Niemal dokładnie pięć lat po wyborach z 4 czerwca 1989 roku – w dniu 7 lipca 1994 roku – przed Sejmem i Senatem Rzeczypospolitej Polskiej zabrał głos prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, Bill Clinton. W jego wystąpieniu znalazły się następujące zdania: Właśnie tu, w Polsce, ci wszyscy, którzy wierzyli, że komunizm nie może przetrwać, jako pierwsi ujrzeli dojrzewanie swoich nadziei; zaczęliście uderzać w żelazną kurtynę – i pojawiły się na niej pierwsze oznaki rdzy. Tutaj dzielni mężczyźni i kobiety, robotnicy i obywatele, pod przewodem „Solidarności”, zrozumieli, że ani sumieniom, ani gospodarce nie można wydawać rozkazów z góry. I tutaj pokazaliście narodom z Europy Środkowej i Wschodniej, że demokracja może zatryumfować jedynie za sprawą dłoni i serc. (…) Pięć lat temu wasz naród pochwycił taką możliwość. Odrzucając dyktaturę i nieudaną gospodarkę nakazową. Wątpiący twierdzili, że to nie może się udać, ale naród polski udowodnił, że byli w błędzie. Polskie reformy są skuteczne.
Dla przemawiającego w Warszawie amerykańskiego prezydenta – podobnie jak dla niezapomnianej w jednej ze swoich najwspanialszych ról Joanny Szczepkowskiej – było oczywiste, że komunizm skończył się w Polsce wraz z czerwcowymi wyborami parlamentarnymi w 1989 roku. Ale oprócz przekonania o tym, w jakim momencie dokonał się w Polsce fundamentalny przełom, słowa Billa Clintona wyrażały również podziw dla sposobu, w jaki to się stało. Polska demokracja zatryumfowała „jedynie za sprawą dłoni i serc”. Nie towarzyszyła temu tryumfowi rozlana na ulicach krew. Odnoszę często wrażenie, że duża część Polaków albo nie rozumie, albo już nie pamięta, czym nasz kraj wprawił w zdumienie i zafascynował świat przed trzydziestu laty. W pierwszym rzędzie był to bezkrwawy charakter polskiej rewolucji, przeprowadzenie wielkiej zmiany społeczno-politycznej w wyniku rozmów Okrągłego Stołu i za pomocą kartki do głosowania, a nie z użyciem przemocy, znalezienie kompromisu przez strony, które wydawały się w znikomym stopniu gotowe do takiego rozwiązania.
Podziw amerykańskiego prezydenta dla sposobu, w jaki dokonywały się polskie przemiany, łatwiej zrozumieć, gdy zastanowimy się nad ich międzynarodowym tłem. Udanie się Polaków do wyborczych urn zaledwie o godziny poprzedziła masakra na placu Tiananmen w Pekinie, gdzie 4 czerwca 1989 roku przed świtem oddziały Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej uderzyły na domagających się demokratyzacji kraju studentów. Dokładna liczba tych, którzy zginęli od kul karabinów maszynowych i pod gąsienicami czołgów, nie jest znana do dzisiaj. W przeżywającej postkomunistyczny rozpad Jugosławii krwawa wojna domowa pochłonęła ponad 100 tys. ofiar. Kiedy Bill Clinton przemawiał w Warszawie, wciąż trwało oblężenie Sarajewa, które miało się zakończyć dopiero w lutym 1996 roku. W Tadżykistanie od wiosny 1992 roku toczyła się wojna domowa , którą 20 września 1994 roku przerwać miało zawieszenie broni, ale już wkrótce walki wybuchły na nowo i przeciągnęły się do 1997 roku. Obserwując uwalnianie się społeczeństw od komunizmu, łatwo było dojść do przekonania, że w ostatecznym rachunku nie jest to możliwe bez rozlewu krwi.
Tymczasem Polska w 1994 roku po 1989 roku dokonała z pełnym powodzeniem „przejścia” od systemu monopartii do wielopartyjnej demokracji, od państwowej do prywatnej własności środków produkcji i od ideologicznej propagandy do pluralizmu poglądów w mediach, a cała ta gigantyczna transformacja odbywała się bez jednego wystrzału. I właśnie to zestawienie skali zmian z ich bezkrwawym przebiegiem stało się źródłem uznania i podziwu wyrażanego Polsce, podstawą do prezentowania naszego kraju jako wzoru godnego naśladowania, a nawet punktem wyjścia do prowadzenia rozważań o narodzeniu się u nas nowego modelu rozwiązywania wielkich konfliktów politycznych i społecznych. Na tle świata Polska była wyjątkowa, a świat tę wyjątkowość dostrzegł i docenił.
