Przejdź do treści

Wyborcze dylematy

Kiedy w dniach 23-26 maja zostaną otwarte lokale wyborcze prawdopodobnie głosujący mieszkańcy w 28 państwach członkowskich Unii, staną przed ogromnym dylematem.   Z jednej strony będą to niezwykle ważne wybory w sytuacji, głębokiego kryzysu jej sił demokratycznych. Niektórzy nawet mówią o przełomowych wyborach, o przyszłości starego kontynentu. Z drugiej strony, konkretna sytuacja wyborcza jest bardzo myląca, scena polityczna rozproszona i pełna niejasności.

 

Wielka Brytania otworzyła puszkę Pandory. Przez długi czas wyglądało to tak, jakby niewyjaśniony Brexit przesłaniał wszystko inne, aż do czasu majowych wyborów – zwłaszcza, że nie było nawet jasne, czy Brytyjczycy ponownie będą mogli głosować. Wraz z przesunięciem ostatecznego terminu wyjścia Wielkiej Brytanii z UE na dzień 31 października 2019 roku, teraz jest przynajmniej jasne, że będą tam wybory. Chyba, że całkowicie niespodziewanie dojdzie na wyspach do innego rozwiązania, na co dziś w obliczu katastrofalnej sytuacji w tym kraju raczej się nie zanosi.

 

Ale nawet wybory na wyspach są dużym wyzwaniem dla UE, ponieważ kraj ten jest nadal całkowicie podzielony i wiele osób, zwłaszcza Anglików, wolałoby opuścić UE już trzy lata temu.

 

Jednak ten brytyjski problem jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, czyli ogromnego nowego zamieszania i niejasności na całym kontynencie. Prawie nikt nie ma pewności co do tego, kto i z kim będzie działać po wyborach do parlamentu europejskiego. Krajobraz partii europejskich był w ostatnich latach całkowicie rozproszony.

 

Jeszcze podczas ostatnich wyborów europejskich w roku 2014, sytuacja była zupełnie inna i całkowicie przejrzysta. Wówczas socjaldemokrata Martin Schulz i konserwatysta Jean-Claude Juncker stanęli naprzeciwko siebie jako czołowi kandydaci do objęcia funkcji przewodniczącego Komisji Europejskiej. Obie postaci wywodziły się z dwóch różnych obozów mieszczących się jednak w ramach demokratycznego, proeuropejskiego spektrum lub – używając słów filozofa Jürgena Habermasa – „demokratycznej polaryzacji”.

 

Finalnie wybory zakończyły się poparciem w wys. 29,4 proc. i 221 mandatami dla chadeków (PPE), w porównaniu do 25,4 proc. poparcia i 191 miejscami w parlamencie UE dla socjaldemokratów (SPD). Jednak ostatecznie rzeczywistym zwycięzcą wyborów został Jean-Claude Juncker, którego na fotel przewodniczącego Komisji wybrano głosami obu partii, co oznaczało prawdziwy demokratyczny postęp.

 

Tym razem nic nie wskazuje na takie zakończenie wyborów. Wręcz przeciwnie, trwający kryzys chrześcijańskich demokratów i socjalistów, którzy mieli decydujący wpływ na całą historię UE, uderzy również w Parlament Europejski. Te dwie popularne partie ludowe straciły ogromne poparcie, jakim cieszyły się w badaniach krajowych, ale także na szczeblu europejskim. Zamiast tego dużą popularność zyskali populiści, zwłaszcza ci na prawicy, ale także ci z lewicy. Wiele wskazuje zatem na to, że faktyczna współpraca pomiędzy tymi dwiema popularnymi partiami ludowymi nie będzie możliwa po tych wyborach z powodu braku większości.

 

Inny kłopot, to fakt, że przed tymi wyborami jest całkowicie niejasne, które partie tak naprawdę należą do wspólnej listy, także pod względem merytorycznym. Dotyczy to przede wszystkim konserwatystów z Europejskiej Partii Ludowej (PPE).

 

Kogo tak naprawdę wybierzesz, gdy postawisz w Niemczech krzyżyk przy chadekach, czyli CDU/CSU, które należą do PPE? A co oznacza wybór PPE dla przyszłości Europy? Wraz z PPE wybierane jest węgierskie ugrupowanie Fidesz Viktora Orbána. Innymi słowy jest to partia człowieka, który od lat walczy z Brukselą. Orbán znany jest z licznych antysemickich aluzji. Ostatnio w karykaturalny sposób przedstawiał na plakatach przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude Junckera jako głupca, a spekulanta finansowego George Sorosa jako demona.

