Przejdź do treści

Gorsze czasy tuż, tuż

Jeszcze dwie dekady temu skrajnie prawicowe partie polityczne miały marginalne znaczenie. Dziś na tego typu ugrupowania przypada co czwarty głos oddany w wyborach. Dla nich nadchodzące wybory europejskie są zaledwie rozgrzewką.

 

Za kilka miesięcy obywatele Unii Europejskiej pójdą do urn, by zdecydować o przyszłym składzie Parlamentu Europejskiego. Waga, jaką politycy przywiązują do przygotowań do zbliżających się wyborów europejskich różni się w zależności od kraju. W Europie Środkowej i Wschodniej partie starają się dziś tworzyć listy potencjalnych kandydatów i podrzucają opinii publicznej pewne nazwiska, by wysondować ich zdolność do pozyskiwania głosów. W innych krajach środowiska chcące mocniej zaznaczyć się w świadomości lokalnych wyborców zaangażowały się już w błahe międzypartyjne spory i przystąpiły do budowania sztabów wyborczych. Przykładowo Węgry zaprosiły Steve’a Bannona, byłego doradcę politycznego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, by wspomógł w kampanii wyborczej premiera Viktora Orbána. Dlaczego padło właśnie na Bannona? Z jednej strony aktywista ten legitymuje się siecią kontaktów oraz cenną wiedzą z zakresu strategii politycznych, z drugiej powołał do życia organizację The Movement (Ruch), która w przewidzianych na maj 2019 roku wyborach stawia sobie za cel wprowadzenie do Parlamentu Europejskiego członków ugrupowań skrajnie prawicowych i populistycznych. Przedsięwzięcie to spotkało się z entuzjastycznym poparciem Viktora Orbána.

 

W Budapeszcie, gdzie Bannon najchętniej widziałby siedzibę The Movement, chemia łącząca Bannona z Orbánem nie jest już tajemnicą – tak przynajmniej donoszą międzynarodowe media. Dlaczego Budapeszt? Dlatego, że, jak tłumaczy Bannon, najbliższe wybory europejskie przyniosą starcie między siłami kierowanymi przez państwa tak zwanego twardego jądra Unii Europejskiej (Niemcy i Francja) a eurosceptycznymi członkami Unii w rodzaju Węgier, które gotowe są sprawnie mobilizować podobnie myślących członków Unii wokół Orbána.

 

Oto paradoks: partia Orbána, Fidesz, jest członkiem Europejskiej Partii Ludowej (EPP) i choć Fideszowi zagrozi wydalenie z szeregów tej frakcji, to Orbán dysponuje dostatecznym poparciem i uznaniem, by z szerokim i beztroskim uśmiechem przyjmować wszelkie próby wyrzucenia jego partii poza nawias politycznej rodziny. Na dobrą sprawę, jak można wnioskować z retoryki i publicznych wypowiedzi jego przewodniczącego, Fidesz nie odchodzi od fundamentalnych założeń ideowych głoszonych przez EPP i jej członków, lecz testuje granice populizmu. To właśnie w tej kwestii Orbán i Bannon spotykają się i mówią tym samym językiem. Dla Bannona „populizm” jest równoznaczny z prawicowym aktywizmem (ze wszystkimi jego cechami swoistymi, o czym poniżej), podczas gdy dla Orbána słowo „populizm”, mimo iż nigdy nie przywoływane expressis verbis, oznacza „zadawanie właściwych pytań we właściwym czasie”, bez względu na to, czy te pytania są bolesne bądź prostolinijne i czy poszczególne odpowiedzi mogą być błędne. Ostatecznie o tych pytaniach zadecyduje elektorat i jest wielce prawdopodobne, że wyborcy opowiedzą się za takimi politykami jak Orbán.

