Przejdź do treści

Dlaczego Europa przegrywa na Bliskim Wschodzie?

Europa mocno odczuwa skutki kolejnych kryzysów bliskowschodnich, ale nie jest w stanie na nie efektywnie reagować. Dobitnie pokazała to niedawna eskalacja napięcia między Stanami Zjednoczonymi a Iranem. Czy jest nadzieja, że coś w tej sprawie może się zmienić?

 

Od czasu, kiedy w maju 2018 roku Stany Zjednoczone jednostronnie wycofały się z porozumienia nuklearnego podpisanego z Iranem trzy lata wcześniej, państwa europejskie próbowały ratować sytuację i regularnie przekonywały Teheran, żeby nie szedł w ślady Waszyngtonu. Zabójstwo generała Kasema Sulejmaniego przez Amerykanów ostatecznie jednak przelało czarę goryczy i wyczerpało cierpliwość Iranu. Ajatollah Chamenei zapowiedział ostateczne odstąpienie od porozumienia, które w praktyce powstrzymywało jego kraj przed produkcją broni atomowej. Tym samym Bliski Wschód znowu płonie i nic nie wskazuje na to, aby miała to być sytuacja przejściowa. Zamieszanie wykorzystują zewnętrze mocarstwa – Rosja, Turcja i  Chiny – aby wzmocnić swoją pozycję w regionie oraz udowodnić, że potrafią konstruktywnie zaangażować się w rozwiązanie zagmatwanych bliskowschodnich problemów. Państwa europejskie – do czego można było się w ostatnich latach przyzwyczaić – w tej rozgrywce się nie liczą, chociaż najmocniej odczuwają konsekwencje bliskowschodniego zamieszania. Przyczyny tego stanu rzeczy są zaś dużo głębsze, niż tylko brak koordynacji polityki zagranicznej na poziomie unijnym.

Mamy do czynienia z sytuacją jak w antycznej tragedii: każda próba naprawienia tej sytuacji jest dziś skazana na niepowodzenie, a każde wydawałoby się właściwe rozwiązanie może doprowadzić do komplikacji na innych polach.

 

I

Pierwszy akt europejskiej tragedii rozgrywa się na polu militarnym. Aby skutecznie działać na Bliskim Wschodzie, Unia Europejska powinna posiadać siły wojskowe. Widać gołym okiem, że współcześnie w owym regionie najważniejszą rolę odgrywają mocarstwa, które są samodzielne strategicznie i gotowe do zaangażowania militarnego, a przede wszystkim są skłonne użyć tej przewagi do podkreślenia lub poprawienia swojej pozycji negocjacyjnej. Europa jako wspólnota – a nawet poszczególne państwa europejskie, takie jak Niemcy czy Francja – nie ustępuje przecież Iranowi, Turcji czy Rosji pod względem wielkości gospodarki, sprawności dyplomacji czy nawet zakresu interesów na Bliskim Wschodzie. Ich bezsilność wynika przede wszystkim z tego, że nikt nie bierze poważnie wysiłków państw, które nie są zdolne zaangażować w regionie „twardych aktywów”. Doskonale było to widać bezpośrednio po zabiciu Sulejmaniego. Unijny przedstawiciel ds. polityki zagranicznej Josep Borrell zaprosił wówczas ministra spraw zagranicznych Iranu Javada Zarifa na rozmowy do Brukseli. Zarif w Brukseli jednak się nie stawił, uznając zapewne, że niewiele przyjdzie mu z dyskusji z przedstawicielem państw, które nie mają na Bliskim Wschodzie żadnej siły sprawczej.

 

W tym miejscu warto też przypomnieć kulisy porozumienia atomowego z Iranem. Dziś jest ono uznawane za sukces europejskiej dyplomacji. Prawda jest jednak taka, że zręby tej umowy zostały wypracowane bez zgody, a nawet wiedzy Europejczyków. Od końca 2011 roku, odkąd negocjatorzy z USA i Iranu zamknęli się w omańskich pałacach, sprawa irańskiego atomu była bowiem de facto sprawą dwustronną między Waszyngtonem i Teheranem. Przez dwa kolejne lata Europejczycy nie mieli pojęcia, że dzięki mediacji omańskiego sułtana oba skonfliktowane państwa opracowują wstępną umowę. I chociaż do ostatecznego porozumienia doszło już przy udziale pozostałych państw, był to sukces głównie amerykańskiej dyplomacji. Dobitnie okazało się to, kiedy Amerykanie wycofali się z porozumienia w maju 2018 roku. Europejczycy nie mieli na to dobrej odpowiedzi – w zasadzie ograniczyli się do werbalnej krytyki administracji Trumpa i ogłoszenia dość niejasnego planu alternatywnego rozliczania wymiany handlowej z Iranem, żeby ominąć amerykańskie sankcje. Wydarzenia na Bliskim Wschodzie biegły jednak swoim naturalnym rytmem – Iran przyspieszył rozwój programu rakietowego, natomiast Amerykanie zaostrzyli sankcje. Europa mogła tylko biernie się temu przyglądać.

