Od dawna wiadomo, że gorsze niż łamanie prawa jest ustanawianie złego prawa. W pierwszym przypadku podważamy przyjęte reguły i przepisy, w drugim budzimy wątpliwości co do naszych zamiarów i intencji, zarówno u poddanych tym przepisom, jak partnerów na zewnątrz, stawiających proste pytanie: co jest grane? W pierwszym przypadku narażamy się na karę, w drugim na ostracyzm, podejrzliwość lub nawet ośmieszenie. Bo tam, gdzie nawet wokół prawa rodzą się wątpliwości, znika zaufanie.
O tych starych zasadach przypomniała nam źle przygotowana i nieprzemyślana nowelizacja ustawy o IPN, niespodziewanie przegłosowana 26 stycznia 2018 roku. Wybuchła nagle i przewidywała penalizację za przypisywanie Polakom odpowiedzialności za zbrodnie w latach III Rzeszy Niemieckiej i II wojny światowej, a szczególnie za rzekomy udział Polaków w Holokauście.
Pożaru wywoływanie i gaszenie
Te chyba nie do końca przemyślane i niedoprecyzowane przepisy wywołały medialną wrzawę na skalę iście globalną, bowiem natychmiast włączył się w tę debatę Izrael i diaspora żydowska, a w ślad za nimi władze USA, zawsze liczące się z wpływowym głosem tej ostatniej. Początkowe nastroje w Warszawie były jednak wręcz bojowe. Stanowisko władz PiS wyraziła jego rzeczniczka, Beata Mazurek, pisząc na Twitterze: „Nie będziemy zmieniać żadnych przepisów w ustawie o IPN. Mamy dosyć oskarżania Polski i Polaków o niemieckie zbrodnie”. W ten ton uderzano miesiącami.
Widać było jednak, że w trakcie ożywionej i chwilami bardzo emocjonalnej debaty wiatr w żagle złapali ekstremiści po obu stronach. Nic nie szło w zamierzonym kierunku. Wręcz przeciwnie, nawet oficjalne relacje z Izraelem i USA pogarszały się. A przecież, co gorsza, Warszawa wznowiła przy tej okazji jeszcze jeden, traktowany przez siebie za pomniejszy, choć wcale nie tak mało znaczący z punktu widzenia polskich interesów, spór o historyczną przeszłość z Ukrainą ze sztandarowymi symbolami w postaci Wołynia czy Stepana Bandery.
Gdy stało się jasne, że władzom polskim grozi właśnie ostracyzm, gdy z Waszyngtonu dochodziły sygnały, iż nie ma szans na wizyty na najwyższym szczeblu, władze polskie wbrew wcześniejszej bojowej retoryce w ekspresowym tempie 27 czerwca 2018 roku zmieniły głosowaniem w Sejmie zapisy nowelizacji, zdejmując zapisane w niej sankcje karne, tyle że nie wobec Ukrainy, co w Kijowie pozostawiło zrozumiałe rozczarowanie. Natomiast premierzy Mateusz Morawiecki i Benjamin Netanjahu w tym samym dniu co głosowanie w Sejmie wydali wspólną deklarację, podkreślając w nich wagę wzajemnych dobrych relacji, ale też przypominając „smutną prawdę” o „okrucieństwach popełnionych przez nazistów i ich kolaborantów z różnych krajów”.
Sprawę formalnie zamknięto, ale mleko się rozlało. Odbudowywane z trudem wzajemne zaufanie podważono. Obudziły się też stare demony. Pożar ugaszono, absmak pozostał. Udało się jednak wyciszyć spory i niesnaski oraz niezdrową kampanię medialną w stosunkach z Izraelem i USA. Na tej fali doszło wreszcie do – od dawna oczekiwanej po stronie polskiej – wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w USA. I to podczas niej, na konferencji prasowej 18 września 2018 r. gość z Polski zaproponował utworzenie w swym kraju stałej bazy wojskowej USA, a nawet „żartobliwie” zaproponował jej nazwę, ku zaskoczeniu gospodarza: „Fort Trump”.
Polska idzie na Bliski Wschód
Prowadzone od tej pory intensywne negocjacje dyplomatyczne oraz specjalistyczne rozmowy o charakterze wojskowym przyniosły pomysł, by to właśnie w Polsce zorganizować tzw. szczyt bliskowschodni. Miałby on prowadzić do nowego planu pokojowego między Izraelczykami a Palestyńczykami, ale przede wszystkim dać wyraz niepokojowi związanemu z działaniami Iranu.
