym stopniu okazało się niestety prawdą, ale nie zmienia to faktu, że warto byłoby zadać sobie pytanie, czy nie można było zawczasu temu przeciwdziałać. Izolacja towarzyska i brak dyskusji z nacjonalizmu nie leczą.

Polska prawica była z kolei przekonana, że polskie liberalne elity czują się bardziej związane z dowolną zachodnią stolicą niż z polską prowincją. I powyższe było niestety prawdą, tyle, że nie był to wyraz zaprzaństwa, a znacznie prostszych – można by powiedzieć – bezwarunkowych odruchów. Polskie elity mają bowiem w zwyczaju gardzić polską prowincją i dzieje się tak niezależnie od zewnętrznego kontekstu. Co gorsza, polskie elity mają też w zwyczaju gardzić biedniejszymi. Wbrew temu, co skądinąd twierdzi prawica, polskie liberalne elity nigdy nie były elitami lewicowo-liberalnymi. Cechą charakterystyczną polskich elit był bowiem całkowity brak wrażliwości społecznej, czyli tego, co jest istotą lewicowości.

Rozchodzenie się może jeszcze nie w zakresie polityki zagranicznej, ale pewnego rodzaju świadomości wynikało też z czysto wewnątrzpolskich uwarunkowań wśród których było i to – choć każdy przedstawiciel liberalnych elit powie, że to nieprawda – że polska prawica w mniejszym niż pozostałe siły polityczne stopniu brała udział we wszelkiego rodzaju systemach stypendialnych, rzadziej otrzymywała granty i nie tak często jak inni brała udział w różnego rodzaju konferencjach, które nawet jeżeli nadmiernego sensu nie mają, to budują relacje towarzyskie, których brak ma później niedobre konsekwencje.

Kilka lat temu brałem udział w konferencji w Berlinie. Po sesji, która skończyła się późnym wieczorem znalazłem się z kilkoma politykami prawicy w centrum Berlina koło hotelu Adlon. Zaproponowałem, by usiąść na herbatę lub piwo, ale okazało się, że moi – wówczas już znacznie ode mnie zamożniejsi znajomi – czuli się w Adlonie nieswojo. Koło północy trafiliśmy więc na kebab w dawnym Berlinie Wschodnim, co jeden z moich znajomych skomentował słowami „Niczego w Berlinie poza kebabem nie ma”, co było o tyle zabawne, że godzinę wcześniej nie pasował mu elegancki stolik przed Adlonem. Rzecz w tym, że człowiek ów przez minione 25 lat w miejscach takich jak Adlon nie bywał. Może na tym polega problem?

Momentem przełomowym – tym, gdy drogi liberałów i prawicy w zakresie polityki zagranicznej ostatecznie się rozeszły, była jednak kwestia stosunku nie do Zachodu, a do Rosji. Polscy liberałowie czy to z naiwności, czy też dlatego, że podążali za głosem czołowych mocarstw Zachodu nie dostrzegali rosnącego zagrożenia ze strony Rosji. Gdy liberałowie prowadzili politykę zbliżenia z Rosją, prawica żyła już przeświadczeniem, że Moskwa jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego.

Co gorsza nieco później nałożyły się na siebie śmierć polskiego prezydenta w katastrofie lotniczej na terenie Rosji i cyniczne zachowanie władz Rosji, które do dziś, przez 10 już lat, nie zwróciły Polsce wraku samolotu oraz równoczesne promowanie przez niektóre państwa europejskie zbliżenia z Rosją na przykład w zakresie energetyki. Polska prawica, która myśli o polityce bezpieczeństwa (i niestety o polityce w ogóle) w sposób zero-jedynkowy, coraz częściej odbierała powyższe jako dowód, że nie można ufać również i Zachodowi (warto w tym miejscu przypomnieć, że to późniejszy wieloletni szef dyplomacji w rządach liberalnej Platformy Obywatelskiej Radosław Sikorski porównał Nord Stream do paktu Ribbentrop –Mołotow).

