Przejdź do treści

Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze?

Wiele wskazywało, że szczyt popularności partii Prawo i Sprawiedliwość mamy już za sobą. Wydawało się, że sprawująca od 2015 roku rządy partia słabnie z powodu skandali finansowych, dynamicznej sekularyzacji i liberalizacji Polski oraz oporu społecznego wobec ataków na instytucje demokratyczne. Komentatorzy oceniali szanse PiS oraz zawiązanej przez kilka partii opozycyjnych, w tym przede wszystkim liberalną Platformę Obywatelską, Koalicji Europejskiej na pół na pół – w większości wiarygodnych sondaży wygrywała jednak KE.

 

Ostatecznie PiS uzyskał 45,38 proc. głosów – to najwyższy wynik, jaki osiągnęła jakakolwiek partia w jakichkolwiek wyborach w III RP. I o niemal 7 proc. więcej, niż KE. Nie spodziewano się tak wysokiej frekwencji, która wynosiła 45,68 proc. (niemal dwukrotnie więcej niż 5 lat wcześniej). Na eurowybory ruszyło więcej niż zwykle mieszkańców wsi i małych miast – i to właśnie oni zdecydowali o wygranej PiS. Zwolennicy KE z kolei ruszyli do urn mniej tłumnie niż zapowiadali w sondażach.

 

Wzrost frekwencji nie oznacza jednak, że Polacy masowo zaczęli interesować się pracami PE. Kwestie europejskie miały w kampanii drugoplanowe znaczenie. Wybory do europarlamentu traktowano przede wszystkim jako rozgrzewkę przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi.

 

Oprócz PiS i KE próg wyborczy (5 proc.) przekroczyła tylko jedna partia – nowe, lewicowe ugrupowanie Wiosna, która uzyskała zaledwie 6,06 proc. Tak silna polaryzacja rządzi polską sceną polityczną już od 2005 roku, kiedy dwóm podobnym do siebie centroprawicowym partiom o postsolidarnościowym rodowodzie, PO i PiS, nie udało się utworzyć wspólnego rządu. Spór ten przez lata przeobraził się w wojnę dwóch nienawidzących się Polsk: Polski liberalno-europejskiej i klerykalno-nacjonalistycznej. Obie partie utrzymują swoich wyborców w przekonaniu, że głos nieoddany na nie pomoże zwyciężyć wrogowi. W tym układzie inne partie nie mają szans.

 

Jak można było się spodziewać, KE wyraźnie zwyciężyła w miastach powyżej 50 tysięcy mieszkańców, PiS – na wsi i w małych miastach. Podział Polski na centrum i peryferia rysuje się coraz wyraźniej. Coraz mniej znaczące są za to różnice między tradycyjnie liberalnym Zachodem, a konserwatywnym Wschodem.

 

Sukces w poszerzaniu swojej bazy elektoratu PiS zawdzięcza nie tylko dobrej kampanii – profesjonalnie przeprowadzanej zarówno w internecie, jak i w terenie – ale i swojemu programowi polityki społecznej, który partia mniej lub bardziej konsekwentnie wdraża od wygranej w 2015 roku. Chodzi przede wszystkim o program wsparcia dla rodzin 500+, który w oczach wielu Polaków przyćmił chronicznie kiepsko funkcjonujące i niedofinansowane szkolnictwo czy ochronę zdrowia.

 

Jak zauważa Paweł Musiałek na łamach „Klubu Jagiellońskiego”, PiS położył kres dyskursowi transformacji: przez ostatnie trzy dekady Polacy słyszeli, że muszą zaciskać pasa, by w Polsce dało się w przyszłości żyć jak w Europie. I że „koszty społeczne transformacji” – czyli nędza wielu tysięcy Polaków – to konieczność. PiS złamał ten dogmat, przekonując przy tym Polaków, że poprzednicy rozkradali pieniądze obywateli. Program, co z niechęcia przyznaje również opozycja, przyczynił się do likwidacji skrajnego ubóstwa w wielu polskich rodzinach i napędził konsumpcję.

 

Wbrew obawom liberalnym ekspertów 500+ nie zaszkodziło polskiej gospodarce. Częściowo pomógł w tym sam rząd, uszczelniając dziurawy wcześniej system podatkowy, co zapewniło budżetowi rekordowe wpływy z VAT, które zrównoważyły wydatki na socjal. Pomogły w tym też czynniki zewnętrzne: dynamiczny wzrost gospodarczy, niskie bezrobocie oraz międzynarodowa koniunktura. Ale to obozowi rządzącemu wielu Polaków przypisuje namacalny wzrost poziomu życia.

