Nie zawsze z dobrych intencji wynikają wyłącznie pozytywne konsekwencje. Natomiast często jest tak, że trudniej dostrzec negatywne lub niepożądane skutki uboczne, jeśli zamiary były szczere. Mniej więcej w ten sposób można spojrzeć na często pomijany i rzadko analizowany problem, który od 1945 r. leży u podstaw popularnego porównania między pojednaniem francusko-niemieckim a polsko-niemieckim.
Na pierwszy rzut oka zestawienie obu historii narzuca się samo – zarówno dla niegdysiejszych oraz obecnych komentatorów, jak i dla samych uczestników sąsiedzkich relacji. Działacze na rzecz pojednania w każdym kraju musieli przecież przecierać podobne szlaki, aby przyczynić się do stopniowej poprawy stosunków między Niemcami a ich sąsiadami, które uległy zerwaniu przede wszystkim w wyniku II wojny światowej (choć nie tylko), oraz aby (ponownie) odnaleźć drogę do współpracy i partnerstwa poprzez przywrócenie obustronnej gotowości do podjęcia dialogu. W taki sam sposób można dostrzec również różnice, które wprawdzie nie podważają sensu dokonywania porównań, ale pociągają za sobą pewne ograniczenia: większa asymetria historyczna w stosunkach polsko-niemieckich aniżeli w stosunkach francusko-niemieckich; różna intensywność doświadczeń wojennych na skutek niemieckiej przemocy w czasie II wojny światowej oraz odmienne konsekwencje terytorialne i demograficzne (przymusowe przesiedlenia i przesunięcia graniczne); kwestia intensywności i formy kolaboracji podczas niemieckiej okupacji europejskich krajów; spowodowana po 1945 r. na skutek zimnej wojny rozbieżność między możliwościami rozwojowymi obu bilateralizmów. Choć wszystkie te aspekty historyczne pozwalają na porównanie wzajemnych relacji, to jednak staje się jasne, że u podstaw zbliżenia między Niemcami a Francją leżało częściowo inne doświadczenie niż między Niemcami a Polską.
Porównanie samo w sobie rodzi jednak wiele wątpliwości, jeśli wybrzmiewa w nim jednocześnie podprogowy dyskurs, który odtwarza i wzmacnia czysto zachodni monopol interpretacyjny. W kontaktach polsko-niemieckich po 1989 r. sięgano często po te same metody, które wypracowano kilkadziesiąt lat wcześniej przez Francję i Niemcy w celu poprawy wzajemnych stosunków ( pojednanie, stworzenie wspólnej organizacji Współpraca Młodzieży itp.), co zarówno w praktyce, jak i na poziomie analitycznym, uważano za dosłowne trzymanie się sprawdzonych przepisów na sukces. Msza św. w Krzyżowej (listopad 1989 r.) brzmiała jak echo mszy św. w Reims (lipiec 1962 r.) i tak jak prezydent Francji François Mitterrand i kanclerz Niemiec Helmut Kohl uścisnęli sobie dłonie podczas komemoracji w Verdun w 1984 r., tak samo niemiecki kanclerz przyjął swojego polskiego odpowiednika Tadeusza Mazowieckiego w 1989 r. Jednak fakt, że odpowiednie gesty polsko-niemieckie wykonano później niż gesty francusko-niemieckie, wydawał się kolejnym potwierdzeniem koncepcji Jürgena Habermasa, który przyłączenie do Zachodu postkomunistycznych państw Europy Środkowo-Wschodniej określił jako „rewolucję doganiającą”.
Ta milcząco przyjęta interpretacja pogłębiła jednak w Europie Wschodniej potrzebę nadrobienia zaległości. Umocniła się bowiem europejska narracja, która nie tyle scala proces pojednania Polaków i Niemców ze swoim francusko-niemieckim odpowiednikiem, co raczej klasyfikuje go jako jego spóźnioną wersję. Podczas zimnej wojny i po jej zakończeniu na Zachodzie panowało nieco otępiałe z powodu samozadowolenia poczucie równoczesności nierównoczesności – tzn. współistnienia dwóch odmiennych rytmik ze względu na podział kontynentu, które wprawdzie nie zawsze funkcjonowały symultanicznie, ale w gruncie rzeczy nie spowodowały całkowicie odrębnych procesów politycznych i kulturowych w Europie – które przyczyniło się do tego, że po 1989 r. obywatele Europy Środkowo-Wschodniej wyraźnie odczuwali potrzebę nadrobienia zaległości. „Niepowetowane opóźnienie zawsze odnosi się do zaprzepaszczonej okazji, do wstecznej potrzeby, która ma za zadanie ideologicznie zaprogramować przyspieszone nadrabianie” – pisał niegdyś Reinhart Koselleck w swoich teoretycznych rozważaniach na temat historiografii. W przypadku nowych kandydatów do EWG lub UE tego rodzaju utrata swobody dysponowania czasem objawiła się w sposób znamienny. W okresie transformacji trudno im było przeciwstawić się Zachodowi jako europejskiemu liderowi; w istocie nie istniało wówczas szersze, tj. zdolne osiągnąć większość, poparcie społeczne dla spowolnienia rozwoju. Całkowite rozwiązanie NRD wydawało się być dowodem na to, iż wszelkie wschodnie roszczenia wobec swobody dysponowania czasem nie miały wielkiej siły przebicia: dawna obietnica enerdowskiej propagandy „wyprzedzania bez nadrabiania zaległości” nie została dotrzymana.