Tak jak antyniemieckie resentymenty, które obudziły się na prawicy były z całą pewnością przesadne, tak i nie sposób nie zauważyć, że i Nord Stream i niemiecki sprzeciw – aż do wojny na Ukrainie – w stosunku do solidnego wzmacniania wschodniej flanki NATO nie były jednak wytworem wyobraźni polskiej prawicy. Problemem było też promowanie w UE szeregu skrajnie niekorzystnych dla Polski projektów, takich jak np. polityka klimatyczna. Błędem liberałów było to, że jakkolwiek prywatnie o tym mówili i projekty takie sabotowali, to publicznie wchodzili w spór z prawicą nawet tam, gdzie miała ona rację, co jedynie napędzało głosy prawicy.

Rozchodzeniu się podejścia do polityki zagranicznej wśród elit politycznych towarzyszył bardzo niefortunny język, którego zaczęto używać w debacie publicznej. Gdy tylko przychodziło uzasadniać dlaczego niektórzy w Polsce, gdzie ceny niewiele różnią się od niemieckich, muszą nadal zarabiać na przykład 400 € miesięcznie, a wynajem najmniejszego mieszkania w Warszawie kosztował 300 € miesięcznie tłumaczono to tym, że jesteśmy „na dorobku w Unii Europejskiej” i równocześnie że naturalne jest, że mamy „europejskie ceny”. Ludziom, którzy widząc swoją biedę nie mogli zrozumieć czemu ich szefowie zarabiają już po kilka tysięcy euro tłumaczono z kolei, że trudno „w kraju Unii Europejskiej znaleźć dobrego fachowca za grosze”. Innymi słowy Unia Europejska i europejskość stawały się uzasadnieniem i dla zbytniej biedy i dla nieproporcjonalnego bogactwa. Tak jakby ktoś za wszelką cenę chciał projekt europejski zohydzić. Po 45 latach komunizmu Polacy byli wygłodniali Zachodu, ale w tle rosły nastroje, które wystarczyło już tylko nazwać.

Problemem w zidentyfikowaniu i stawieniu czoła nastrojom antyeuropejskim stała się jednak typowa niestety dla polskich elit pogarda dla plebsu. Jako publicysta zauważyłem, że poświęcając 10 minut jestem w stanie przekonać do projektu europejskiego ok. 80 – 90% hejtujących mnie jako amerykańsko – brukselskiego zdrajcę internautów o narodowych poglądach. Zazwyczaj wystarcza grzecznie sformułowana wiadomość wysłana bezpośrednio do takiej osoby i podjęcie z nią rozmowy. Prawie zawsze okazuje się, że jestem pierwszym człowiekiem „z tamtej strony”, który w ogóle podjął rozmowę.

W zakresie spraw obyczajowych polscy liberałowie jakkolwiek niewątpliwie są na lewo od ultrakonserwatywnej w tym zakresie prawicy, to również tak naprawdę nic ani z lewicą, ani z liberalizmem nie mają wspólnego. Polscy liberałowie nawet nie próbowali zliberalizować ustawy antyaborcyjnej, czy też wprowadzić do szkół  edukacji seksualnej z prawdziwego zdarzenia. To czy wynikało to ze strachu przed siłą polityczną Kościoła, czy z przeświadczenia, że zakaz aborcji nie ma znaczenia skoro „nas” stać na aborcję w Berlinie niczego w tym zakresie nie zmienia. Polskie elity musiały oczywiście zyskać poparcie Kościoła przy okazji referendum akcesyjnego do UE, ale nie można oddać rządu dusz Kościołowi, który jest na kursie kolizyjnym z liberalizmem, a potem dziwić się, że efekty są jakie są.

Wszystkie powyższe elementy tliły się. Pod koniec rządów Platformy Obywatelskiej widać było, że konsensusu w zakresie polityki zagranicznej dawno już nie ma. Dopiero jednak przyjście Prawa i Sprawiedliwości do władzy uświadomiło wszystkim jak bardzo odmienne koncepcje w tym zakresie mają główne dwie partie polityczne nad Wisłą. Powyższe dwa zdania zawierają dwa kluczowe słowa którym warto się przyjrzeć, a mianowicie „konsensus” i „koncepcja”.

