Niemcy mają nową aferę „Spiegla”. Podobnie jak w roku 1962, także dzisiaj sprawa ta może zmienić kraj lub przynajmniej status dziennikarstwa w społeczeństwie niemieckim. Stawką jest reputacja hamburskiego magazynu informacyjnego, a tym samym wiarygodność niezależnego czasopisma, którą „Spiegel” uosabiał jako „działo szturmowe demokracji” (hasło autorstwa Rudolfa Augsteina, założyciela „Spiegla”) i świętuje od czasu swojej sławetnej wygranej bitwy z Franzem Josefem Straußem. Strauß musiał wówczas zrezygnować z funkcji ministra obrony, a termin „afera Spiegla” stał się synonimem wolności prasy w Republice Federalnej Niemiec z okresu republiki bońskiej. W 1962 roku padły oskarżenia kierowane pod adresem redaktorów Spiegla o zdradę ojczyzny, ponieważ krytykowali oni politykę rządu, a przede wszystkim wyposażenie Bundeswehry (pod hasłem „warunkowo gotowa do obrony”). Wtedy opinia publiczna nie chciała zaakceptować takich oskarżeń.
Nowa afera Spiegla ma twarz młodego mężczyzny, dziennikarza Claasa Relotiusa. Jest on oskarżony o wymyślanie ludzi i historii. Relotius nie jest pierwszym z brzegu żurnalistą. Od lat wielokrotnie zdobywał liczne nagrody – w tym czterokrotnie od 2013 roku Niemiecką Nagrodę Reportera (w tym trzy razy za najlepszy reportaż). Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, jego zespół redakcyjny publicznie odciął się od niego. Z nagłówka tekstu Ullricha Fichtnera, kierownika działu i jednego z mentorów Relotiusa, wybrzmiały słowa: „Reporter manipuluje. Spiegel ujawnia przypadki oszustw we własnej redakcji. Rekonstrukcja na własny rachunek”. Fichtner nie pozostawia w tym tekście suchej nitki na swoim protegowanym. Relotius – fałszerz, „najwyraźniej nie zalicza się do normalnych ludzi” i „prawdopodobnie potrzebuje lekarza”. Puenta z tego taka – jednostka może być chora w każdym miejscu, wszędzie, ale system nie.
Personalizacja nowej afery Spiegla jest taktyką dywersyjną, realizowaną w celu odwrócenia uwagi. Claas Relotius nie zrobił nic więcej ponad to, że zinternalizował zasady gry, które obecnie obowiązują w niemieckim dziennikarstwie. Liczne jury i laudatorzy potwierdzili tylko jego wirtuozerskie opanowanie tych zasad. Nawet granica, którą przekroczył (opis ludzi i wydarzeń, które nie istnieją lub nie istniały jest ewidentnym przestępstwem, nie podlegającym dyskusji i w każdym razie wymagającym potępienia), nie jest postrzegana jako taka w każdym współczesnym podręczniku do nauki dziennikarstwa. Tkając czerwoną nić, pomija się to, co nie pasuje, i buduje „typowy przypadek” z „czterech czy pięciu indywidualnych historii”, „aby pokazać przykład”: W standardowej pracy Michaela Hallera „Die Reportage” całkiem sporo przyszłych dziennikarzy przeczytało, jak w końcu zdobyć nagrody. Aby uniknąć nieporozumień: medioznawca Uwe Krüger, uczeń Hallera, zwrócił uwagę w dzienniku Neues Deutschland, że jego nauczyciel „zawsze przypominał, aby dokładnie sprawdzać fakty” i że nigdy nie był zainteresowany fałszowaniem „rzeczywistości” poprzez jej „typizację”. „Sagen, was ist” („mówienie tego, jak jest” – Rudolfa Augsteina) trafia idealnie w sedno i w tytułową tematykę.
W ten sposób docieramy tam, gdzie zaczynają się największe ekscytacje. A one tkwią przede wszystkim w dziennikarskich mechanizmach selekcji, w ideologii tej profesji zawodowej i w strukturach medialnych czyli w warunkach ramowych, w jakich pracują dziś reporterzy tacy jak Claas Relotius. Fakt, że nowa afera Spiegla nosi właśnie jego imię, uniemożliwia publiczną debatę na temat jakości dziennikarstwa. W 1962 roku społeczeństwo było zgodne, czego oczekuje od tego zawodu i jaką cenę chce za to zapłacić (np. ustąpienie ministra). Dziś liderzy przemysłu medialnego wskazują na osoby, a następnie klepią się ku pocieszeniu po plecach i twierdzą, że dziennikarska samokontrola nadal działa. Znajdujemy jednak czarne owce. Według Relotiusa, na przykład, bywają tacy ludzie także w telewizji czy w radio publicznym. Są oni równie utytułowani. Obsadzają bez zażenowania personel ich programów poprzez castingi lub pozyskują renomowanego autora, który oferuje takiemu uznanemu dziennikowi jak Süddeutsche Zeitung fałszywą historię „a`la fakenews”. Wszyscy z nich są tzw. freelancerami i są natychmiast usuwani ale…
Historie tych upadłych aniołów dzisiejszego dziennikarstwa szybko trafiają pod dywan. Jest fikcją, że dziennikarstwo może być czymś w rodzaju odbicia rzeczywistości, a nawet czymś obiektywnym. Drodzy koledzy i koleżanki, raczej poddajcie się potępieniu niż strząsajcie z siebie tę fikcję. Wtedy trzeba by podawać źródła, pisać o interesach możnych tego świata i o presji, jaką oni wywierają. Następnie trzeba by mówić o tym, jak odkręcać te historie, które już tam są. A jak wówczas wygenerować kliknięcia i uwagę. Przede wszystkim bez „wynalazków”, bez zmyślania. Ale przecież ta różnica nie jest aż tak duża.