 

Wróćmy do działalności Bannona, który dokłada wszelkich starań, by doszło do wspomnianego „starcia”. Niedawno wypowiedział on takie, utrzymane w tonie mesjańskim zdanie: „Chcę po prostu stać się globalną infrastrukturą dla globalnego ruchu populistycznego”. I niestrudzenie próbuje taki ruch zbudować: odwiedza liderów skrajnie prawicowego francuskiego Frontu Narodowego, spotyka się w Zurychu z wpływowymi przedstawicielami Alternative für Deutschland, po wyborczym sukcesie włoskich partii populistycznych czuje się w ich kraju jak u siebie w domu, poucza tłumy, wygłasza przemowy. Jakże mógłby nie odwiedzić i nie wesprzeć Orbána, którego uważa za „bohatera” i „jednego z najważniejszych aktorów dzisiejszej sceny politycznej”.

 

Steve Bannon © wikimedia/Elekes Andor, Steve Bannon (4), Bearbeitung von DIALOG FORUM, CC BY-SA 4.0

 

Jednoczenie nacjonalistów i populistów – wszystkich będących zawołanymi eurosceptykami – wokół marzenia o zdobyciu większości w Parlamencie Europejskim to naprawdę żmudna praca. Steve Bannon wie, że w kraju i na kontynencie ich głosy są tłumione i że niedostatecznie słyszalne dla europejskiego elektoratu. Bannon doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że trzeba skonstruować platformę medialną zdolną do sprawiania, by owe głosy rozbrzmiewały i docierały wszędzie, niczym dźwięki organów w średniowiecznej katedrze, by okrzyki bojowe trafiały prosto do emocji wyborców. Na realizację tego narzuconego samemu sobie zadania nie pozostało jednak za mało czasu, co oznacza, że wszyscy nastawiają się na kolejną rundę wyborów europejskich, czyli na 2024 rok.

 

Według rachub partii skrajnie prawicowych w 2024 roku ich przedstawiciele mogą przewyższyć liczebnie posłów innych frakcji, takich jak EPP czy S&D (Postepowy Sojusz Socjalistow i Demokratów). Wybory 2019 roku są jedynie rozgrzewką, aczkolwiek mającą istotne przełożenie na rozwój sytuacji politycznej. Dotychczasowe krajowe sondaże opinii publicznej i wyniki wyborów z 2018 roku wskazują, że w okresie poprzedzającym wybory do parlamentu Europejskiego partie skrajnie prawicowe zyskują poparcie. Skrajna prawica robi się modna, a stosowana przez nią populistyczna formuła wydaje się skuteczna.

 

Tak na przykład mają się sprawy w Szwecji, gdzie antyimigrancka i eurosceptyczna partia Szwedzcy Demokraci może podwoić liczbę mandatów w Parlamencie Europejskim, jeśli tylko osiągnie wynik zbliżony do 17,6 procenta, jaki uzyskała we wrześniu w wyborach krajowych. A to dzieje się w legitymującej się długą tradycją otwartości, zamożnej, tolerancyjnej i liberalnej Skandynawii! Według niektórych zjawisko to przypomina epidemię, która przez lata rozwijała się niezauważona, aż w końcu rozprzestrzeniła się na Danię, Norwegię, Finlandię, a w końcu także Szwecję, co znajduje odbicie w preferencjach wyborczych w tych krajach. Rzućmy okiem na najnowszą historię Szwedzkich Demokratów. Partia powstała pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku z inicjatywy niewielkiej grupy neofaszystowskich ekstremistów. W 2010 roku, po kilku dekadach przebywania w cieniu i budzenia ogólnej niechęci, partia ta, na przestrzeni zaledwie trzech kolejnych wyborów, zwiększyła swoje poparcie w głosowaniach krajowych z 5,7 procenta (w 2010 roku, kiedy to jej kandydaci weszli do parlamentu), do 12,9 procenta w 2014 roku i 17,7 procenta w roku bieżącym. Partia, ze wzgledu na osiagniety wynik, stała się atrakcyjna i być może zostanie zaproszona Populiści w Europie do koalicji rządzącej. Według politologów taki scenariusz jest tylko kwestią czasu.