Uznając, że proces, jaki doprowadził do wyborów z 4 czerwca 1989 roku i sam ich przebieg historia XX wieku zapisała wśród szczytowych osiągnięć Polaków, co najmniej ze zdumieniem przychodzi wsłuchać się w słowa wygłoszone przez prezydenta Andrzeja Dudę w kościele Św. Brygidy w Gdańsku w 38-ą rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych. Andrzej Duda powiedział: Można się zgadzać z różnymi koncepcjami i teoriami, ale fakty są takie, że w Polsce nastąpiła bezkrwawa w zasadzie rewolucja. Nie strzelano do ludzi na ulicach tak, jak tutaj w Gdańsku, jak w Gdyni w 1970 roku. Nie ma dzisiaj dziesiątków, setek czy tysięcy krzyży nad mogiłami młodych ludzi, którzy tak jak ja wtedy, mieli po 17-18 lat i którzy, być może, byliby gotowi walczyć o wolną Polskę z bronią w ręku. Płacimy jednak za to cenę, tą ceną są także choroby, które bez przerwy drążą nasze państwo od tego czasu. Następnie wśród chorób wymienił zasiadanie w Sądzie Najwyższym sędziów obciążonych uczestnictwem w komunistycznym aparacie represji, upadek Stoczni Gdańskiej, wybór generała Wojciecha Jaruzelskiego („komunistycznego dyktatora” w języku mówcy) na pierwszego prezydenta III Rzeczypospolitej. Prowadziło to do konkluzji, że po czerwcu 1989 roku Polska „nie była w pełni wolna”.
Z wypowiedzi prezydenta płynie jednoznaczna sugestia, że gdyby polska rewolucja przybrała krwawy charakter, to kształt wyłonionej z niej III Rzeczypospolitej byłby doskonalszy. Nie drążyłyby jej żadne postkomunistyczne choroby, a jej odzyskana wolność byłaby pełniejsza. Z wielu punktów widzenia jest to sugestia karkołomna, przy czym jedynie szacunek dla urzędu prezydenta RP, a nie Andrzeja Dudy osobiście, powstrzymuje przed użyciem znacznie ostrzejszych przymiotników.
Do kogo mieliby strzelać młodzi Polacy (a wśród nich, najpewniej niezłomny już wtedy, Andrzej Duda), gdyby w 1989 roku doszło do zbrojnego wybuchu? Do ponad 50 tysięcy żołnierzy z Północnej Grupy Wojsk radzieckich, która do września 1993 roku stacjonowała w Polsce? A może – zakładając, że Rosjanie nie opuściliby swoich garnizonów – do nieco starszych kolegów noszących mundury Ludowego Wojska Polskiego albo Milicji Obywatelskiej? Czy młodzi bohaterowie, którzy „mieli po 17-18 lat”, powinni byli zastrzelić całe trzy miliony członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej czy też tych (około miliona), którzy w latach osiemdziesiątych oddali legitymacje partyjne, mieliby prawo oszczędzić? Kto rozstrzygnąłby o tym, którzy sędziowie i prokuratorzy zhańbieni uczestnictwem w „komunistycznym aparacie represji”, powinni byli zostać wzięci na cel? Wtedy z pewnością nie pełniliby żadnych funkcji w III Rzeczypospolitej, ale mogłoby to przysporzyć pewnych kłopotów kadrowych nawet partii Prawo i Sprawiedliwość.
Im bardziej będziemy się zagłębiać w rozważania, kto i przeciw komu „z bronią w ręku” miałby przeprowadzić przed laty polską rewolucję, tym mocniej będzie się obnażać absurdalność takiej alternatywnej wizji historii. Ale nie lepiej jest z potraktowaniem Stoczni Gdańskiej – a właściwie Stoczni Gdańsk, bo w sierpniu 2006 roku na taką zmieniono jej nazwę – jako przykładu ekonomicznych chorób drążących III Rzeczpospolitą. Prezydent zdaje się zapominać, że rozkwit stoczni związany był z budową statków dla ZSRR, a jej kłopoty finansowe rozpoczęły się wraz z ustaniem zamówień od wschodniego sąsiada. Nie zauważył także, iż po przekształceniu stoczni w spółkę akcyjną 40% akcji posiadała załoga, a jej przedstawiciele nie przyczynili się w szczególnie korzystny sposób do zarządzania przedsiębiorstwem. Umknęła mu zarazem dosyć dziwna rola, jaką po 1996 roku odegrało wobec stoczni Radio Maryja (Prokuratura Krajowa dopiero w 2006 roku wydała oświadczenie, że nie widzi podstaw do wszczęcia śledztwa w tej sprawie). Przegapił także fakt, że prywatyzacja stoczni, która ostatecznie pociągnęła ją ku upadkowi, rozpoczęła się pod rządami PiS w grudniu 2006 roku poprzez sprzedaż wstępnego pakietu 5% akcji ukraińskiemu oligarsze, Serhijowi Tarucie. A także to, iż całą procedurę podniesienia udziałów Taruty do ponad 80% przeprowadził rząd PiS w 2007 roku, a rząd PO-PSL w listopadzie tegoż roku (czyli w momencie swego powołania) nie miał innego wyjścia niż zaakceptować ustalenia poprzedników. Natomiast z pewnością wiadome było prezydentowi – bo w dniu jego wystąpienia sprawa była wciąż bardzo świeża – że w lipcu 2018 roku PiS postanowił odwrócić o 180 stopni swoją politykę z lat 2006-2007 i stocznię na powrót znacjonalizował (wykorzystując środki Agencji Rozwoju Przemysłu). Przedstawiono to jako realizację dalekosiężnej rządowej strategii.