 

Choć członkostwo partii Fidesz Orbána w PPE jest obecnie zawieszone, otwartym pozostaje pytanie, czy Fidesz rzeczywiście – jak twierdzą konserwatyści – może ponownie stać się najsilniejszą frakcją i wybrać człowieka CSU Manfreda Webera na następcę tak zdyskredytowanego przez Orbána Junckera? To by się wydawało prawie obsceniczne. W szczególności CSU zbyt długo trzymała parasol ochronny nad Orbánem, aby wspólnie działać przeciwko kanclerz Merkel. Dziś taka współpraca byłaby całkowicie nie do utrzymania. Ze względów merytorycznych Orbán z pewnością nie może już dłużej być częścią PPE, zwłaszcza że kontynuował bez hamulców swoje działania na rzecz agitacji przeciwko Brukseli i „wymianie ludności” promowanej przez Sorosa po zawieszeniu jego partii na początku kampanii wyborczej. Jeana-Claudea Junckera, członka PPE, a tym samym partyjnej rodziny, Orbán nazwał „socjalistą pierwszego stopnia”, który „ponosi decydującą odpowiedzialność za inwazję migrantów” i pogłębił narastający konflikt między Europą Środkową i Zachodnią.

 

W skrócie: nie może być mowy o oczyszczeniu Orbána. Dlatego konieczne jest, aby przed głosowaniem zapanowały klarowne warunki. Trzynaście partii członkowskich PPE, które zawnioskowały o wykluczenie partii Fidesz, na czele z Luksemburgiem i Szwecją, musiało się ostatecznie poddać, ponieważ Europejczycy ze środkowo-wschodniej Europy z grupy Wyszehradzkiej bronili w PPE swojego lidera Orbána.

 

Jego antyeuropejska radykalizacja była widoczna od dłuższego czasu. Choć Orbán rozpoczął działalność 30 lat temu jako liberał przeciwko dyktaturze komunistycznej, dziś postrzega siebie jako pioniera narastającego trendu „demokracji de liberalnej” i jednocześnie flirtuje z Władimirem Putinem. W tym sensie postulował on triumfalnie po jego ponownym wyborze w 2018 r.: „W roku 1989 myśleliśmy, że UE jest naszą przyszłością. Dziś my jesteśmy przyszłością Europy”.

 

Jednakże celem Orbána, podobnie jak większości prawicowych populistów, nie jest już likwidacja UE. Wyjście z niej nie jest także wystarczająco atrakcyjne, gdyż chaos po Brexicie był i jest zdecydowanie zbyt odstraszający. Osłabienie i rozdzielenie UE od wewnątrz to zadanie naczelne. Odbywa się to ze świadomością, że UE nie może na taką sytuację zdecydowanie zareagować, ponieważ została stworzona w celu współpracy i współdziałania – a podział, czy nawet wyjście z niej nie były nawet zaplanowane.

 

Orbán powinien zatem po wyborach wystawić na próbę dwie kwestie: Na co mogę sobie pozwolić w PPE w sensie ukierunkowanych prowokacji? Czy mogę przejąć przewodnictwo w PPE wraz z moim prawym skrzydłem i otwarcie propagować sojusz z niemiecką AfD, włoskim Salvinim i francuską partią RN le Pena? Czy też po tym wszystkim nastąpi jednak moje wykluczenie z PPE? To właśnie zapowiedział Orbán na początku swojej kampanii wyborczej, inscenizując się jako przywódca powstania przeciwko „liberalnemu imperium” w Brukseli.

 

Dla Orbána oznacza to w rzeczywistości podwójną strategię z gwarancją wygranej dla siebie. Albo będzie on mógł dochodzić swoich praw i przesunąć PPE na prawo, albo jeśli zostanie wykluczony, ogłosi się ofiarą PPE, a tym samym eurokratów z Brukseli i  w ten sposób, mając doskonały pretekst, powoła nową silną nacjonalistyczną Międzynarodówkę.

 

Orbán nie jest w żaden sposób osamotniony w swojej woli przeniesienia PPE i UE w całości na prawo. Członek PPE Silvio Berlusconi dąży do tego samego celu. Chce także porzucić sojusz z socjaldemokratami i stworzyć nową koalicję z partiami „demokratycznej prawicy”, od konserwatystów po prawicowych populistów i prawicowych radykałów.

 

Już dziś jest zatem jasne, że po wyborach europejska partia ludowa zostanie prawdopodobnie głęboko podzielona – na umiarkowanie centrystyczną i wyraźnie prawicową. Należy mieć nadzieję, że przynajmniej wtedy zapewni to przejrzystość. Wykluczenie partii Fidesz Viktora Orbána jest do tego niezbędne. Nic bowiem nie wskazuje na to, że będzie on w przyszłości grał według ustalonych zasad.