 

Czy podobnych zjawisk nie obserwujemy w Danii, Norwegii bądź Austrii? Weźmy tę ostatnią. Skrajnie prawicowa Wolnościowa Partia Austrii (FPÖ) powstała w 1956 roku z inicjatywy byłego nazisty. W 1994 roku ugrupowanie po raz pierwszy zdobyło dwadzieścia procent głosów. Kiedy w lutym 2000 roku kanclerz Schüssel zaprosił Jörga Haidera z FPÖ do wejścia do rządu, oburzenie opinii publicznej zmusiło Unię Europejską do nałożenia sankcji, zerwania współpracy z Wiedniem, ostracyzmu członków rządu i unikania przez czternaście krajów członkowskich Unii wszelkich kontaktów z przedstawicielami Austrii. Często zapominamy, że gdyby nie wspomniane sankcje, Haider objąłby urząd kanclerza. Na szczęcie do tego nie doszło. Dziś, po siedemnastu latach, FPÖ jest partnerem centroprawicowej Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) i drugim członkiem obecnej koalicji rządzącej. Czy słyszeliśmy jakieś głosy sprzeciwu ze strony europejskich partnerów? Nic podobnego – zapanowała głucha cisza, która oznacza przyzwolenie.

 

Partie skrajnie prawicowe otrzymują szansę, by znaleźć się w centrum uwagi, a tym samym by akceptowały je (czyli więcej niż tylko tolerowały) tradycyjne partie centroprawicowe. Ugrupowania skrajnie prawicowe doczekały się symbolicznej nobilitacji; centroprawica naiwnie wierzy, że politycznych drapieżników, z którymi coraz częściej podziela retorykę na temat imigracji i przyszłości Unii Europejskiej, można oswoić i uczynić znośnymi dla europejskiej moralności publicznej, z kolei skrajna prawica jest dopuszczana i włączana do władzy wykonawczej. Skoro granice między prawicą konserwatywną i skrajną stały się tak zamazane i płynne, to dlaczego Fidesz nie miałby być przykładem brakującego ogniwa? Bannon widzi w tym przesłankę dla swoich poczynań.

 

Dlaczego podobnie jak inni komentatorzy odnoszę wrażenie, że w 2024 roku nastąpi zwieńczenie niepowstrzymanego marszu, unaufhaltsamer Marsch, ku pełnemu zwycięstwu wyborczemu? Między innymi dlatego, że tradycyjne partie głównego nurtu prawdopodobnie pozwolą na taki rozwój wydarzeń. Wycofują się na całej linii, unikając konfrontacji, bądź też zawierając kompromisy (tak przynajmniej sobie to tłumaczą) i zabiegając o poparcie polityczne albo współudział w rządzeniu. A teraz spójrzmy na najnowsze sondaże: na przestrzeni ostatnich dwóch dekad poparcie dla partii populistycznych, tj. skrajnej prawicy, wzrosło w Europie ponadtrzykrotnie. Ich przywódcy zasiadają w rządach jedenastu krajów w całej Europie, a rządy te wydają się mieć ugruntowaną pozycję i cieszyć stałym poparciem wyborców.

 

