70 lat Republiki Federalnej, 30 lat Niemiec
Kiedy 23 maja 1979 roku – w rocznicę uchwalenia ustawy zasadniczej, czyli, jak się powszechnie przyjmuje, powstania RFN – dawna Republika Federalna obchodziła trzydzieste urodziny, wcale nie wszystko wyglądało idealnie. Niedawno przez kraj przetoczyła się „niemiecka jesień”, fala krwawych zamachów Frakcji Czerwonej Armii (RAF), a niektórzy politycy zastanawiali się, czy w odpowiedzi na uprowadzenie prezydenta Niemieckiego Związku Pracodawców Hannsa-Martina Schleyera nie powinno się rozpocząć regularnego rozstrzeliwania terrorystów. A przecież ówczesna Republika Federalna właśnie dzięki trudnym doświadczeniom minionych trzech dekad – debacie o remilitaryzacji z lat pięćdziesiątych, aferze Spiegla i dyskusji o stanie wyjątkowym w latach sześćdziesiątych, a w końcu walce z Frakcją Czerwonej Armii w latach siedemdziesiątych – stała się silną demokracją dojrzałych obywateli. Widać to było wyraźnie w następnej dekadzie, kiedy to formułowane przez kanclerza Kohla postulaty duchowo-moralnej odnowy odrzucone zostały przez tych właśnie świadomych własnej wartości obywateli i obywatelki. Głównym punktem odniesienia była wówczas pod wieloma względami ustawa zasadnicza, która dawno już przestała mieć charakter prowizoryczny, tak że politolog i publicysta Dolf Sternberger w artykule z 23 maja 1979 roku opublikowanym we Frankfurter Allgemeine Zeitung zdefiniowane w tejże ustawie wspólne wartości określił jako żywą konstytucję, którą co dzień razem współtworzymy. Kiedy ustawa zasadnicza, jak pisał Sternberger, wchodziła w życie, kiedy dzięki suchym przepisom pojawiali się silni politycy podejmujący konkretne działania, kiedy zaczynały powstawać konkretne organy władzy, kiedy my sami coraz intensywniej korzystaliśmy z zagwarantowanych w niej swobód, kiedy uczyliśmy się żyć w tym państwie i z jego pomocą, wówczas niepostrzeżenie powstawał nowy, drugi patriotyzm, który Sternberger określił jako patriotyzm konstytucyjny.
Dzisiejsza sytuacja jest zupełnie inna. Po prawie trzydziestu latach istnienia nowego, zjednoczonego państwa niemieckiego, diagnoza jest alarmująca. Kraj jest w dużym stopniu podzielony, również jego młode pokolenie. Mamy – z jednej strony – młodzież bardzo zaangażowaną, która również na ulicy, ale wcale nie tylko tam, korzysta ze swojego prawa do demokratycznego uczestnictwa i współudziału. Z drugiej – duża część młodzieży jest bardzo zirytowana polityką, a często wręcz z pogardą odnosi się do demokracji. Jak wynika z badań zbliżonej do związków zawodowych Fundacji Ottona Brennera (Otto-Brenner-Stiftung), ponad 60 procent osób w wieku od 18-go do 29-go roku życia jest zdania, że nie ma żadnego wpływu na to, co robi rząd. A 26 procent dorosłej młodzieży na wschodzie i 23 procent na zachodzie jest nawet zdania, że powinien pojawić się silny przywódca, który nie będzie musiał troszczyć się o parlament i wybory. A mniej niż połowa twierdzi, że zupełnie się nie zgadza z taką wypowiedzią.
Patriotyzm konstytucyjny jako demokratyczny konsensus i fundament naszego współżycia najwyraźniej zaczął kruszyć się i pękać. I to wcale nie tylko, ani też nie przede wszystkim u młodych, wręcz przeciwnie: od pierwszej demonstracji Pegidy w roku 2013 na ulicach protestują najczęściej mężczyźni koło pięćdziesiątki o ponadprzeciętnych dochodach, domagając się etnicznie jednolitych Niemiec, występując przeciwko myślącym inaczej i nazywając polityków wrogami i zdrajcami narodu, a nawet – żądając ich głów. Punktem kulminacyjnym tych demonstracji były z pewnością wydarzenia z Chemnitz z sierpnia 2018 roku, kiedy to radykalna prawica, zmobilizowana przez internet i czynnie wspierana przez AfD, wyszła na ulice, by atakować obcokrajowców i myślących inaczej, demonstrując przy tym bez przeszkód faszystowskie pozdrowienie – czemu bezczynnie przyglądała się bezradna policja.