Chociaż z natury rzeczy szczegółów nie znamy, bo są ukryte w dyplomatycznych sejfach, pomysł był raczej amerykański, niż polski. Ale prawdziwym zwiastunem nieszczęść był fakt, iż ogłosiły go władze w Waszyngtonie, a nie w Warszawie. Od początku, mimo starań, nie udało się też zdjąć z tego spotkania stygmatu „szczytu antyirańskiego”, bo władze w Teheranie, wcześniej wobec Polski przyjazne lub neutralne, przyjęły go z prawdziwą wrogością, a wizyta polskiego wiceministra spraw zagranicznych skończyła się fiaskiem.
Iran był oburzony, a niewielu zachwyconych. Powodów do radości na pewno nie miały Unia Europejska i szefowa jej dyplomacji, Federica Mogherini, które wcześniej – z prawdziwą dumą – doprowadziły do porozumienia z Iranem w sprawie tamtejszego programu jądrowego. Porozumienie to podważył i wypowiedział Donald Trump.
Nic dziwnego, że pomysł spotkania w Warszawie przyjęto w Brukseli i najważniejszych stolicach państw członkowskich UE z konsternacją, a potem absencją. Przybyli na nie tylko Amerykanie z wiceprezydentem Mike Pencem i sekretarzem stanu Mikem Pompeo oraz Benjamin Netanjahu. Natomiast zięć prezydenta Jared Kushner, choć tu był, nie ogłosił w Warszawie – mimo takich spekulacji – przynajmniej zarysu swojego przygotowywanego nowego planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu.
Nie było więc żadnego sukcesu. Przyszła natomiast seria wpadek, jeśli nie dyplomatycznych katastrof. Patrząc szerzej, zamiast jedności Zachodu mieliśmy pokaz jego podziałów, a przy tym jednoczenie przeciwników, bowiem w tym samym momencie, co szczyt w Warszawie, w Soczi spotkali się przywódcy Rosji, Turcji i Iranu. Pojawiła się jeszcze jedna rysa na i tak porysowanych relacjach transatlantyckich. Widać też, że forsowana przez administrację Donalda Trumpa polityka siły i „nie brania jeńców” rodzi kontrofensywę, a polityka izolacji Iranu nie jest skuteczna. Tym bardziej, że amerykańscy goście na konferencji od ostrej retoryki antyirańskiej nie stronili, potwierdzając tym samym wcześniejsze podejrzenia po drugiej stronie co do jej intencji.
Patrząc z Warszawy było jeszcze gorzej, bowiem premier Netanjahu, mając na uwadze tocząca się kampanię wyborczą w kraju, zachował się jak na wiecu w Tel Awiwie i stwierdził, że Polacy kolaborowali z nazistami podczas Holocaustu. Mimo natychmiastowych zaprzeczeń ze strony pani ambasador Izraela w Warszawie, Anny Azari, sam premier z tych słów się nie wycofał. Co gorsza, tuż po tym nowy szef resortu spraw zagranicznych Israel Katz powtórzył głośne kiedyś słowa byłego premiera Icchaka Szamira, jakoby „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”. Netanjahu znów nie zareagował, natomiast Katz raz jeszcze powtórzył, że tych słów nie cofnie.
Zasiane wcześniej, przy nowelizacji ustawy o IPN ziarnko wykiełkowało. Natomiast polska dyplomacja stanęła przed nie lada dylematem, o czym świadczy fakt, iż premier Morawiecki w wywiadzie dla dziennika „Haaretz” stwierdził stanowczo: „Nigdy nie zgodzimy się na to, by rozciągać odpowiedzialność pojedynczych osób na cały naród”. Uznał też wypowiedź ministra Katza za „wręcz nieprawdopodobną” (w niektórych komentarzach prasowych pojawiły się nawet zarzuty o „rasizm”). Natomiast szef polskiej dyplomacji Jacek Czaputowicz w tym samym czasie wyraźnie starał się neutralizować napięcie, podkreślił, że nie będzie ponownie wzywał pani ambasador Azari do MSZ i eksponował tezę: „ciągle oczekujemy, że Izrael wycofa się ze słów szefa MSZ”.