Słowo „konsensus” pochodzi ze słownika polityki. Problem polega na tym, że zarówno liberalne elity, które realizowały misję cywilizacyjną, której istotą było przyłączenie Polski do – czego nikt tak nie ujął, ale co było jasne – bardziej cywilizowanego Zachodu, jak i prawica, której misją cywilizacyjną jest z kolei, jak ujął to w chwili szczerości premier Mateusz Morawiecki, rechrystianizacja Zachodu (czy też jak myśli prawica – moralnie zgniłego Zachodu) tak naprawdę nie prowadzą polityki, a raczej realizują misję dziejową. Konsensus z natury jest więc niemożliwy, bo misje dziejowe, cywilizacyjne i działania o charakterze moralnym nie są przedmiotem targu. Brak rozumienia polityki jako kompromisu powoduje tymczasem, że żadne inne państwo przypatrując się Polsce nie będzie brać Polski na poważnie, bo nie warto wiązać się z państwem które nie gwarantuje trwałości żadnego pomysłu politycznego, który realizuje w polityce zagranicznej, skoro istnieje niemal 100% gwarancja, że kolejna ekipa dokona daleko idącej korekty, albo wręcz zmiany kursu.

Drugie kluczowe słowo to „koncepcja”. Polska polityka zagraniczna Istnieje otóż na poziomie koncepcji, ale już nie założeń taktycznych i jedynie z rzadka jest operacjonalizowana. W warunkach bardzo silnego sporu politycznego, gdy wszystko podporządkowane jest walce wewnętrznej a w tej polityka zagraniczna jest słabym orężem, czołowych polityków ani polityka zagraniczna, ani dyplomacja tak naprawdę w ogóle już nie interesuje. I to jest być może największy paradoks. Polska klasa polityczna otóż w ogóle nie interesuje się polityką zagraniczną. Jarosław Kaczyński, który bywa porównywany przez swoich zwolenników do Marszałka Józefa Piłsudskiego tym się od Piłsudskiego różni, że Piłsudski interesował się niemal wyłącznie polityką zagraniczną, a Jarosław Kaczyński interesuje się wszystkim poza polityką zagraniczną. Donald Tusk polityką zagraniczną interesował się nieco może aktywniej, ale i dla niego była ona sprawą drugorzędną. Polska polityka zagraniczna to paw, albo papuga, albo równocześnie paw i papuga, a bardzo rzadko coś pomiędzy.

Brak operacjonalizacji i pragmatyzmu polskiej polityki zagranicznej wynika z kilku powodów.

Po pierwsze, polscy politycy myślą niestety w sposób zero – jedynkowy. Skoro nie grozi nam zaś klęska, ostateczne zwycięstwo jest niemożliwe, jeśli PR-owo nie ma to znaczenia, to nie warto się tym zajmować.

Po drugie, przyczyną polskiej słabości jest słabość intelektualna polskich, zarówno liberalnych jak i prawicowych elit politycznych, której przejawem jest to, że jeśli tylko ktoś obejmuje jakieś stanowisko polityczne, to zamiast otoczyć się fachowcami zazwyczaj fachowców (nie tylko konkurentów, ale nawet doradców) się natychmiast pozbywa. Przykładowo na pięciu obecnych wiceministrów spraw zagranicznych tylko jeden miał jakiekolwiek doświadczenie w dyplomacji zanim został wiceministrem. Jeden z 30 letnich wiceministrów zasłynął stwierdzeniem, że po dwóch latach pracy w kancelarii pozbawionego realnej władzy prezydenta (co było jego jedynym doświadczeniem w strukturze państwowej) wie o dyplomacji więcej niż „jakiś tam” ambasador, po 20 latach pracy w MSZ. Dla uczciwości dodam, że poziom doświadczenia kierownictwa Ministerstwa Spraw Zagranicznych w czasie gdy kierował nim Radosław Sikorski był niemal identyczny. W Kancelarii Prezydenta RP nie pracuje ani jeden były ambasador. W dwóch najważniejszych ośrodkach analitycznych – Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych i Ośrodku Studiów Wschodnich również nie jest zatrudniony żaden były ambasador, ani wyższy rangą dyplomata. Kierują nimi teoretycy, którzy nigdy nie pracowali ani w dyplomacji, ani w wywiadzie, czy w biznesie.