Jeszcze dziesięć lat temu, w ostatni okrągły jubileusz, tego rodzaju rzeczy nie byłyby możliwe, nie mówiąc już o czasach przed zjednoczeniem. W roku 2006 historyk Edgar Wolfrum, nawiązując do znanego zdania dziennikarza Fritza René Allemanna Bonn to nie Weimar z roku 1956, określił Republikę Federalną jako udaną demokrację. Pobrzmiewała w tym koncepcja dobrego końca historii (przynajmniej na małą skalę): Niemcy miałyby wreszcie stać się raz na zawsze normalną zachodnią demokracją, w której polityczne spory prowadzone są według ustalonych demokratycznych reguł.
Co najmniej od czasów Chemnitz wiemy już, że o takiej normalności nie może być mowy. O ile w roku 2009 mówiło się o sukcesie i o szczęśliwej Republice, to dziś stwierdzenia takie musimy uznać za przedwczesne. W ostatnich latach demokracja najwyraźniej zeszła na złą drogę. Powszechne stało się znowu myślenie w kategoriach wróg-przyjaciel, od którego odeszliśmy, jak się zdawało, jeszcze przed zjednoczeniem. W przeciwieństwie do Republiki Weimarskiej, Republika Federalna w latach powojennych nie znała walk ulicznych ani wojen domowych. Obecnie jednak, w czasach rozkwitu Nowej Prawicy, zagrożenie takie znowu staje się realne. I musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, które jeszcze dziesięć lat temu wydawało się absurdalne: czy liberalna demokracja w Niemczech skazana jest na porażkę – czy była tylko krótkim, historycznym wyjątkiem, mrugnięciem historii? Czy była rzeczywiście, jak pewni pesymiści twierdzili od początku, tylko „demokracją pięknej pogody” – strategią stosowną tylko na czas Zimnej Wojny?
W obliczu poważnego kryzysu demokracji, który widoczny jest również poza granicami Niemiec, na przykład w Wielkiej Brytanii, warto dziś dokładniej zastanowić się nad specyfiką sukcesu Republiki Federalnej sprzed zjednoczenia. Parafrazując zdanie Böckenfördego w duchu geopolitycznym, można by zapytać, czy Republika Federalna przed zjednoczeniem wszystkich swoich „sukcesów” nie odnosiła przede wszystkim dzięki okolicznościom zewnętrznym, na które sama nie miała wpływu – i które dziś po prostu uległy zmianie.
Terror, kapitał, ludzie: trzy aspekty globalizacji
Powodzenie i stabilność dawnej Republiki Federalnej były rzeczywiście uzależnione od politycznych warunków zewnętrznych, mianowicie od obecności w zachodnim sojuszu, a więc od integracji z NATO i dobrze rozwijającą się Unią Europejską. Obie te kwestie stają dziś po raz pierwszy pod wielkim znakiem zapytania.
Inaczej było siedemdziesiąt lat temu. Wówczas RFN stała się integralną częścią świata zachodniego. Oznaczało to dla niej z jednej strony szczelną granicę z państwami bloku wschodniego – a tym samym z Niemcami wschodnimi – z drugiej strony zaś, z racji jej szczególnej historii, „karencję” odpowiedzialności w polityce zagranicznej, jak określił to socjolog Niklas Luhmann. Z powodu ograniczeń narzuconych przez aliantów, ale również politycznej polaryzacji ówczesnego świata, czyli żelaznej kurtyny oraz konieczności utrzymywania (mówiąc eufemistycznie) „równowagi strachu”, czyli odstraszania atomowego – możliwości egzekwowania państwowej suwerenności były ograniczone. Wykluczone było zwłaszcza prowadzenie wojny, które wcześniej utożsamiano z uprawianiem „wielkiej polityki”. Dawna Republika Federalna nie brała tym samym czynnego udziału w polityce światowej; skupiano się przede wszystkim na polityce wewnętrznej.