Gdańska stocznia bez wątpienia jest przykładem niepowodzenia w dostosowywaniu państwowych przedsiębiorstw z czasów peerelowskich do wymogów konkurencji na międzynarodowym rynku, modelowym przypadkiem głębokich zaburzeń w zarządzaniu, które w tle miały politykę oraz ilustracją nieudanych przekształceń własnościowych. Czynników, które spowodowały jej degrengoladę, było zatem wiele i trudno jest przesądzić o decydującej roli któregokolwiek z nich. Jeszcze trudniej jest pojąć, dlaczego krwawy przebieg polskiej rewolucji miałby oddziaływanie tych czynników wyeliminować lub ograniczyć, co stoczni pozwoliłoby produkować niczym w czasach gospodarki centralnie planowanej i nienasyconego klienta radzieckiego. Chociaż odmienny bieg wypadków rzeczywiście był możliwy, czego najlepszym dowodem jest położona w pobliżu Stoczni Gdańsk prywatna dziś stocznia Remontowa Holding SA, która na wolnym rynku i w wolnej Polsce radzi sobie znakomicie. Podstawowa teza prezydenckiego przemówienia wymagała jednak, by skoncentrować uwagę na gospodarczych klęskach, jakie miały miejsce po 4 czerwca 1989 roku, a nie na sukcesach, ku którym ta data otworzyła drogę.
Do generała Wojciecha Jaruzelskiego można żywić wiele pretensji i w wiecowej atmosferze można go nawet nazwać „komunistycznym dyktatorem”. Nie zmieni to faktu, że to jego postawa przyczyniła się do powołania rządu na czele z Tadeuszem Mazowieckim, pierwszym po II wojnie światowej niekomunistycznym premierem. Wszelako największy i pod względem znaczenia właściwie nieporównywalny z wysiłkami innych osób wniósł w urzeczywistnienie się polskiej przemiany Lech Wałęsa. Już jego debata z Alfredem Miodowiczem odbyta 30 listopada 1988 roku miała przemożny wpływ na późniejsze kształtowanie się poglądów i emocji dużej części społeczeństwa. Każdy, kto w tamtym dniu był świadomym obywatelem, musi pamiętać, w jakim napięciu oczekiwał przed telewizorem na rozpoczęcie rozmowy i jakiego poczucia tryumfu doznawał po jej zakończeniu. Wałęsa jako rzecznik pluralizmu – to było słowo-klucz w jego wystąpieniu – okazał się niekwestionowalnym zwycięzcą słownej potyczki i bardzo wielu przekonał o konieczności dokonania zmian w Polsce. Jeszcze mocniejsze było oddziaływanie Wałęsy na decyzje głosujących podczas samej kampanii wyborczej. Najpowszechniej odbieranym instrumentem służącym prezentacji kandydatów do parlamentu, którzy wywodzili się z „Solidarności”, były plakaty z ich zdjęciami u boku Wałęsy i z logo związku w tle. Dokładnie taki plakat prezentujący niezbyt wówczas znanego działacza rozklejany był na murach Elbląga, a podpis pod zdjęciem zachęcał: „Głosuj na Jarosława Kaczyńskiego, kandydata do Senatu. Lech Wałęsa”. Nie rozstrzygniemy dzisiaj, czy to dzięki temu plakatowi udało się Jarosławowi Kaczyńskiemu – tak jak wielu innym – wkroczyć na pole wielkiej polityki. Nie ma natomiast wątpliwości, że to osoba Lecha Wałęsy była w tamtym czasie symbolem wolnościowych aspiracji Polaków, a zdjęcie u jego boku zapewniało rozpoznawalność, uwiarygadniało głoszone opinie i potwierdzało występowanie w wyborach po tej, a nie innej stronie.