Media masowe generują „pamięć” społeczeństwa – jak mówi socjolog Niklas Luhmann. „Powiedzieć, jak jest”: to motto wspomnianego już Rudolfa Augsteina. Założenie jest słuszne, ale przypuszczalnie autor miał na myśli coś innego. Media definiują rzeczywistość i określają bieg rzeczy. Porządkują świat i podają kategorie, którymi możemy go opisać. Pamięć społeczeństwa lub „wiedza na temat kontekstu” (inne określenie Luhmanna), wobec tego, nikt nie może przejść obojętnie. Jednak nie można uniknąć tego, co mówią media, ponieważ wszyscy musimy założyć, że wszyscy inni widzieli, czytali i słyszeli to samo. Rzeczywistość medialna jest rzeczywistością pierwszej rangi. Rzeczywistość mediów jest źródłem symbolicznej przemocy, której nawet ci, którzy nie wierzą w tę rzeczywistość i z pewnością w nią nie wierzą, nie mogą uniknąć.
Niklas Luhmann nie przejmował się tym, jak wygląda rzeczywistość medialna. Teoretycy systemu tacy jak on, nie uznają zasady przyczynowo-skutkowej. Warunkowym jest sposób, w jaki system przetwarza bodźce medialne z zewnątrz (np. z polityki lub z gospodarki). Być może tak, ale może również inaczej. Nie ma to również znaczenia dla funkcji systemu. To, czy mamy w pamięci społeczeństwa heroiczne sagi, historie bogów czy skandale partyjne, jest nieistotne z tej perspektywy. Najważniejsze jest to, iż inni mogą rozmawiać na te same tematy.
Ma to jednak znaczenie dla wszystkich tych, którzy żyją opinią publiczną i dla których legitymizacja publiczna jest ważna. Gospodarka, polityka, sport wyczynowy. Tam pamięć społeczna jest karmiona. Oczywiście karmiona faktami. Faktami o ludziach, wydarzeniach i cytatach, czego dowody i dokumentację można znaleźć w magazynie „Der Spiegel”.
Rzeczywistość medialna nie jest również obojętna dla tych, którzy ją tworzą. Nie może być przecież obojętna, ponieważ oni na tym zarabiają, z tego żyją. W Niemczech dla większości dziennikarzy i dziennikarek oznacza to jedno: opinia publiczna, opinia i jeszcze raz opinia oraz skupianie uwagi publicznej, skupianie i jeszcze raz skupianie uwagi odbiorców. Coś ekskluzywnego, niespotykanego i spektakularnego. Ludzie, którzy dobrze wyglądają. Opowieści, których wcześniej nie słyszałeś. Tacy ludzie i takie opowieści są „wymyślane” każdego dnia, w każdej redakcji. Nawet wiodące media już dawno temu stały się bardziej emocjonalne i wizualne, kiedy relacjonują politykę lub biznes. One także upraszczają, personalizują i psychologizują. Merz przeciwko Spahn i przeciwko Kramp-Karrenbauer (przeciwstawianie bohaterów politycznych). A partie i ich liderzy medialni tylko dostarczają tej polaryzacji więcej paliwa.
Co to wszystko oznacza dla „przypadku” Relotiusa? Po pierwsze, dziennikarstwo żyje mitem chorego sprawcy działającego w pojedynkę. W przeciwnym razie musiałoby ono zacząć wystawiać na próbę swoją własną ideologię zawodową. Obiektywizm, rozdzielenie wiadomości od opinii, neutralność, niezależność, równowaga: takie katalogi kryteriów są zdradzieckie, ponieważ obiecują coś, co nigdy nie może zostać zrealizowane i w ten sposób ukrywają selektywność, która determinuje każdy reportaż i kolejność relacjonowania. Po drugie, możemy jednak, lub właśnie z tego powodu, zacząć całkiem na nowo myśleć o jakości w dziennikarstwie. Na przykład o jego transparentności.
Powiedzieć, skąd lub od kogo pochodzą fakty i komu mogą przypuszczalnie pomóc. Powiedzieć, kim się jest i jak się doszło do wyboru takiego, a nie innego tematu. Powiedzieć też (jeśli można), kto zatroszczył się o to, aby te fakty stały się rzeczywistością medialną, a kto się nie zatroszczył wcale. I po trzecie, mechanizm ten musi dotyczyć całego systemu medialnego. Handel informacjami prowadzi do spirali nakręcania opinii publicznej, a ta do Relotiusa. Jeśli się zastanowić nad tym dogłębnie, to rozwiązaniem nie jest li tylko samo sprawdzanie faktów, ale wolność mediów. Mediów, które są wolne od biznesu. Mediów, które są tak wolne, że mogą bezkarnie przeciwstawiać się rządzącym i możnowładcom (np. ministrowi obrony). Mediów wreszcie, które czynią widzialnym to, co potężni tego świata chcieliby uczynić niewidzialnym. Tak, jak magazyn „Der Spiegel” gorącej jesieni 1962 roku.
Tłumaczył Piotr Zariczny