 

A przecież miejsce przy stole rozmów o sytuacji na Bliskim Wschodzie leży w żywotnym interesie Unii Europejskiej. Głównym priorytetem państw UE jest bowiem stabilność regionu – wówczas mogą z nim prowadzić w sposób niezakłócony ożywioną wymianę handlową, a przede wszystkim nie muszą się martwić kolejnymi falami migrantów płynącymi do Europy. Trzeba więc jasno stwierdzić – jeżeli Europa w przewidywalnej przyszłości nie zintegruje swojego potencjału wojskowego, to nie będzie mogła na równych prawach decydować o kwestiach fundamentalnych dla swojego bezpieczeństwa. A to, rzecz jasna, grozi powolną utratą zaufania Europejczyków do swych państw i do Europy jako wspólnoty, a także poważnymi reperkusjami wewnętrznymi.

 

Można by więc sądzić, że najlepszym rozwiązaniem dla Europy, która chce się liczyć na arenie międzynarodowej – w tym w najnowszej odsłonie konfliktu na Bliskim Wschodzie – jest rozbudowa potencjałów wojskowych poszczególnych państw europejskich i powstanie zintegrowanego  europejskiego centrum dowodzenia. Sprawa jest chyba jednak bardziej skomplikowana. Nasuwa się  bowiem pytanie, czy rozbudowa potencjałów militarnych poszczególnych państw członkowskich pozytywnie wpłynęłaby na stabilność i pokój w Europie. Bo czy to właśnie nie militarna deeskalacja, swoiste „odchudzenie” armii europejskich, w dużej mierze przyczyniło się do względnej harmonii i pokoju na kontynencie? Czy również nie dzięki temu Unia Europejska stała się na przestrzeni lat tą wielką wspólnotą bezpieczeństwa, którą opisywał Karl Deutsch – obszarem, na którym wojny stały się praktycznie nie do pomyślenia? Czy powrót do nawet ograniczonej militaryzacji kontynentu nie doprowadziłby z czasem do trudnego do kontrolowania wyścigu zbrojeń i rywalizacji o palmę pierwszeństwa? A nawet jeżeli nie, to czy próba tak ścisłej integracji militarnej nie wywołałaby jeszcze większych nacjonalistycznych resentymentów – nie tylko w Europie Środkowej – tym samym prowadząc do poluzowania i osłabienia unijnych struktur?

 

Obecny kryzys bliskowschodni jedynie uwypukla te problemy. Unia Europejska, pragnąc stać się  mocarstwem z globalnymi aspiracjami, musi odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytanie: czy ważniejsza jest budowa wspólnej europejskiej armii, która da jej być może większy wpływ na sytuację w bezpośrednim sąsiedztwie, czy też powinna podobnych prób poniechać, mając na względzie wewnętrzną stabilność projektu europejskiego i pokój na kontynencie? Nam pozostaje tylko zapytać, czy ten dylemat jest dziś w ogóle rozwiązywalny.

 

II

Drugi wymiar dramatu Europy w kontekście bliskowschodnim wiąże się z jej zależnością od Stanów Zjednoczonych. Swoista symbioza naszego kontynentu z USA ma oczywiście rozliczne pozytywne konsekwencje, jednakże niesie ze sobą sporo niedogodności. Te ostatnie są od dłuższego czasu widoczne szczególnie w relacjach w trójkącie USA-UE-Iran.

