Przejdź do treści

Czy polska lewica ma szansę wrócić do gry?

Wybory do europarlamentu były kolejną porażką dla polskiej lewicy, która od 2015 roku nie ma swojej reprezentacji parlamentarnej. Powołana zaledwie kilka miesięcy temu partia Wiosna zyskała 6,06 proc. głosów (licząc na kilkanaście), a pozostałe lewicowe ugrupowania dołączyły do liberalnej Koalicji Europejskiej lub nie przekroczyły pięcioprocentowego progu wyborczego.

 

Sondaże przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi nie dają większej nadziei na samodzielne przekroczenie progu wyborczego żadnej z lewicowych partii. Kiedy liberalna Platforma Obywatelska zdecydowała się na start w okrojonej koalicji, lewicowi liderzy i liderki rozpoczęli negocjacje w celu wspólnego startu w wyborach.

 

Polska lewica boryka się z podobnymi problemami jak europejska – zarzuca się jej odklejenie od pracowniczych korzeni. Wiele partii socjaldemokratycznych w Europie trwa w kryzysie. Czy zawinił flirt lewicy z liberalnym establishmentem, czy sprawne posługiwanie się przez populistów nowymi mediami, czy też może zanikanie wielkoprzemysłowego proletariatu – klasę robotniczą zaczęły przyciągać przede wszystkim nowe partie prawicowe, a liberalizm światopoglądowy zaczęto wiązać z ekonomicznym.

 

Po 1989 roku rolę partii socjaldemokratycznej długo spełniał Sojusz Lewicy Demokratycznej – postkomunistyczna partia, która współtworzyła kilka rządów w latach transformacji. Choć swoich wyborców Sojusz kusił nostalgią za czasami PRL i lewicowymi hasłami na sztandarach, jego program w rzeczywistości był raczej liberalny gospodarczo i zachowawczy obyczajowo (choć antyklerykalny). Partia podupadła w 2005 roku po serii skandali finansowych, kiedy nostalgia za PRL – i tak wyjątkowo słaba w skali regionu – wygasła, a jej elektorat zaczął powoli wymierać.

 

Częściowo został również przejęty przez prawicowo-populistyczną partię rządzącą Prawo i Sprawiedliwość, która jako pierwsza zrealizowała swoje obietnice w zakresie polityki społecznej. Jej symbolem jest program wsparcia dla rodzin 500+. Jak wykazują badania IPSOS, to przede wszystkim swojemu programowi zawdzięcza wysokie poparcie, choć ta antykomunistyczna partia nie nazywa swojej polityki „lewicową”, a „przywracającą godność Polakom”.

 

Wśród polskiej lewicowej drobnicy oprócz SLD, które wraca dziś do swoich korzeni, liczą się jeszcze trzy inne partie: wzorująca się na partii Macrona Wiosna, młoda, sympatyzująca ze skandynawskim modelem Lewica Razem oraz Zieloni. SLD i Wiosna balansują na granicy progu wyborczego, Lewica Razem i Zieloni z trudem dobijają trzech procent. Łącznie – według różnych sondaży – mogą liczyć nawet na 15 proc.

 

Z tej czwórki jedynie SLD może liczyć na rozpoznawalność w mniejszych ośrodkach czy wśród gorzej wykształconych wyborców. Reszta trafia głównie do „młodych, wykształconych, z wielkich miast”. Lewica Razem w swoich pierwszych wyborach parlamentarnych w 2015 roku swój najwyższy wynik – 22 proc. przy ogólnokrajowym 3,62 proc. – uzyskała w komisji wyborczej w… Berlinie. Mimo starań aktywu partii (m.in. wspierania strajków pracowniczych na terenie całego kraju) do jej działaczy przylgnął stereotyp „doktorantów kulturoznawstwa”.

 

Taka sytuacja wywołała w Polsce – podobnie jak na świecie – dyskusję na temat tego, czy partie lewicowe nie odrzucają swojego elektoratu zbytnim przywiązaniem do tzw. identity politics, czyli kwestiom światopoglądowym, takim jak prawa kobiet, migrantów czy LGBT+. O ile prawdą jest, że „socjalni” wyborcy prawicowych populistów spoglądają na takie postulaty niechętnie, o tyle chowanie ich pod dywan tym bardziej się nie sprawdza.

 

Lewica Razem, która z wymienionej czwórki kładzie najmocniejszy akcent na politykę społeczną, otrzymała bowiem w wyborach europarlamentarnych niewiele ponad 1 proc. poparcia. A ugrupowania i środowiska, które postulują radykalnie socjalistyczne rozwiązania, odrzucając liberalizm obyczajowy, funkcjonują na marginesie lewicowego marginesu i nie mają niemal żadnego wpływu na zachodzące w Polsce procesy polityczne. Sprawa jest zatem nieco bardziej skomplikowana.