Co się jednak dzieje, kiedy u kresu długiej drogi na zachód (Heinrich August Winkler) w roku 1990 Niemcy się jednoczą i gdy jednocześnie kończy się dawny Zachód ze swoimi wyraźnymi podziałami, a nowy model państwa (w każdym razie tak uważali jego zwolennicy), jest modelem totalnym i globalnym (bo mamy już „koniec historii”)? Fundamenty dawnej Republiki Federalnej stają się wówczas prawie całkiem bezużyteczne. Od roku 1989 Republika doświadcza błyskawicznej globalizacji – i to w trojakim sensie: jako migracji terroru, kapitału i ludzi. Oznaczało to dla niej trojakie poróżnienie – na poziomie globalnym, europejskim i narodowym.
11 września 2001 roku razem z globalnym terrorem pojawiło się globalne przeciwstawienie przyjaciel-wróg. Na hasło Al Quaidy wy kochacie życie, my kochamy śmierć neokonserwatyści z otoczenia George’a W. Busha odpowiadają dewizą: kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam: jest się przyjacielem lub wrogiem, tertium non datur. 15 września 2008 roku w momencie upadku Lehman Brothers globalny przepływ kapitału spowodował globalny kryzys finansowy – i wywołał przede wszystkim wzrost antagonizmów wewnątrzeuropejskich. Kiedy pierwotny kryzys finansowy celowo przekształcony został w kryzys państwowych zadłużeń, liczne kraje, przede wszystkim na południu Europy, za sprawą narzuconej przez Niemcy polityki zaciskania pasa znalazły się pod presją, co wywołało duże napięcia wewnątrz Unii Europejskiej. A od września 2015 roku globalny problem uchodźców zaczął powodować, że myślenie w kategoriach przyjaciel-wróg (oczywiście również za sprawą intensywnych działań partii prawicowych) upowszechniło się nie tylko na poziomie europejskim, a więc międzypaństwowym, ale również na poziomie polityki wewnętrznej, czyli w parlamentach i społeczeństwach. Dzięki temu rozwinął się nowy identytaryzm, który w swojej strategii odgraniczania i wprowadzania podziałów akcentuje narodową suwerenność i tożsamość etniczną. To z kolei miało taki skutek, że w narodach europejskich, również w Niemczech, pojawiła się silna polaryzacja i coraz głębsze konflikty. Tymczasem w czasach zimnej wojny to właśnie polityczna dwubiegunowość powstrzymywała konflikty wewnętrzne. Przed wrogiem zewnętrznym na wschodzie demokracja chroniona była szczelną granicą. A wewnątrz granic nie było żadnych wrogów, przynajmniej według oficjalnej wersji, lecz tylko przeciwnicy polityczni. Innymi słowy: w społeczeństwie panował demokratyczny pokój, ale tylko dzięki dwubiegunowości, a zatem w jednej połowie świata.
Od roku 1989 mamy – w każdym razie według oficjalnej wersji – „jeden świat” bez granic. Ale jednocześnie – to prawdziwa ironia historii – doświadczamy faktycznego powrotu granic, a tym samym myślenia w kategoriach przyjaciel-wróg. Symbolizuje to – na wszystkich trzech poziomach, narodowym, europejskim i globalnym – trójca Höcke, Orbán, Trump. Uosabiają oni całkiem inną ideę „demokracji”. Mianowicie „demokrację nieliberalną”, która najlepiej radzi sobie bez opozycji, wolnej prasy i niezależnych sądów – ideę zatem, która w naszym liberalnym i pluralistycznym rozumieniu demokracji i prawa nie jest już w ogóle demokracją. Wola większości traktowana jest tu w sposób absolutny, nie jest ograniczona żadnymi checks and balances, łatwo więc może stać się „tyranią większości” pod przewodnictwem pewnego uosabiającego wyłącznie wolę narodu autorytarnego przywódcy.
Zdaje się, że to właśnie są dwa główne modele polityczne XXI wieku: „prawdziwa”, narodowa demokracja z autorytarnym przywódcą z jednej strony, z drugiej zaś „czysto formalna” pluralistyczna demokracja z liberalnym podziałem władzy. A co się tyczy społecznego poparcia, to wcale nie jest powiedziane, że rok 1989 był krokiem w kierunku demokracji, wręcz przeciwnie: wiele potęg średniego szczebla (Rosja i Turcja), znajduje się w obozie autorytarnym – również Chiny, które z powodu samej gęstości zaludnienia będą prawdopodobnie mocarstwem w XXI wieku. A sukcesy „osi” prawicowych populistów w Polsce, na Węgrzech i we Włoszech (choć za każdym razem populizm ten ma inny charakter) świadczą o tym, że pokusa autorytaryzmu dotarła również do Europy, co będzie w przyszłości oznaczać ciężką próbę dla demokratycznej Unii Europejskiej.