Nie wycofał się jednak, mimo nagabywań w tej sprawie ze strony ambasador USA w Warszawie pani Georgette Mosbacher. Władze w Waszyngtonie po wybuchu nowej fali napięć w stosunkach Warszawa – Tel Awiw są wstrzemięźliwe. Może dlatego, że w trakcie pobytu w Warszawie – z polskiej strony to kolejna katastrofa – sekretarz stanu Pompeo przypomniał o nieuregulowanej rzekomo kwestii mienia żydowskiego, uderzając tym samym w kolejny klawisz bogatej i skomplikowanej partytury stosunków polsko – żydowskich.
Władzom w Warszawie może byłoby łatwiej rozsupłać ten węzeł, gdyby przyjęły argumentację sugerowaną szczególnie przez opozycję (pokomunistyczną) po lewej stronie, przypominającą, że kwestia ta była formalnie uregulowana w specjalnym porozumieniu z USA we wczesnych latach sześćdziesiątych. Jak jednak przyznać, że władze znienawidzonej PRL miały jakiekolwiek zasługi? To nie lada ideologiczny dylemat.
Nie jedziemy do Jerozolimy
Wypowiedź premiera Netanjahu w Warszawie, wzmocniona jeszcze przez ministra Katza sprawiły, iż polskie władze dosłownie w ostatniej chwili odwołały swój wyjazd do Jerozolimy, na planowany od dawna szczyt przywódców państw Grupy Wyszehradzkiej (V4) i Izraela. Pomysł ten narodził w lecie 2017 r. podczas wizyty Netanjahu w Budapeszcie, gdzie po II wojnie światowej ostała się największa w regionie żydowska diaspora (Niemcy wkroczyli na Węgry dopiero 19 marca 1944 r. i nie dokończyli dzieła Holocaustu), co – jak zwykle – rozgrywa do swych celów zręczny, choć równie cyniczny jak Netanjahu premier Viktor Orbán.
Polacy szczyt V4 zerwali. Nie pojechał tam ani premier, ani nawet szef dyplomacji. Inni premierzy jednak do Jerozolimy pojechali, a Węgrzy i Słowacy zamierzają tam nawet otwierać swoje przedstawicielstwa handlowe o statusie dyplomatycznym. Tym samym pierwszy krok w kierunku uznania tego miasta za stolicę państwa Izrael, co budzi naturalne emocje u Palestyńczyków i Arabów, został poczyniony.
Niestety, trzej premierzy raz jeszcze udowodnili, iż V4 nie jest mocna w szacunku dla solidarności, a jeśli już to bardziej wykazała się nią wobec władz Izraela niż Polski. Owszem, premier Orbán, nagabywany podczas konferencji prasowej, wyraził ubolewanie – przy milczeniu stojącego obok Netanjahu – że nie doszło do pełnego spotkania z czwórką, ale na tym się skończyło. Albowiem inni ograniczyli się jedynie do stwierdzenia, że szczytu nie będzie. Nie odnosząc się tym samym do jakże aktualnych i jakże wymownych kontrowersji na linii Warszawa – Tel Awiw.
Brak jakiegokolwiek komentarza na ten temat ze strony Viktora Orbána, kreowanego w Warszawie na największego sojusznika, powinien być przez władze w Warszawie gruntownie przemyślany, bo to kolejny taki przypadek – po słynnym głosowaniu 27:1 – który otwarcie każe podawać w wątpliwość lojalność tego polityka względem nas.
Te dwa szczyty z Bliskim Wschodem w tle, niefortunny w Warszawie i zerwany w Jerozolimie, otworzyły nam oczy na wiele istotnych spraw i problemów związanych z aktualną polityką władz PiS, ich dyplomacją i jej skutkami. Opozycja nazywa „źle wymyślony, fatalnie przygotowany i jeszcze gorzej przeprowadzony” szczyt, jak mówił o nim były ambasador w Kanadzie Marcin Bosacki, za „największą katastrofę polskiej dyplomacji od 1989 roku”. Skomplikowane polskie relacje z diasporą żydowską znalazły się po tych dwóch niefortunnych wpadkach znowu na porządku dziennym. Można domniemywać, że nie znikną dopóty, dopóki w Izraelu kampania (wybory w kwietniu), a może nawet – oby nie! – aż do polskich wyborów, planowanych na jesień.