Trzecią przyczyną słabości polskiej polityki zagranicznej i dyplomacji jest całkowity brak zainteresowania polskiego biznesu polityką zagraniczną. W Polsce, poza kilkoma bardzo małymi, praktycznie nie ma żadnych prywatnych think-tanków, które zajmowałyby się na poważnie polityką zagraniczną, a te które istnieją są bardziej firmami eventowymi niż think-tankami, skoro nikomu nie doradzają i niczego nie publikują. Polski biznes nie jest zainteresowany finansowaniem tego rodzaju instytucji, przyjmując zasadę, że nie tylko od polityki ale i od państwa należy trzymać się z daleka, a jeśli już coś należy uzyskać, to raczej za pomocą niekoniecznie uczciwego lobbingu. Skądinąd powyższe jest w znacznym stopniu zrozumiałe. Polska od 30 lat rozwija się bardzo dynamicznie ale dzieje się to tak naprawdę niezależnie od państwa, a nie dzięki, czy też we współpracy z państwem. W efekcie jednak w polityce zagranicznej RP niemal nie istnieje komponent ekonomiczny, a dyplomaci którzy wspomagają biznes i nie przyjmują od biznesu gratyfikacji za owo wsparcie są jedynie naiwni, bowiem wspieranie biznesu jest w Polsce „moralnie podejrzane” i na najuczciwszego nawet urzędnika ściąga podejrzenia o korupcję.

Sformułowanie, że wspieranie biznesu jest moralnie podejrzane z pewnością wywoływać musi zdumienie każdego czytelnika na Zachodzie. Stosunek do pieniądza łączy się tymczasem z kolejną, czwartą już organiczną przyczyną braku pragmatyzmu Polski i Polaków w polityce zagranicznej. Polskie elity polityczne, urzędnicze i intelektualne z rzadka wywodzą się z zajmującego się handlem mieszczaństwa, które w warunkach niewoli nie było w stanie się wykształcić i zająć odpowiedniej pozycji, a nadto było w latach II wojny światowej przedmiotem prześladowań i mordów ze strony zarówno III Rzeszy jak i Związku Sowieckiego. Polska inteligencja wywodzi się więc w przeważającej mierze albo z chłopstwa, albo ze szlachty, co oznacza, że nie tak odlegli przodkowie pierwszej grupy pieniędzy nie mieli, a drugiej z kolei o nie nie dbali. Polska nigdy nie stała się „trading nation”. Współczesne elity nie mają więc zakodowanego na poziomie genetycznym handlu, wymiany przysług, wzajemnych ustępstw. Rzadko kto w Polsce mówiąc o polityce zagranicznej myśli o niej w kategoriach handlu, czy też wymiany. Dla Polaków polityka zagraniczna to raczej pole bitwy, debata o moralności, rozpamiętywanie klęsk, albo modlitwa o dołączenie do „cywilizowanego świata”. Pragmatyzm jest we współczesnej Polsce udziałem chyba jedynie byłych komunistów, ale ci akurat – mimo, że wprowadzili Polskę do NATO i Unii Europejskiej – są politycznie bardzo słabi.

Piątą przyczyną polskiej słabości jest to, iż jako naród, który poniósł ogromną liczbę klęsk i tragedii narodowych musieliśmy klęski owe i dramaty w jakiś sposób sobie zracjonalizować. Polacy wytworzyli sobie bardzo specyficzny rodzaj magicznego i niestety całkowicie irracjonalnego myślenia, w którym największa nawet klęska może być „moralnym zwycięstwem”. „Moralnym zwycięstwem” w przekonaniu większości Polaków i wszystkich prawicowych Polaków (w tym zakresie liberalne elity są nieco bardziej racjonalne) było na przykład Powstanie Warszawskie, a każdy kto twierdzi inaczej i argumentuje, że powstanie było operacją militarną i skoro tak, to było tylko klęską, jest „amoralny”.