Jeżeli w porównaniu dwóch procesów pojednania, jednemu z nich przypina się łatkę, że jest spóźnionym echem drugiego, to ryzyko postrzegania go jako elementu drugorzędnego jest wysokie. Wzmacnia to również tendencję do idealizowania procesu postrzeganego jako nadrzędny, czyniąc z jego narracji kanon historii sukcesu. Tak jest w przypadku tandemu francusko-niemieckiego, którego droga od konfliktu do przyjaźni uważana jest za wzorcową i od pół wieku traktowana jako przysłowiowa „siła napędowa” integracji europejskiej. Niemcy, które są zaangażowane w oba bilateralizmy, nie za bardzo zdają sobie sprawę z faktu, że w europejskiej narracji na temat powojennego pojednania proces polsko-niemiecki zajmuje znacznie skromniejsze miejsce. Ze zrozumiałych powodów Polska tym bardziej domaga się uznania jako gracz w polityce europejskiej. Choć w wielu aspektach można krytykować dotychczasowy kurs rządu PiS po 2015 r., to nie można pominąć faktu, że krajowy sukces jego retoryki o odzyskaniu godności w polityce zagranicznej należy powiązać z opisanym przed chwilą problemem swobody czasowej, co można zauważyć w podejmowanych przez Warszawę – bardzo demonstracyjnych i faktycznie niezbyt zręcznych – próbach wpływania na dominującą w Europie narrację o wojnie i okresie powojennym.
Jakość obecnych i przyszłych kontaktów polsko-niemieckich zyskałaby z pewnością na jakości – zwłaszcza w kontekście zbliżającej się trzydziestej rocznicy podpisania umowy o sąsiedztwie (17 czerwca 1991 r.) – gdyby obaj partnerzy bardziej skupili się na niepodważalnej wartości ich wzajemnych relacji i wspólnej drogi, jaką pokonali nie tylko po 1989 r., ale nawet po 1945 r., zamiast mierzyć stan ich relacji w stosunku do relacji francusko-niemieckich. Z jednej strony dlatego, że nawet bliskie partnerstwo nie wyklucza konfliktów interesów, a dobre stosunki nigdy nie są negocjowane raz na zawsze, jak pokazują ostatnie napięcia między Niemcami a Francją na gruncie polityki europejskiej i euroatlantyckiej; z drugiej strony dlatego, że należy podkreślać wartość stosunków polsko-niemieckich nie tylko podczas retorycznych przemówień, co może zapobiec rozczarowaniu w Polsce i zmotywować do bardziej konstruktywnego dialogu. Na państwie niemieckim wciąż spoczywa szczególny ciężar: choć nie musi bezpośrednio reagować na kolejne roszczenia w sprawie reparacji wojennych, które są obecnie formułowane przez stronę polską, to powinno znaleźć materialne i symboliczne sposoby, aby potwierdzić, że Niemcy poważnie traktują swojego polskiego sąsiada jako równego partnera w odpowiedzialnym i swobodnym dialogu. Krokiem naprzód mogłyby być wspólne projekty w celu doskonalenia kultury pamięci, jak na przykład obecna inicjatywa na rzecz wzniesienia pomnika ku czci polskich ofiar III Rzeszy. Najlepszym sposobem na to, aby zapobiec powstaniu konkurencji między ofiarami jest oddanie należnego hołdu wszystkim. W przeciwnym razie wobec polsko-niemieckiego pojednania można by wysunąć podejrzenie, że osiemdziesiąt lat po wybuchu II wojny światowej nadal jest ślepy na jedno oko.
Tłumaczył Konrad Miller