Jest jeszcze za wcześnie, by ogłosić zwycięstwo nad pandemią koronawirusa, ale wiele krajów zaczyna już zastanawiać się, jak choć częściowo powrócić do normalnego życia. Mnożą się bowiem obawy, że gospodarcze i społeczne skutki restrykcyjnego lockdownu mogą okazać się gorsze niż sam wirus.
Taki szybki powrót do codzienności w Polsce będzie trudny do realizacji, zważywszy na wyjątkowo dramatyczny stan systemu ochrony zdrowia, a także oszczędne wsparcie finansowe dla obywateli. Nieuchronny kryzys może w przyszłości zagrozić rządom Prawa i Sprawiedliwości (PiS). Na razie jednak prawica wykorzystuje pandemię, by wzmocnić swoją władzę za wszelką cenę, a polskie instytucje demokratyczne po raz kolejny okazały się za słabe, by temu przeciwdziałać.
Restrykcje związane z rozprzestrzenianiem się wirusa SARS-CoV-2 zaczęto w Polsce wprowadzać już tydzień po wykryciu pierwszego zakażenia 4 marca. Do końca miesiąca wprowadzono niemal pełny lockdown: obywatele nie mogą wychodzić z domu bez ważnego powodu, a handel i usługi funkcjonują w ograniczonym zakresie.
Wiele wskazuje na to, że tak szybka reakcja przyniosła skutki, bowiem ilość zdiagnozowanych zachorowań nie przekroczyła na razie 10 000 tysięcy (stan na 13 kwietnia). Statystyki te trudno jednak porównywać np. z niemieckimi, ponieważ Polska zajmuje trzecie miejsce od końca w UE, jeśli chodzi o ilość przeprowadzonych testów per capita.
Ulice polskich miast opustoszały: według sondażu IBRiS aż 87% Polaków popiera restrykcje wprowadzone przez rząd. Taki konsensus to rzadkość w głęboko podzielonym na co dzień społeczeństwie. Polaków jednoczy nie tylko lęk przed wirusem, ale i świadomość fatalnej kondycji systemu ochrony zdrowia. Mimo niewątpliwego skoku cywilizacyjnego, jaki wykonała Polska przez ostatnie 30 lat, polskie szpitale i przychodnie mają się coraz gorzej.
Chroniczne niedofinansowanie to jedno, Polska przeznacza na ochronę zdrowia zaledwie 4,7% PKB, co stanowi jeden z najgorszych wskaźników w UE. Do tego dochodzą dojmujące braki kadrowe, gdzie według szacunków w Polsce brakuje ok. 70 000 lekarzy, a 25% z tych aktywnych zawodowo przekroczyło wiek emerytalny. Z kolei średni wiek pielęgniarek wynosi 52 lata i rośnie. To efekt drenażu mózgów przez państwa Zachodu i stosunkowo niskich pensji personelu medycznego. Braków nie uzupełniają licznie przybywający w ostatnich latach do Polski imigranci, ponieważ nostryfikacja dyplomów medycznych jest droga i skomplikowana.
Polityka zdrowotna Polski od dekad sprowadza się do gaszenia pożarów. Kolejki do specjalistów ciągną się po kilkanaście miesięcy, a kolejne rządy – nie wyłączając z tego prospołecznego rządu PiS – ignorowały protesty medyków, licząc na to, że bogacący się Polacy będą chronić swoje zdrowie prywatnie. Tyle że prywatna służba zdrowia leczy to, co się opłaca – i w obliczu pandemii jest zupełnie bezsilna.
Liczba zakażonych koronawirusem nie przekroczyła jeszcze 1000 osób, kiedy feedy serwisów informacyjnych i mediów społecznościowych zapełniły się zbiórkami pieniędzy dla szpitali. Dyrektorzy i lekarze błagają obywateli o pieniądze na środki ochrony osobistej, środki do dezynfekcji, ale również respiratory, stetoskopy (!), a nawet… papier do drukarki.