W polskiej polityce zagranicznej ani kalkulacja sił, ani ocena przewidywanych skutków działania nie jest czymś od czego zaczyna się analiza. Polska zdolna jest więc do tego co nazywamy ułańskimi szarżami. Taką szarżą – w tym wypadku udaną –  była na przykład słynna wyprawa Lecha Kaczyńskiego do Gruzji w 2008 roku. Jak wszystko na to wskazuje ostentacyjny sprzeciw Polski, a w ślad za Polską również i państw bałtyckich oraz Ukrainy w stosunku do planów Nicolasa Sarkozy, który gotów był zgodzić się na uczynienie z Gruzji de facto rosyjskiego protektoratu, uratował faktyczną a nie teoretyczną niepodległość Gruzji. Wyprawa do Tbilisi była jednak wyjątkiem od reguły. Warto jednak o niej pamiętać. Polska potrafi działać w sposób nietypowy i grać va banque.

Ostatnią przyczyną braku operacjonalizacji, braku przekładania założeń teoretycznych na język praktyki są kadry polskiej dyplomacji i polskiej polityki zagranicznej, gdzie obok wybitnych fachowców, świetnych dyplomatów i błyskotliwych analityków najwięcej jest czystej wody teoretyków. W polskiej polityce generalnie i polityce zagranicznej w szczególności prym wiodą bardzo ogólnie wykształceni humaniści, którzy specjalizują się głównie w rozważaniach teoretycznych w pogardzie mając praktykę. Polityka to tymczasem zawsze zderzenie z realiami, a nie światem teorii.  Jeden z najwybitniejszych publicystów politycznych okresu międzywojennego oraz lat po II wojnie światowej Stanisław Cat-Mackiewicz pisząc w 1942 roku jedną z najważniejszych swoich książek Polityka Becka napisał o ostatnim szefie dyplomacji II Rzeczypospolitej, że dążył on do „stworzenia obronnego systemu państw wokół Polski i to mogło być słuszne, gdyby nie to, że Beck antydatował wypadki i nie mając jeszcze tego systemu obronnego, zresztą nieprawdopodobnie trudnego do zrealizowania, postępował tak, jakby on już istniał. Nie mając sił realnych, imaginował je sobie, grał w polityce zagranicznej tak jakby te siły posiadał”.

Polska od kilku lat promuje projekt Trójmorza, którego skądinąd jestem zwolennikiem, gdyż uważam że może on – tyle że za 25 lat i pod warunkiem, że Polska będzie w niego konsekwentnie inwestować – lewarować  znaczenie Polski w regionie i tym samym wzmacniać Polskę w ramach Unii Europejskiej. Jeśli jednak posłuchać czołowych polskich polityków, to okaże się, że zachowują się tak jakby Trójmorze było już dziś, a nie za wspomniane 25 lat, istotnym czynnikiem kreującym rzeczywistość w Europie Środkowo-Wschodniej. Słowem, antydatujemy wypadki i nie mając jeszcze tego systemu obronnego, zresztą nieprawdopodobnie trudnego do zrealizowania, postępujemy tak, jakby on już istniał. Nie mając sił realnych, imaginujemy je sobie, gramy w polityce zagranicznej tak jakbyśmy te siły już posiadali.

Niestety, polską politykę zagraniczną trapią te same choroby, które poeta opisywał 200 lat temu, a publicysta 80 lat temu.

Witold Jurasz

Witold Jurasz

Dziennikarz Onetu i Dziennika Gazety Prawnej, Prezes Ośrodka Analiz Strategicznych. Były pracownik Zakładu Inwestycji NATO, b. dyplomata w Moskwie oraz b. chargé d’affaires RP na Białorusi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.