Najistotniejszy w obecnej sytuacji jest chyba jednak fakt, że Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa całkiem wycofały się z koncepcji lidera świata zachodniego jako propagatora liberalnego porządku i myślą może nawet o rezygnacji z NATO. Zniknęły tym samym zewnętrzne okoliczności, dzięki którym jeszcze w roku 1989 przyszłość demokratycznego modelu Republiki Federalnej wyglądała całkiem obiecująco. Innymi słowy: „Zachód” roku 2019 ma niezbyt wiele wspólnego z Zachodem roku 1989. Coraz większy wpływ na wydarzenia ma za to autorytarny Wschód – od Chin, poprzez Węgry, aż po Saksonię. Go east zamiast go west: liberalna perspektywa westernizacji z roku 1989 zastąpiona została trzydzieści lat później przez perspektywę autorytarnej orientalizacji. Historia świata idzie ze Wschodu na Zachód, bo Europa jest zasadniczo końcem historii świata, Azja jest jej początkiem – przepowiadał Hegel. Teraz jednak grozi nam, że „koniec historii” oznaczać będzie triumf państwa autorytarnego. Viktor Orbán ujął to krótko po wyborach w roku 2018: W roku 1989 Europa była naszą przyszłością. Dziś my jesteśmy przyszłością Europy.
Autorytarna „orientalizacja”: wewnętrzne podziały i odwrót od demokracji
Ze swoistą „orientalizacją” mamy obecnie do czynienia również w Republice Federalnej. Widoczne od dawna w polityce zagranicznej tendencje do autorytaryzmu i myślenia w kategoriach wróg-przyjaciel zaczynają pojawiać się również w polityce wewnętrznej. Po raz pierwszy od lat pięćdziesiątych partia radykalno-prawicowa (AfD) weszła do Bundestagu. I chociaż nowe partie zawsze dotąd po wejściu do parlamentu stawały się bardziej umiarkowane, w przypadku AfD jest dokładnie na odwrót – od momentu powstania partia ta staje się coraz bardziej radykalna. Powstaje w tej sytuacji pytanie, czy tak bardzo odmiennym partiom w Bundestagu uda się, jak zawsze do tej pory, tworzyć skuteczne koalicje. Jeśli się nie uda, będzie to miało fatalne skutki. Już ostatnie rozmowy koalicyjne i fiasko koalicji CDU-FDP-Zieloni pokazały, jak trudne jest budowanie nowych koalicji ponad podziałami. Od czasu powstania Partii Lewicy (Linkspartei) SPD nie jest właściwie zdolna do zintegrowania obozu lewicy. Nie może tym samym liczyć na zwycięstwo w wyborach. Podobny los może spotkać CDU z powodu powstania AfD. Jeśli na poziomie federalnym wydaje się to na razie wykluczone to już w wyborach w Niemczech wschodnich jesienią tego roku zarówno SPD, jak i Partia Lewicy, a nawet CDU mogą nie być w stanie stworzyć klasycznej prawicowo- lub lewicowocentrowej, ani też tym bardziej wielkiej koalicji. Rodzi się wtedy jednak pytanie: kto wypełni próżnię? I czy pokusa władzy nie będzie dla CDU w końcu zbyt wielka? Czy nie spróbuje ona w końcu stworzyć koalicji z AfD?
Dla Republiki Federalnej byłby to moment prawdziwej próby. Jak stwierdził już w roku 1955 Karl Dietrich Bracher, w Republice Weimarskiej właśnie utrata władzy przez demokratów stała się szansą dla zwolenników totalitaryzmu. Dzięki powstałej politycznej próżni – pisał w Die Auflösung der Weimarer Republik – narodowi socjaliści dokonali w końcu przejęcia władzy, które w swej istocie było jednak przede wszystkim politycznym odwrotem znanych działaczy i ich partii.