 

Europejczycy nigdy wprost nie potrafili przyznać, że to Stany Zjednoczone w lwiej części odpowiadają za niestabilność na Bliskim Wschodzie, podsycaną przez nieustanne spory z Teheranem. W chwili objęcia prezydentury przez Donalda Trumpa porozumienie atomowe z Iranem funkcjonowało poprawnie i wymagało jedynie bacznej obserwacji i kontroli. Mimo, że Iran cały czas umowy przestrzegał – co potwierdzali również sami Amerykanie – Biały Dom od początku dążył do przekreślenia umowy i obłożenia Teheranu jak najdotkliwszymi sankcjami. Kiedy do jednostronnego wypowiedzenia porozumienia już doszło, Unia Europejska, nie mogąc skłonić USA do zmiany decyzji, zaczęła Iran wzywać do jego przestrzegania. Tym samym nie dość, że została przez Amerykanów po raz kolejny postawiona przed faktem dokonanym, to jeszcze utwierdziła Iran w przekonaniu, że po pierwsze – jest słaba i zależna od Waszyngtonu, po drugie – jest kompletnie nieszczera, bowiem ostatecznie i tak wzięła stronę Amerykanów, mimo że to oni zerwali porozumienie. W tym kontekście nie powinna dziwić chłodna reakcja Zarifa na zaproszenie z Brukseli.

 

Dramat unijnej Europy wynika więc zarówno z uwarunkowań strukturalnych, jak i błędnych decyzji jej przywódców. Dziś największym problemem Brukseli, właściwie prawdziwą kwadraturą koła, jest to, że nie wyobraża sobie zerwania z Amerykanami w kwestii Iranu, a jednocześnie próbuje nakłonić Teheran do przestrzegania dotychczasowych zobowiązań. Nie może się to oczywiście udać, bo ta spolegliwa, delikatnie ujmując, postawa wobec Amerykanów sprawia, że Iran nie może uważać Europejczyków za samodzielnych graczy. Z kolei jawne wystąpienie przeciwko Waszyngtonowi  sprowadziłoby na państwa unijne gniew administracji Trumpa, sankcje, cła i inne nieszczęścia. A tego na pewno nie potrzebuje żaden europejski przywódca.

 

Europejczycy mają więc prawdziwy dylemat. Z jednej strony – są świadomi, że na Bliskim Wschodzie odgrywają rolę całkowicie podrzędną wobec Stanów Zjednoczonych, a nieistotną z punktu widzenia Iranu. Z drugiej strony, zdają sobie sprawę, że każda próba zmiany tego stanu rzeczy może skutkować fatalnymi konsekwencjami – albo dalszą nieskutecznością w relacjach z Iranem i rolą biernego obserwatora eskalacji napięć w regionie, albo gniewem i retorsjami Waszyngtonu. Niełatwo wybrać między jednym a drugim, stąd nie powinno dziwić, że dylemat ten wciąż jest nierozwiązany i pogłębia frustrację w stolicach europejskich.

 

III

Czy wobec tego Unia Europejska jest skazana na podrzędność na Bliskim Wschodzie? W polityce nic nie jest nieuchronne, toteż mimo obecnej niemocy, cieszyć powinno to, że Bruksela – niczym Syzyf pchający głaz pod górę – nie poddaje się. Jak gdyby chcąc przełamać pierwszy z zarysowanych powyżej problemów, przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen przekonywała w Davos, że Unia Europejska potrzebuje niezawodnej siły militarnej, która będzie zarazem tylko jednym z elementów systemu perswazji stosowanym przez Europejczyków na arenie międzynarodowej. To zaś miałoby się przełożyć na bardziej samodzielną pozycję vis-a-vis Waszyngtonu i pozwoliłoby na szersze pole manewru w relacjach z Teheranem. Tym samym UE wykonałaby krok w kierunku rozwikłania dylematu podrzędności wobec USA i Iranu.

 

Do tego potrzeba jednak wielu lat i cierpliwości. Powodzenie unijnej polityki zagranicznej będzie zależało od tego, czy europejscy decydenci umiejętnie wyważą proporcje w odbudowywaniu samodzielności strategicznej i równoczesnej pielęgnacji pokojowego projektu integracyjnego. Jeżeli uda im się uniezależnić militarnie od Waszyngtonu, unijna niemoc na Bliskim Wschodzie może stać się pieśnią przeszłości. Jeżeli jednak przy okazji ofiarą tego „wybijania się na niepodległość” padnie wewnętrzna stabilność kontynentu, będą musieli zmierzyć się z dużo poważniejszymi problemami niż dotychczas.

 

Łukasz Gadzała

Łukasz Gadzała

redaktor portalu Onet.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.