 

PiS złapał wiatr w żagle i przed jesiennymi wyborami obiecuje coraz więcej. Wśród ogłoszonej przed eurowyborami tzw. „piątki Kaczyńskiego” znalazło się m.in. rozszerzenie programu 500+ oraz wypłata dodatku dla emerytów. Część obietnic spełniona ma zostać jeszcze przed wyborami. Trudno się dziwić, że taki program może liczyć na szerokie poparcie w kraju, w którym ceny zbliżają się do europejskich, a minimalna emerytura wynosi 1030 PLN brutto. Inne partie formułują podobne obietnice, ale to PiS wydaje się wielu Polakom najbardziej wiarygodny: bo jako pierwszy rząd we współczesnej historii naprawdę je spełnił.

 

W Polsce PiS zadziałał więc podobny mechanizm, który ponad dekadę temu przysporzył popularności Putinowi. Społeczeństwo zmęczone epoką Jelcyna, tzw. „lichymi dziewięćdziesiątymi”, którymi rządził chaos, mafia i korupcja, z ulgą przywitało zbawcę, który postawił na cząstkową choć redystrybucję i obietnicę stabilizacji. Choć oczywiście w Polsce transformacja nie przebiegała nawet w połowie tak burzliwie jak w Rosji, jednak właśnie w ten sposób chcą ją widzieć politycy PiS i bliskie im media.

 

W ten sposób PiS uzasadnia również podporządkowanie sobie sądownictwa, które przez ostatnie cztery lata wzbudzało ogromne protesty opozycji. To, co dla liberałów jest zamachem na trójpodział władzy, w PiS-owskich mediach określane jest mianem „walki z postkomunistyczną kastą sędziowską”. I choć „reformy” nie rozwiązały odczuwalnych przez obywateli kłopotów z sądami, taka strategia okazała się skuteczna właśnie ze względu na rażąco niski poziom zaufania do tej instytucji.

 

W kampanii PiS grał też klasyczny repertuar wschodnioeuropejskich populistów: straszył zgniłą Europą, obcymi i wolnością seksualną. W mniejszym stopniu niż w 2015 roku szczuł na imigrantów – pewnie dlatego, że w Polsce jest ich już prawie dwa miliony, i to nie tylko w dużych miastach. Rząd wie, że kraj ich potrzebuje – tylko stara się nie mówić o tym swoim wyborcom. Ostatnie miesiące upłynęły na atakach na środowisko LGBT+, antysemickich insynuacjach i wezwaniom do obrony Kościoła Katolickiego w obliczu dyskutowanych przez liberałów skandali pedofilskich wśród kleru.

 

Ale wojny kulturowe, które dla elit i twardych elektoratów PO i PiS mają ogromne znaczenie, wydają się w przypadku eurowyborów wtórne wobec kwestii socjalnych. Bo to nie swoim twardym elektoratem partia wygrała wybory, a głosami nowych wyborców. Nie istnieją jeszcze twarde dane, które pozwoliłyby stwierdzić, na jakie partie ci wyborcy głosowali wcześniej – albo czy w ogóle głosowali.

 

Tak czy inaczej, w badaniach IPSOS 71 proc. wyborców PiS swój wybór uzasadniło słowami: „partia ma dobry program i liderów, będzie dobrze rządzić”. 69 proc. wyborców KE w tym samym sondażu stwierdziło, że „głosuje przeciwko innym partiom, które są dla Polski niebezpieczne” – chodzi oczywiście o PiS. Co świadczy nie tylko o tym, że partia rządząca ma silny negatywny elektorat, ale i o tym, że KE ma bardzo słabą ofertę.

 

Okoliczności sprzyjały liberałom: w ostatnim roku media wytknęły PiS-owi kilka mniejszych i większych afer finansowych, a kilka tygodni przed wyborami ukazał się film dokumentalny o pedofilii w polskim Kościele, który miał na YouTube ponad 20 milionów odsłon. Ponadto przeciwko PiS-owi wypowiada się większość medialnych autorytetów, a nawet celebrytów.

 

Ale to nie wystarcza – i nie chodzi tylko o istnienie baniek informacyjnych. Bo te oczywiście są coraz silniejsze: prawicowe media (w tym skrajnie upolitycznione media publiczne – telewizja i radio) mają swoje autorytety i swoje wersje wydarzeń. Ale kłopot leży też w samej KE, a przede wszystkim jej trzonowi, jaką jest PO. W kampanii partia nie przedstawiła żadnego konkretnego programu, a od trzech lat przewodzi jej nielubiany i niecharyzmatyczny Grzegorz Schetyna. Jak wynika z doniesień medialnych, partia odpuściła kampanię poza wielkimi miastami, zakładając, że i tak może liczyć na głosy elektoratu anty-PiS. Dobrze poszło za to kandydatom, którzy prowadzili kampanię w terenie na własną rękę.