W tym miejscu przychodzi mi przejść do osobistego wątku tych rozważań. Na temat przełomu, jakim były wybory z 4 czerwca 1989 roku, zdarzyło mi się odbyć dwie bardzo ważne rozmowy. Los sprawił, że w obu przypadkach były to moje ostatnie spotkania ze wspaniałymi rozmówcami, bo nie ma ich już wśród nas. Ale to, co od nich usłyszałem, nie tylko nie traci, ale gwałtownie zyskuje na aktualności i znaczeniu.
Pierwsza rozmowa miała miejsce 22 lutego 2016 roku, gdy spotkał mnie zaszczyt bycia zaproszonym na wieczorne spotkanie przez arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. Działo się to krótko po wygranych przez prawicę wyborach parlamentarnych i w podległych jej mediach zaczęły pojawiać się sugestie, iż to dopiero wybory z 25 października 2015 roku przyniosły Polsce wolność i niepodległość. Arcybiskup powiedział mi wtedy: „Nie wolno zacierać znaczenia wyborów z 4 czerwca 1989 roku. To był moment, w którym naród niemal powszechnie, a zarazem jednoznacznie opowiedział się za ustrojową zmianą. Próby przekonywania, że było inaczej, po prostu są niedorzeczne”. Rozmawialiśmy dalej o tym, że III Rzeczpospolita, jaka z czerwcowych wyborów się wyłoniła, nie mogła być od chwili narodzin doskonała – miała wiele blizn po ranach zadanych w poprzednim półwieczu, gorączkowo i nie zawsze w pełni trafnie szukała rozwiązań dla nabrzmiewających problemów społecznych i gospodarczych, z wysiłkiem budowała swoją pozycję w nowych relacjach międzynarodowych. Ale to Polacy – Polacy, a nie kto inny – pracowali nad nowym kształtem swojego państwa. Mieli różne biografie, przekonania i interesy, ale to sytuacja normalna w każdym państwie. Ważne było to, że na demokratycznych zasadach wnosili swój wkład do nowej rzeczywistości. Arcybiskup uważał, że świadomość czerwcowego przełomu nie jest dostatecznie zakorzeniona w społeczeństwie, a także, iż nie podjęto odpowiedniego wysiłku, by właściwy stan w tym zakresie osiągnąć. Miał jednak nadzieję, że wraz z wydłużającym się dystansem wobec historycznych wydarzeń, mocniej będzie się uwidaczniać ich prawdziwy sens.
Druga rozmowa to zdarzenie niedawne. Na spotkaniu 17 grudnia 2018 roku Paweł Adamowicz podarował mi swoją książkę „Gdańsk jako wspólnota” z dedykacją : „Przyjmij moją opowieść o zmieniającym się Gdańsku”. Ale przy okazji tego spotkania rozmawialiśmy także o nadchodzącej trzydziestej rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 roku i o tym, że to najlepszy – a może i ostatni – moment, by przypomnieć społeczeństwu o jednej z najważniejszych dat w nowożytnej historii Polski. Kiedy więc już po śmierci Pawła mogłem przeczytać list do polskich samorządowców, jaki ostatecznie został przezeń zredagowany 11 stycznia, w kolejnych zdaniach odnajdowałem to, o czym mówił mi niespełna miesiąc wcześniej. Że ze zwycięstwem w czerwcowych wyborach należy symbolicznie wiązać „narodziny wolnej Polski”. Że obchody trzydziestolecia powinny stać się wyrazem głębokiego szacunku dla bohaterów niedawnej przeszłości. Że to w Gdańsku narodziła się Solidarność na czele z Lechem Wałęsą, która doprowadziła do ostatecznego kresu komunizmu w 1989 roku. I wreszcie, że kiedy rząd PiS odwraca się ostentacyjnie plecami do tak ważnej rocznicy, odpowiedzialność za nadanie jej obchodom stosownej rangi spada na władze samorządowe. Także w tym przypadku potwierdzało się to, na co bardzo wielu ludzi zwróciło uwagę w swoich wspomnieniach o Pawle – w rozmowach prywatnych mówił to samo, co deklarował publicznie.
III Rzeczpospolita trwa. Rozpoczęte przed trzydziestu laty konstruowanie wolnego, suwerennego i demokratycznego państwa musi być kontynuowane. Powszechna świadomość jego prawdziwego początku będzie w tym działaniu pomagać.
Artykuł ukazał się w „Przeglądzie Politycznym” nr 153/2019