W pomoc zaangażowała się cała Polska: od dużego biznesu (może to okazja, by zrozumieć, po co płacić w Polsce podatki?) po setki oddolnych inicjatyw. Do szpitali płyną posiłki przygotowane przez pozamykane restauracje, maseczki własnej roboty i przyłbice wydrukowane na drukarkach 3d. Nie wystarczyło to jednak, by ochronić szpitale przed wirusem. Według danych Głównego Inspektoratu Sanitarnego aż 30,1% zakażeń chorych na COVID-19 wirusem zaraziło się właśnie w szpitalu. I nie chodzi tylko o oddziały zakaźne: w obliczu braków kadrowych wielu pracowników medycznych dorabia na kilka etatów w różnych placówkach, co wraz z niską dostępnością testów – również dla personelu medycznego – przyczyniło się do rozprzestrzenia wirusa.
W efekcie coraz więcej szpitali obejmuje się kwarantanną i przekształca w zakaźne. Do minimum ograniczono też możliwość kontaktu z lekarzem osobom chorym na inne niż COVID-19 choroby. Nie we wszystkich przychodniach udało się wdrożyć tzw. telewizyty, a zabiegi niezwiązane bezpośrednio z zagrożeniem życia zostały odwołane. Bilans polskich ofiar koronawirusa należy będzie więc uzupełnić o ofiary restrykcji. A tych będzie sporo nawet po pokonaniu pandemii, kiedy kolejki do lekarzy wydłużą się tak znacząco, że wielu chorych może swoich wizyt już nie doczekać.
Restrykcje położą też kres niskiemu bezrobociu i polepszającej się w ostatnich latach sytuacji pracowników. „Tarcza antykryzysowa” – pakiet pomocowy zaproponowany przez rząd PiS – jest tak oszczędna, że krytykują ją nawet niechętni stosunkowo hojnej polityce socjalnej rządu liberałowie.
W liczbach bezwzględnych tarcza prezentuje się nieźle – łącznie wynosi ok. 312 miliardów złotych. Jednak część z tego to pieniądze dla szpitali i niejasne obietnice rządowych inwestycji w przyszłości. Ponadto na pomocy skorzystają przede wszystkim firmy, a wielu pracowników zostanie na lodzie, bez prawa do jakiegokolwiek zasiłku.
W najgorszej sytuacji są samozatrudnieni i pracujący na tzw. „umowach śmieciowych”, które nie gwarantują pracownikowi części ubezpieczeń ani ochrony przez prawo pracy. To kilka milionów Polaków, ale tylko część z nich zakwalifikuje się do zaoferowanej przez rząd zapomogi w wysokości 2080 PLN – warunki jej otrzymania są wyśrubowane i niewiele mają wspólnego z pracowniczą rzeczywistością.
Firmy, które przez koronawirusa wpadły w tarapaty, mogą liczyć m.in. na niewielkie dopłaty do pensji pracowników, czasowe zwolnienie z podatku ZUS czy mikrokredyty. Ale fala masowych zwolnień już się zaczęła i wszystko wskazuje na to, że obejmie również budżetówkę, która przez lata oferowała wielu Polakom nisko płatne, ale względnie stabilne zatrudnienie.
W fatalnej sytuacji są także imigranci, których liczba w ostatnich latach (licząc z pracownikami sezonowymi) sięgała 2 milionów. Wprowadzane z dnia na dzień restrykcje utrudniły lub uniemożliwiły części z nich powrót do domów, a dostępność oficjalnych komunikatów w obcych językach jest mocno ograniczona. Część z nich może trafić na ulicę, bez pracy, prawa do zasiłku dla bezrobotnych, a nawet miejsca do spania – hotele są zamknięte, a system wsparcia dla bezdomnych w obliczu epidemii działa w bardzo ograniczonym wymiarze. Jedyny plus to automatycznie przedłużenie wszystkich dokumentów pobytowych, które nastąpi z powodu zamknięcia urzędów.
Według części komentatorów oszczędna tarcza antykryzysowa to rezultat ostrożności rządu w niepewnych czasach i świadectwo nadwyrężenia państwowych rezerw na realizację odważnych transferów socjalnych, którym PiS zawdzięcza swoją popularność. Inni z kolei sugerują, że to wynik rozgrywek w obrębie obozu rządzącego – w siłę miałoby rosnąć wolnorynkowe środowisko premiera Mateusza Morawieckiego. Tak czy inaczej, pandemia przyniesie koniec dobrej passy w polskiej gospodarce, a polityczną odpowiedzialność – zawinioną czy nie – może ponieść cały PiS.