 

Sformułowaniu jednoznacznego przekazu utrudniał charakter koalicji, w którym oprócz PO znalazła się partia Zielonych, lewicowy, popularny wśród starszego, postkomunistycznego elektoratu Sojusz Lewicy Demokratycznej, probiznesowa Nowoczesna oraz ludowo-konserwatywne Polskie Stronnictwo Ludowe. Partii tych nie łączy niemal nic poza chęcią odsunięcia PiS-u od władzy. Zieloni i Nowoczesna ciągnęły koalicję w stronę liberalizmu obyczajowego, Zieloni i SLD – lewicowej agendy ekonomicznej, Nowoczesna broniła pracodawców, a PSL sprzeciwiała się atakowaniu Kościoła w obawie przed swoim religijnym elektoratem. Efekt był taki, że mimo uzyskania dobrego wyniku Koalicji – w przeciwieństwie do PiS – nie udało się pozyskać nowych wyborców.

 

Porażkę odniosła też pozostająca poza KE nowa lewica, wzorująca się na ugrupowaniu prezydenta Macrona, progresywna Wiosna Roberta Biedronia (6,06 proc.) oraz młoda lewica w stylu skandynawskim – komitet Lewica Razem, który uzyskał jedynie 1,24 proc. Wiosna co prawda zdobyła trzy mandaty, ale przedwyborcze sondaże dawały jej nawet 16 proc. Część wyborców lewicy nad urną wyborczą oddała zapewne głos na KE w strachu przed zwycięstwem PiS. Inna część po prostu nie poszła: frekwencja w najniższej grupie wiekowej (18–29), w której poparcie dla tych partii jest wyższe niż w innych, wynosiła zaledwie 27,6 proc.

 

Chodzi tu o młode dziewczyny, bo młodzi chłopcy dużo chętniej wybierają skrajną prawicę: antyestablishmentowy komitet Kukiz’15 oraz komitet skupiający skrajnych nacjonalistów Konfederacja. Ale i te komitety wbrew sondażom nie przekroczyły progu wyborczego. Oprócz niskiej frekwencji zadziałał tu również czynnik niżu demograficznego: dużo liczniejsi wyborcy 50+ oddali ok. 90 proc. swoich głosów na KE lub PiS.

 

Choć dynamiczny wzrost frekwencji jest niewątpliwie dobry dla demokracji, szkodzi jej sprawowany przez PO i PiS duopol – obie partie wiele energii poświęcają na organizowanie igrzysk nienawiści do drugiej strony. Nie chodzi tylko o politycznych przeciwników, ale i ich wyborców. Dehumanizacja i niechęć Polaków do Polaków osiąga poziomy bliskie konfliktom etnicznym, co pokazują badania przeprowadzane np. przez Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW. A to wyklucza rzeczową debatę publiczną na temat wyzwań stojących przed Europą: przemian klimatycznych, nadciągającej automatyzacji pracy czy konieczności dalszej integracji w obliczu upadku Pax Americana.

 

Zagrożeniem dla polskiej demokracji są też oczywiście rządy PiS, który tak szerokie poparcie uzna za legitymizację dalszego demontażu państwa prawa w imię „woli ludu” lub „suwerena”, jak zwykł mawiać Kaczyński zafascynowany myślą Carla Schmitta i jej polskimi interpretacjami.

 

W ostatnich latach to PiS (wraz ze swoją tubą propagandową – mediami publicznymi) jest mistrzem dzielenia Polaków, choć liberałowie nie pozostają dłużni. Po wyniku wyborów anty-PiS-owska bańka medialna grzmi niechęcią do „ciemnogrodu”, który „sprzedał się za 500+”. A w taki sposób z pewnością nie przyciągnie do siebie wyborców PiS.

 

Eurowybory przechyliły szalę polsko-polskiego konfliktu na stronę PiS. Choć ich sukces w jesiennych wyborach parlamentarnych nie jest przesądzony, liberalna Polska ma powody do obaw. Ewentualna druga kadencja rządu to dalszy demontaż państwa prawa w stylu Orbana czy Putina. Wyniki w innych krajach UE dają jednak pewne pocieszenie: w najgorszym razie będziemy mieli dokąd uciekać.

Kaja Puto

Kaja Puto

Publicystka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej oraz migracji. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost - The Network for Reporting on Eastern Europe. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.