Oczywiście Berlin to nie Weimar, Höcke to nie Hitler, a historia nie powtórzy się w sposób dosłowny. A jednak działalność AfD stanowi już dzisiaj niebezpieczny sygnał do dezintegracji – i to nie tylko w sensie parlamentarnym, ale przede wszystkim retorycznym. Jak stwierdza słusznie Norbert Frei na łamach Frankfurter Rundschau: AfD stała się ogólnoniemiecką tubą dla zwolenników prawicy na wschodzie i na zachodzie. A jej wielka siła polega na tym, że symulując mieszczańskość, wciąga w swoje bynajmniej nie mieszczańskie szeregi również konserwatystów i rozczarowanych zwolenników Unii Europejskiej. Dzięki ich poparciu partia ta z całą premedytacją uprawia przesuwanie granic dyskusji, jak określił to rok temu jej szef i przewodniczący frakcji parlamentarnej Alexander Gauland. W wywiadzie dla FAZ. Björn Höcke mówi wręcz o przerwaniu zmowy milczenia. Posługuje się też klasycznymi słownikiem prawicowego populizmu: z jednej strony mamy dobry naród, z drugiej skorumpowane elity. Rząd, jak twierdzi Höcke, przerodził się w reżim, który złośliwie oszukuje ufny naród. Te proste czarno-białe koncepcje AfD znajdują szeroki oddźwięk nie tylko w społeczeństwie, ale również w mediach. Tym samym po raz pierwszy w najnowszej historii Republiki Federalnej zdecydowanie prawicowe idee nie zostają odrzucone, w każdym razie publicznie. Oczywiście również przed zjednoczeniem istniała w RFN zawsze prawicowa, po części też prawicowo-intelektualna publicystyka, nigdy jednak nie była uprawiana tak otwarcie, jak dzisiaj raczej niemal wstydliwie i prawie w ukryciu. Teraz o żadnym wstydzie i nieśmiałości nie może być mowy. Wręcz przeciwnie – istnieje intensywna potrzeba wyzwolonego prawicowego myślenia. Prawicowość to nie choroba, Niemcy muszą na nowo nauczyć się prawicowości – pisze z przekorą dziennikarz Bild-Zeitung, Ralf Schuler w magazynie Cicero i w swojej nowej książce Lasst uns Populisten sein. Widać wyraźnie, że sukces AfD ośmielił sympatyków prawicy. Spektrum jest bardzo szerokie i rozciąga się od granic demokracji aż po prawicowy ekstremizm. Mieszczą się w nim wspomniany prawicowo-liberalny antymerkelowski magazyn Cicero, zbliżona do AfD prawicowo-intelektualna publicystyka w rodzaju Henryka M. Brodera Achse des Guten i Tichys Einblick, czy publikacje zdecydowanie radykalne takie jak Compact Jürgena Elsässera i Sezession Götza Kubitschka. Natomiast Junge Freiheit, będąca przez długi czas niemal monopolistą na rynku prawicowo-intelektualnej publicystyki, uchodzi dziś za względnie liberalny, zdecydowanie krytyczny wobec Höckego głos AfD i musi ostro walczyć o uwagę Nowej Prawicy, rywalizując z innymi dużo bardziej radykalnymi gazetami. I choć Nowa Prawica przywiązuje dużą wagę do idei granicy, to w mediach granice już dawno stały się płynne. Zwłaszcza Bild-Zeitung – i to bynajmniej nie tylko jej zdeklarowany prawicowiec Schuler – od odejścia Kaia Diekmanna (Refugees Welcome) dba o to, żeby prawicowe hasła trafiły do milionów czytelników. Płynna jest jednak przede wszystkim granica oddzielająca prasę od nowych mediów, w których krążą najdziksze teorie spiskowe, utwierdzając się nawzajem w nieufności wobec demokracji. Żyjący w tych bańkach informacyjnych czytelnicy w istocie są niezdolni, a może tylko niechętni, do komunikacji z myślącymi inaczej. Na tym polega zasadnicza różnica wobec dawnej, „przedcyfrowej” Republiki Federalnej. Oczywiście przed zjednoczeniem jednolite społeczeństwo stanu średniego, jak brzmiała osławiona formuła Helmuta Schelskyego, nie było wcale jednolite, istniały w nim wielkie różnice, nie tylko między biednymi a bogatymi. A jednak pod wieloma względami tamto społeczeństwo było bardziej jednorodne niż społeczeństwo dzisiejsze. I to nie tylko pod względem materialnym, lecz również intelektualno-komunikacyjnym. Bo owa jednolitość przejawiała się również w korzystaniu z mediów. Zwłaszcza w czasach państwowego radia, ale nawet jeszcze po powstaniu rozgłośni prywatnych istniała, mimo wszystkich różnic w postrzeganiu pewnych spraw, w miarę jednolita opinia publiczna – z codziennym „Przeglądem dnia” jako ogniskiem domowym rodziny z drugiej połowy XX wieku.