Kiepska sytuacja lewicy w Polsce ma moim zdaniem cztery przyczyny. Pierwsza w istocie dotyczy spraw światopoglądowych: to polsko-polska wojna kulturowa, która pod rządami PiS przybrała gwałtowny przebieg. Partia rządząca w ciągu swojej upływającej już kadencji rozpętała kampanię nienawiści przeciwko wszelakiej maści wrogom zewnętrznym: migrantom, ekologom, a ostatnio również osobom LGBT+. Krytykę swojego postępowania PiS określa przy tym jako „atak na polskie wartości”, wywołując w swoim elektoracie syndrom oblężonej twierdzy.

 

To zabieg stosowany współcześnie przez wielu prawicowych populistów na świecie – od Donalda Trumpa przez islamistów po Władimira Putina. Jednak polaryzacja na linii „społeczeństwo otwarte versus społeczeństwo zamknięte” to w Polsce – podobnie jak w wielu krajach peryferyjnych – nie kwestia ostatnich lat, a zasadniczy spór toczony w polskiej kulturze i polityce co najmniej od powstania nowoczesnego pojęcia narodu. Atak PiS-u na prawa człowieka to zaledwie współczesna odsłona walki między Polską „tradycyjną” a „nowoczesną”.

 

W społeczeństwie straumatyzowanym pamięcią wszelakiej maści okupacji, wojen i zaborów manewr „oblężonej twierdzy” jest niezwykle skuteczny. Dlatego tak łatwo wywołać strach przed czymś obcym i nieznanym.

 

Druga przyczyna słabości lewicy jest dość prozaiczna: w kwestii wsparcia finansowego Polaków i Polek PiS był pierwszy. Po 1989 roku polskim wyborcom zaproponowano liberalny model gospodarki, kierując się zasadą Margaret Thatcher: there is no alternative. PiS przełamał ten dogmat, proponując zręby polityki społecznej i przekonując słabszych finansowo wyborców, że to nie ich wina, że mimo ciężkiej pracy nie spełnił się American dream.

 

Nikt wcześniej się na to nie poważył: SLD było wcześniej partią raczej liberalną ekonomicznie, Zieloni trzymali się ekologicznej agendy, a Wiosna czy Lewica Razem jeszcze nie istniały. Inna sprawa, że PiS uczynił to w świetnym momencie dla polskiej gospodarki.

 

Po trzecie – i związane z drugim – polska kultura – szczególnie po 1989 roku, ale nie tylko – jest bardzo indywidualistyczna, a poziom zaufania do państwa jest niski. Nie jest przypadkiem, że polityka społeczna PiS polega przede wszystkim na transferach socjalnych – jak program 500+ czy tzw. „trzynastka”, dodatkowa emerytura. Idzie za nią przekonanie wyrażone przez premiera Mateusza Morawieckiego, że „rodzice wiedzą najlepiej, na co wydać pieniądze”.

 

Tymczasem instytucje publiczne – np. służba zdrowia czy szkoły – są nadal chronicznie niedofinansowane. PiS nie zrealizował też swojej obietnicy budowy tanich mieszkań na wynajem. Polacy otrzymali więc nie sprawnie funkcjonujące państwo, lecz pieniądze na pokrycie kosztów jego beznadziejnego funkcjonowania.

 

Czwartą przyczyną jest brak widzialności lewicy – w spolaryzowanym między PO a PiS krajobrazie medialnym nie ma dla niej miejsca. Niewielkie subwencje, które otrzymują lewicowe partie, nie pozwalają z kolei na systematyczną działalność w terenie. Jeśli lewica w prawicowych mediach – a te ogląda dziś przeciętny „socjalny” odbiorca – w ogóle się pojawia, to najczęściej jest demonizowana w postaci krwiożerczych bolszewików lub instrumentalizowana do ośmieszania liberalnej opozycji.

 

W takich warunkach dotarcie do wyborcy socjalnego PiS jest dla partii lewicowych bardzo trudne. Nie jest jednak niemożliwe, ponieważ niespotykane dotąd zadowolenie Polaków wywołane dobrą sytuacją gospodarczą i spełnionymi obietnicami wyborczymi nie będzie trwało wiecznie – nawet przy założeniu, że nie czeka nas w najbliższej przyszłości żaden światowy kryzys. Wraz z zadowoleniem rosną bowiem aspiracje, a tych nie uniesie już napięty przez obietnice wyborcze PiS budżet.

 

Aspiracji tych nie spełni również pogorszająca się sytuacja w służbie zdrowia, edukacji (która przeszła właśnie chaotyczną reformę) oraz na rynku mieszkaniowym. Mimo transferów nie wszystkich będzie stać na prywatnego lekarza czy szkołę, a jakość usług publicznych jest niska. I będzie coraz niższa, również z tego powodu, że w publicznych placówkach zaczyna brakować lekarzy i nauczycieli, odstraszonych niskim pensjami. W dodatku coraz liczniejsi w Polsce imigranci nie wypełnią tej luki, bo dostęp do tych zawodów dla obywateli państw spoza UE jest ograniczony. Z kolei deficyt mieszkań wynosi w Polsce ok. 2 miliony i ciągle rośnie, a wraz z nimi – ich ceny.