Samotna wyspa?
Krajobraz rzeczywiście jest opłakany. Obecne władze w Warszawie, nie oglądając się na Brukselę, Berlin czy Paryż, jednoznacznie postawiły na USA jako podstawowego sojusznika. Symbolicznym dowodem tego związku pozostaje pamiętne zdjęcie prezydenta Trumpa siedzącego za biurkiem i stojącego obok przy tym biurku prezydenta Dudy, coś podpisującego. Dawniej zwano takie powiązania układem wasalnym, dzisiaj mówi się o rozwoju zależnym lub – używając wojskowej terminologii – podległości służbowej. Tak nie powinno być, a już na pewno nie można pozwalać sobie na takie wizerunkowe wpadki. Tym bardziej, że widać wyraźnie, iż „jednobiegunowa chwila” amerykańskiej dominacji się skończyła. Z powrotem mamy wielobiegunowość, choć prezydent Trump z nią walczy.
Szczyt bliskowschodni w Warszawie oraz zerwane spotkanie V4 w Jerozolimie dowodzą polskiej izolacji i braku umiejętności szukania sojuszników czy budowania sojuszy. Poza państwami bałtyckimi w sferze bezpieczeństwa trudno takich znaleźć. Polityka oparta tylko na ścisłych związkach z USA i forsowanej teraz przez nie manichejskiej filozofii „albo ze mną, albo przeciwko mnie”, jest zbyt mało finezyjna i mało skuteczna w świecie różnorodnych powiązań i globalizacji. Każdy dzisiaj musi grać na wielu fortepianach, a nie na jednym i to w dodatku permanentnie forte.
W świecie twardych interesów, jakie dyktuje nam Donald Trump i jego administracja jeszcze bardziej niż przedtem liczy się hierarchia i kolejność dziobania. Tymczasem Polska jest w stanie wojny werbalnej z Rosją, pogorszyła stosunki z Kijowem, jest w sporze prawnym z Komisją Europejską, zapomniała o współpracy w ramach Trójkąta Weimarskiego z Francją i Niemcami. Inaczej ujmując, ma na pieńku i ze Wschodem, i z Zachodem..
Nieszczęsny szczyt w Warszawie sprowokował zwołanie w tym samym czasie trójkąta Rosja – Turcja – Iran, a Iran stał się naszym wrogiem, podobnie jak na nowo Izrael. Tymczasem Londyn jest zajęty chaotycznym Brexitem, Viktor Orbán, ponoć największy sojusznik, wszedł w nową odsłonę swego tańca pawia, by stroszyć piórka przed najsilniejszymi. Grupa Wyszehradzka w Jerozolimie po raz kolejny udowodniła, że brak jej solidarności. A równocześnie nawet odlegli Chińczycy, którzy chcą do nas przyjść, mają kłopot, bowiem Huawei, ich strategie, inwestycje i technologie najwyraźniej nie są kompatybilne z ideą Fort Trump.
Wątpliwości co do jego powstania są nie tylko w Moskwie czy Berlinie, gdyż nawet były szef Pentagonu gen. James Mattis nie był przekonany co do tego, że taka megabaza w Polsce odwiedzie Rosję od ataku. Ponadto taka obecność odbywałaby się na prostych zasadach amerykańskiej wyłączności, a może nawet eksterytorialności i przy jasnej formule: America First.w formie amerykańskiej enklawy na polskiej ziemi. Na Nowe Hawaje nie tylko ze względów klimatycznych i geograficznych się nie zanosi. Raczej pachnie samotną wyspą.
Dlatego program na przyszłość jest prosty, choć niełatwy do wykonania: Wywalczmy najpierw bezpłatne wizy do USA. Potem skutecznie zawalczmy o obecność amerykańskiego prezydenta na uroczystościach rocznicy wybuchu II wojny światowej, o czym się spekuluje. A równocześnie róbmy wszystko, by jak najszybciej wyjść z tego dyplomatycznego zapętlenia, w jakie ostatnio wpadliśmy, czy też sami się wpędziliśmy. Albowiem akurat z niego żaden Fort Trump, inicjatywa przecież natury wojskowej, nas nie wyciągnie. A przy tym w dyplomacji lepiej stosować terminologię pokojową, niż czysto wojskową; najczęściej zresztą opartą na sile, której Warszawie teraz brak.