Tęsknota za silnym przywódcą
Po zjednoczeniu Niemiec diametralnie się to zmieniło. Od czasu wynalezienia internetu postępuje rozkład wspólnoty społecznej, jednocześnie zaś powstają nowe radykalne społeczeństwa paralelne. Te nowe podziały przypominają bardzo Republikę Weimarską, w której rozmaite obozy, warstwy i środowiska prawie nie miały ze sobą kontaktu i były bardzo skonfliktowane.
Do tej nowej polaryzacji, czy wręcz skłócenia istotnie przyczyniają się nowe media. Prowadzone w nich dyskusje są często bardzo odległe od ideału dyskursu obywatelskiego niepodległego władzy. Dominuje tam rygoryzm i pogarda wobec kultury kompromisu, podobnie jak wobec kultury parlamentarnych negocjacji i reprezentacji. W obliczu niesłychanej złożoności współczesnego świata i społeczeństwa ujawnia się tam wielka tęsknota za redukcją złożoności i za indywidualna decyzją – starym, dobrym decyzjonizmem ludzi czynu, dzisiaj w rodzaju Trumpa, Putina, czy Erdoğana.
Ten populistyczny zwrot nie ogranicza się już od dawna wyłącznie do partii narodowych. Kiedy Horst Seehofer określa własny rząd jako niesprawiedliwą władzę, a Alexander Dobrindt domaga się konserwatywnej rewolucji, to widać dobrze, że nawet kierownictwo CDU ma skłonności do autorytarnej semantyki, nie mającej przecież nic wspólnego z liberalną demokracją. Przejmowanie prawicowej retoryki przez partie obywatelskie jest dziś być może najbardziej negatywnym skutkiem prawicowego populizmu. Przypomnijmy: obie wielkie partie w dawnej Republice Federalnej podlegały „demokratycznej polaryzacji” (Jürgen Habermas), niemniej jednak konflikty można było rozwiązywać, a rząd mógł sprawnie funkcjonować. Jednocześnie zaś wspomagały integrację z instytucjami demokratycznymi. Natomiast dzisiejszy prawicowy populizm celowo podkopuje autorytet instytucji. Björn Höcke postrzega AfD jako merytoryczną opozycję fundamentalną, która zdecydowanie występuje przeciwko państwu. Autorytarna prawica staje się dziś zatem – jak wcześniej w latach dwudziestych nie tyle przeciwnikiem, ile wręcz wrogiem demokratycznego państwa, którego bronić muszą siły lewicowe.
Widać z tego, że dużo bardziej niż cztery dekady temu potrzebujemy „konstytucyjnego patriotyzmu”. Po roku 1989/1990 zapanował entuzjazm i Niemcy zaczęły się ponownie jednoczyć – zapomniano jednak o demokratycznych cnotach obywatelskich dawnej Republiki Federalnej, przede wszystkim o społecznym zaangażowaniu w instytucje państwowe. Rzecz w tym, by na nowo odkryć dziś ten republikanizm. Tymczasem to AfD uderza w tony patriotyczne. I wielkim błędem byłoby oddanie jej w tej kwestii inicjatywy – gdy prawicowi populiści reaktywują postawy etniczno-narodowe, chodzi o to, by na nowo rozkrzewić cnoty republikańskie. Koncepcja „patriotyzmu konstytucyjnego” ma przy tym chyba jeszcze większą rolę do odegrania niż wcześniej. Jürgen Habermas, który przejął to pojęcie od Dolfa Sternbergera, przeformułował je mocno w duchu zasad uniwersalistycznych, czyli kwestii praw człowieka i ludzkiej godności. Mniej skupiał się, w przeciwieństwie do Sternbergera, na konstytucyjnych instytucjach. A przecież to właśnie ich autorytet, autorytet partii i parlamentów, policji i Bundeswehry, jest dziś powszechnie osłabiany, co wzmacnia pokusę autorytaryzmu. Nowa Prawica bardzo często wykorzystuje tęsknotę za silnym przywódcą, który w końcu twardą ręką nie tylko poskromi krnąbrne społeczeństwo, ale również „skorumpowane partie” i ich „sejmiki”, czyli parlamenty. Jeśli więc chcemy bronić naszej demokracji jako „konstytucyjni patrioci”, to niezależnie od obrony praw człowieka i praw obywatelskich, musimy wzmocnić również nasze instytucje demokratyczne.