 

Tę sytuację może wykorzystać lewica, proponując program polepszenia usług publicznych. Powinien temu towarzyszyć nacisk na samorządność i rozbudowę instrumentów wpływu obywateli na podejmowanie decyzji na poziomie lokalnym, który być może pomoże zbudować zaufanie do instytucji publicznych i złagodzi sceptyczne wobec rozwiązań propaństwowych nastawienie.

 

To jednak zadanie na lata, dlatego krótkoterminowym celem lewicy powinna być nie (a przynajmniej nie tylko) walka o wyborcę PiS, a maksymalna mobilizacja istniejącego elektoratu. Taka strategia przyniosła sukces niemieckich Zielonych, którzy w swojej kampanii postawili na młodą lewicę i liberalizujące się obyczajowo starsze mieszczaństwo. Polska lewica może liczyć dokładnie na te dwie grupy.

 

O ile pierwsza jest dość oczywista (ale stosunkowo niewielka i silnie sfeminizowana), ta druga jest produktem rządów PiS. Polska klasa średnia była dotąd raczej konserwatywna obyczajowo, ale zmieniły to ataki PiS na kolejne grupy mniejszościowe. Najlepszym tego dowodem są warszawskie Parady Równości, które przez lata skupiały garstkę aktywistów LGBT+, a dziś są ogromnymi demonstracjami, w których bierze kilkadziesiąt tysięcy osób.

 

Badania wykazują też dynamiczny wzrost poparcia dla liberalizacji aborcji czy wprowadzenia związków partnerskich (IPSOS), wzrost świadomości na temat przemian klimatu (CBOS) oraz najszybszą na świecie (!) sekularyzację społeczeństwa (PEW Research Center).

 

Za tymi zmianami nie nadąża liberalna Platforma Obywatelska, wciąż mocno zachowawcza i skupiona przede wszystkim na agendzie „najpierw trzeba pokonać PiS, a potem pogadamy o programie”. Strach przed kolejną wygraną PiS skłania jednak wielu lewicujących wyborców do oddawania głosu na tzw. „mniejsze zło”, czyli największą partię opozycyjną. I o nich lewica powinna się postarać – startując we wspólnym bloku, który najprawdopodobniej zagwarantuje przekroczenie progu wyborczego.

 

Są jeszcze dwie grupy, które potencjalnie lewica może pozyskać dla siebie. Pierwsza to niższa średnia klasa pracująca w sferze budżetowej, w której pensje od lat pozostają zamrożone (co w opinii niektórych ekonomistów jest ceną polskiego wzrostu gospodarczego). PiS pozostał obojętny na gwałtowne protesty nauczycieli czy młodych lekarzy, a oferta PO – choć w swojej kampanii partia zahacza o te grupy – może nie być dla niej wiarygodna ze względu na podobne do PiS postępowanie w czasach swoich rządów.

 

Druga – wciąż rosnąca – to młody prekariat, czyli przede wszystkim pracownicy usług niższego szczebla, często pracujący poniżej swoich kwalifikacji (wynik boomu edukacyjnego poprzednich dekad) i na tzw. umowach śmieciowych. Pod tym ostatnim terminem kryją się niegwarantujące stabilności zatrudnienia umowy cywilnoprawne, których zawieranie na szeroką skalę umożliwiły rozwiązania z czasów kryzysu w Europie. Choć dziś w tej grupie można spotkać wielu wyborców partii skrajnie prawicowych (chodzi szczególnie o mężczyzn), młodzi polscy wyborcy są dość chimeryczni, a wielu z nich nie głosuje w ogóle.

 

Jak na razie wiecznie skonfliktowana lewica jest na względnie niezłej drodze – od połowy lipca trwały rozmowy o wspólnym starcie SLD, Lewicy Razem i Wiosny. 5 sierpnia br. ogłoszono porozumienie. Wszystkie trzy partie wystartują w wyborach do Sejmu pod wspólnym szyldem KW Lewica. W takiej konfiguracji sondaże dają PiS podobną ilość głosów (ok. 35-40 proc. głosów), co liberałom i lewicy łącznie (ok. 25-30 proc. + ok. 10-15 proc.). Istnieje zatem szansa, że lewica dostanie się do sejmu z trzecim wynikiem, a w niezwykle optymistycznej wersji będzie może nawet współrządzić.

 

Nawet jednak – na co wiele dziś wskazuje – jesienne wybory wygra PiS, polskiej demokracji przysłuży się pluralizacja od lat skupionej na wojnie PO–PiS debaty. Wejście lewicy do Sejmu poskutkowałoby zwiększeniem rozpoznawalności lewicowych postulatów, stworzeniem zdrowej konkurencji dla opieszałej PO oraz – co może okazać się dla polskiej demokracji najważniejsze – zablokowaniem potencjalnej większości konstytucyjnej PiS w kolejnej kadencji.

Kaja Puto

Kaja Puto

Publicystka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej oraz migracji. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost - The Network for Reporting on Eastern Europe. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.