Na razie jeszcze polskie społeczeństwo – jak każde i zawsze w czasach kryzysu – gromadzi się wokół władzy. Poparcie dla PiS wzrosło – wynosi obecnie czterdzieści kilka procent – a w sondażach popularności króluje Łukasz Szumowski, minister zdrowia, który codziennie prezentuje mediom swoje zmęczone i emanujące wystudiowanym spokojem oblicze. Przez krótki moment mogło się wydawać, że skłóceni ze sobą Polacy zakopali topór wojenny, by solidarnie zawalczyć z koronawirusem. Zmienił to spór o wybory prezydenckie, które zgodnie z planem mają odbyć się 10 maja.
Do organizacji wyborów dąży PiS – walczący o drugą kadencję kandydat Andrzej Duda ma obecnie szanse wygrać je w pierwszej turze. Parlament przegłosował w tym celu możliwość głosowania korespondencyjnego. Opozycja z kolei postuluje ogłoszenie stanu nadzwyczajnego, co umożliwiłoby przesunięcie wyborów o kilka miesięcy, kiedy kryzys zapewne ostudzi ciepłe uczucia dla władzy. Przed tym partia rządząca się wzbrania – oficjalne z powodu odszkodowań, które musiałyby wypłacić polskim firmom za utratę dochodów. Musiałyby albo i nie – co do interpretacji przepisów prawnicy nie są zgodni.
Nieogłoszenie stanu nadzwyczajnego sprawia, że wątpliwości prawne wzbudza wiele innych kroków podjętych przez parlament i rząd: zmiana kodeksu wyborczego tuż przed wyborami, bezprawne zamknięcie lasów, czy same restrykcje dotyczące przemieszczania się. Te ostatnie nie zostały zresztą w jednoznaczny sposób sformułowane i tylko od interpretacji policjanta zależy, czy spacer z psem, wyprawa na myjnię samochodową lub sport w plenerze zostaną uznane za „niezbędną czynność życiową” czy ukarane wysokim mandatem.
Wiele z policyjnych czynności kończy się farsą: obywatele nie przyjmują mandatów, licząc na sądy i umieszczają w sieci prześmiewcze filmiki z interwencji. Tymczasem przedstawiciele władzy zachowują się, jakby nie obowiązywały ich obostrzenia: 10 kwietnia licznie zgromadzili się na obchodach rocznicy katastrofy lotniczej w Smoleńsku, w której 10 lat temu zginął prezydent Lech Kaczyński, a w czasie świąt wielkanocnych prezes PiS Jarosław Kaczyński odwiedził grób swojej matki na zamkniętym z powodu pandemii cmentarzu. Jeśli dojdzie do tego zapowiadany na wybory korespondencyjne strajk listonoszy – PiS ośmieszy się nawet w oczach swoich wyborców.
Podczas gdy jednego prawa władza nie przestrzega – inne w cieniu pandemii próbuje wprowadzić. 16 kwietnia parlament skierował do dalszych prac ustawę o penalizacji edukacji seksualnej (nazywanej przez prawicę „propagandą LGBT”) oraz ustawę o zaostrzeniu zakazu aborcji (obecnie dopuszcza się ją w przypadku wad płodu, zagrożenia życia matki lub gwałtu). Ten ostatni projekt wyprowadził w 2017 roku na ulicę setki tysięcy polskich kobiet – dziś z oczywistych względów sprzeciwu nie będzie można wyrazić na tak szeroką skalę.
Ukonstytuował się już szkielet opowieści, którą o pandemii koronawirusa będą snuły różne partie. PiS będzie podkreślał, że zagrożenie przyszło z zewnątrz, pomoc znikąd, i że Polska – jak to Polska – wykazała się ponadprzeciętnym heroizmem. Opozycja będzie z kolei krytykowała każdy krok władzy. Detale tych opowieści łatwo sobie już dziś dopowiedzieć, nie wiadomo tylko, jak ich puenty wpłyną na słupki poparcia dla partii.
Wszystko zależy od rozmiaru kryzysu, który dosięgnie polską gospodarkę. I od tego, jak szybko możliwy okaże się powrót do normalności w kraju, w którym dostęp do opieki lekarskiej i bez pandemii graniczy z cudem.