O przyszłości niemieckiej demokracji decydować będzie nie tylko idealny, konstytucyjno-patriotyczny input, ale przede wszystkim twardy materialny output. Demokracja może być silna tylko wtedy, kiedy opiera się na mocnych fundamentach ekonomicznych i społecznych. Dawna Republika Federalna też na początku wcale nie składała się z samych czystej krwi demokratów, jak może się dziś niektórym wydawać. Wręcz przeciwnie: stosunkowo pozytywna ocena minionych wydarzeń w latach powojennych według wszelkich dostępnych źródeł dotyczących opinii publicznej nawet okresowo rosła (Axel Schildt, Fünf Möglichkeiten). To znaczy: większość obywateli RFN uważała narodowy socjalizm w dalszym ciągu za rzecz dobrą, która tylko została źle przeprowadzona. Rosnąca akceptacja dla RFN była w dużym stopniu skutkiem „cudu gospodarczego”. I również częściowa klęska demokracji po roku 1989 musi być rozumiana w tym kontekście. Bo w Niemczech wschodnich nie było żadnego porównywalnego „cudu”. Dla wielu Niemców z tych terenów nowa Republika nigdy nie oznaczała indywidualnego sukcesu, lecz indywidualny i kolektywny upadek. To dlatego właśnie, w „nowych” landach nie wszyscy z entuzjazmem odnoszą się do idei demokratycznych, co stanowi istotny problem dla Republiki Federalnej, choć nie bez znaczenia było też na pewno czterdzieści lat dyktatury.
Demokracja czy autorytaryzm – jaka będzie przyszłość Republiki Federalnej?
W dawnej Republice Federalnej z powodzeniem rozwiązywano problemy wewnętrzne, istniała wtedy tradycja społecznego pokoju i panowało powszechne przekonanie o produktywności konfliktu. Czy jednak obecna Republika może w jakiś sposób przyczynić się do rozwiązania problemów globalnych, to się dopiero okaże. Ralf Dahrendorf, który jako jeden z pierwszych zrozumiał zagrożenia globalizacji i ostrzegał przed autorytaryzmem XXI wieku, już w roku 1996 mówił, że zadanie, jakie stanie przed zachodnimi demokracjami w świecie zglobalizowanym, będzie niewykonalne. Będą one bowiem musiały zachować konkurencyjność wobec innych podmiotów światowej gospodarki, nie rezygnując przy tym z socjalnej spójności, a wszystko to będzie poddane wyzwaniom o skali trudnej nawet do wyobrażenia: w otoczeniu coraz bardziej słabnących instytucji demokratycznych i skłonnych do nieustannych polemik wolnych obywateli (Blätter, 9/1996). Dahrendorf, który zmarł mniej więcej dziesięć lat temu, nie wiedział, że już niedługo dojdzie do podziału świata zachodniego i Unii Europejskiej. Nie doceniał też największego być może globalnego zagrożenia. Myślę tu o ignorowanym od co najmniej trzydziestu lat i do dziś nierozwiązanym problemie zmian klimatycznych, który kładzie się głębokim cieniem na naszej przyszłości, rodzi ubóstwo i głód, przemoc i wojny i fale migracji, będące bez wątpienia najważniejszą bolączką naszego stulecia. W każdym razie nie jesteśmy dziś w stanie przewidzieć, czy liberalna demokracja będzie w stanie sprostać tym wyzwaniom.
Demokracja Republiki Federalnej przeżywa kryzys, choć nie wyczerpała nadal swoich możliwości. Jest zatem kwestią otwartą, czy uda jej się odzyskać funkcjonalność, czy też ulegnie całkowitemu rozpadowi – a my pewnego dnia obudzimy się znowu w państwie autorytarnym.
tłum. Tomasz Ososiński
Tekst ukazał się w: »Blätter« 5/2019, s. 75-83)