 

Podczas gdy konserwatyści nie wykazują wyraźnej linii ideologicznej w kampanii wyborczej i muszą zmagać się z prawicowcami w swoich szeregach, to przynajmniej liberałowie, a w szczególności Zieloni, zajmują szczególnie zdecydowane stanowisko wobec coraz bardziej prawicowego nurtu w Europie. Dzięki ruchowi „En Marche” Emmanuela Macrona liberałowie powinni tym razem stać się silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej. Ale Macron jest osłabiony we własnym kraju przez ruch żółtych kamizelek. A na szczeblu UE nadal nie jest jasne, z kim ostatecznie pójdzie w jednym koalicyjnym szeregu i kto ostatecznie stanie na czele tego liberalnego marszu. Zamiast wyraźnego kandydata z najwyższej półki jest tylko siedmioosobowy zespół, z którego wyróżnia się przede wszystkim silna duńska komisarz unijna Margrethe Vestager, ale tylko dlatego, że jest postrzegana jako faworytka Macrona.

 

Być może sytuacja jest najbardziej klarowna wśród socjaldemokratów i socjalistów, mimo że mają oni poważne kłopoty w zakresie przestrzegania praworządności i demokracji, zwłaszcza wśród swoich rumuńskich kolegów towarzyszy u sterów władzy. Jednak w porównaniu z ostatnimi wyborami socjaliści są również wyraźnie osłabieni. Ich najlepszy kandydat Frank Timmermanns, doświadczony polityk, jest podwójnie osłabiony. W jego własnym kraju jest przywódcą mało znanej w Europie i niemalże kanapowej partii. Socjaldemokracja jest zatem tylko cieniem samej siebie sprzed lat.

 

Nawet przeciwnicy konserwatywnej PPE nie są wcale tacy dobrzy. Pewne jest jednak to, że żadna partyjna rodzina nie ma nawet częściowych szans na wyraźne zwycięstwo. Po raz pierwszy klasyczny sojusz chrześcijańskich demokratów i socjaldemokratów nie ma szans na osiągnięcie większości. W związku z tym prawdopodobne jest, że tym razem co najmniej trzy grupy będą musiały dojść do porozumienia, co jeszcze bardziej skomplikuje sytuację.

 

To naprawdę może sprawić, że liberałowie staną się języczkiem u wagi. Wiele wskazuje na to, że w szczególności Macron może spróbować wybrać Margrethe Vestager na nowego szefa Komisji w porozumieniu z innymi szefami państw. Angela Merkel zasygnalizowała już swoją gotowość do rezygnacji z forsowania słabego kandydata PPE Manfreda Webera – w zamian za inne stanowiska w UE.

 

W ten sposób właśnie nowo zdobyte prawo Parlamentu Europejskiego do wyboru przewodniczącego Komisji z jego własnych szeregów, zostałoby po raz kolejny przegrane. Oznaczałoby to ogromny krok wstecz dla demokracji w Europie.

 

Jedno jest już jednak dziś jasne. Tak czy inaczej podział UE po tych wyborach nie ulegnie zmniejszeniu, lecz pogłębieniu. Przede wszystkim będzie to korzystne dla prawicy, która liczy na takie osłabienie UE poprzez podział. Jednakże, nawet na europejskiej prawicy nadal panuje zamieszanie. Kim dokładnie są partie prawicowe? Co one popierają? I kto z kim będzie współdziałał?

 

Wciąż kandydują oni z kilku list. Jeżeli jednak prawicowe frakcje naprawdę zjednoczą się po wyborach, być może pod przywództwem Viktora Orbána, to mogą wspólnie wzmocnić się i odegrać druzgocącą rolę. Jeśli bowiem jedna rzecz łączy je jako nową nacjonalistyczną Międzynarodówkę, to jest to wielki cel: osłabienie UE w celu wzmocnienia poszczególnych narodów. Najpóźniej po tych wyborach, albo najlepiej już podczas tej kampanii wyborczej, proeuropejscy wyborcy będą musieli udzielić zdecydowanej odpowiedzi.

Albrecht von Lucke

Albrecht von Lucke

Prawnik, politolog oraz redaktor "Blätter für deutsche und internationale Politik". W 2015 r. ukazała się jego książka "Die schwarze Republik und das Versagen der deutschen Linken" ("Czarna Republika i porażka niemieckiej lewicy").

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

[give_form id="8322"]

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.