Widać więc trwałą tendencję wzrostową. Mniej więcej przed dwoma dekadami ugrupowania te stanowiły margines sceny politycznej, ciesząc się zaledwie siedmioprocentowym poparciem w skali całego kontynentu. W 1998 roku tylko w dwóch krajach europejskich, i to bynajmniej nie największych – na Słowacji i w Szwajcarii – populiści we współrządzeniu, i to obywając się, przynajmniej oficjalnie, bez poważniejszych związków ze skrajną prawicą. Dziś – co ostatnio udowadniają wyniki wyborów krajowych – co czwarty wyborca głosuje na partie populistyczne ze skrajnej prawicy. Innymi słowy liczba Europejczyków mieszkających w krajach kierowanych przez rząd mający w składzie co najmniej jednego „populistę” wzrosła z 12,5 miliona do 170 milionów. Być może dlaczego AfD posiada przedstawicieli w niemal wszystkich niemieckich Landtagach oraz przeszło dziewięćdziesiąt mandatów w Bundestagu. Być może z tego też powodu włoska Lega Nord i opowiadający się za podniesieniem podatków i wydatków publicznych antyestablishmentowy Ruch Pięciu Gwiazd (pamiętacie kto i jak go zbudował?) uzyskały łącznie poparcie blisko pięćdziesięciu procent wyborców. Czasy Silvia Berlusconiego i jego czterech zwycięstw wyborczych jawią się dziś niemal jako złoty wiek. Do tego dodać trzeba Holandię i kierowaną przez Geerta Wildersa Partię Wolności (wszystkim tym partiom chodzi o „wolność”!), która wyrosła na drugą siłę w krajowym parlamencie. W siłę rosną nawet partie skrajnie lewicowe, choć nie notujące takich sukcesów jak ich skrajnie prawicowe odpowiedniczki. W Hiszpanii prężnie działa Podemos, nad Sekwaną zaś ugrupowanie Jean-Luca Mélenchona o nazwie La France Insoumise.

 

Sytuacja zaczęła zmieniać się na początku XXI wieku, kiedy to holenderskim establishmentem wstrząsnęła błyskawiczna kariera Pima Fortuyna. Niedługo potem we Francji Jean-Marie Le Pen przeszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich w 2002 roku. Trzy lata później obywatele Francji i Holandii odrzucili w referendach projekt konstytucji unijnej. To był początek. Od tamtego czasu antyestablishmentowy populizm, stopniowo skłaniający się ku politycznej skrajności, przeżywa dynamiczny rozwój, przyswajając sobie argumenty dostarczone przez załamanie finansowe 2008 roku oraz niedawny kryzys migracyjny. Grecka Syriza zdobyła dwadzieścia siedem procent głosów w wyborach europejskich, a następnie trzydzieści sześć procent w wyborach krajowych. UKIP poprowadził Wielką Brytanię do Brexitu, a we Francji Marine Le Pen zdobyła trzydzieści trzy procent głosów w drugiej turze ostatnich wyborów prezydenckich. Kiedy spoglądamy na ten proces z oddalenia, odnosimy wrażenie, że w tym samym kierunku dryfuje cały świat: populiści głoszący hasła illiberalne i antyestablishmentowe weszli w skład rządów w Indiach, Brazylii, Meksyku i na Filipinach.

 

A wszystko to dzieje się na naszych oczach – powoli i po cichu, lecz niepowstrzymanie.

 

Czy liberalno-konserwatywna EPP przeżyłaby ewentualną porażkę w nadchodzących wyborach europejskich? O żadnej porażce nie ma mowy, gdyż EPP po utrzymującym się przez kilka miesięcy spadku poparcia w ostatnim czasie obserwuje niewielki wzrost notowań w sondażach. Niewielki, lecz na tyle duży, by utrzymać się w grze. Bardzo prawdopodobnie frakcja ta zdobędzie największą liczbę mandatów, prezentując się wyborcom jako największa siła polityczna. Nowo wybrani eurodeputowani, a przynajmniej większość z nich, przyjadą jednak ze swoich ojczyzn z zobowiązaniem do utrzymywania poprawnych relacji z przedstawicielami skrajnej prawicy, z którymi będą coraz gorliwiej paradować pod tymi samym narodowymi sztandarami. Jeśli chodzi o frakcję S&D, to będzie zmuszona pogodzić się ze stratami w poszczególnych krajach i przełknąć gorycz porażki, która w jej przypadku jest nie tyle nagłym i niespodziewanym zdarzeniem, ile raczej dokonującym się od jakiegoś czasu procesem, gdyż w ostatnich latach jej przedstawiciele w całej Europie staczali się po równi pochyłej. Niektóre partie socjaldemokratyczne podjęły skrajnie prawicowe hasła wyłącznie z pobudek populistycznych, jak w przypadku rumuńskiej Partii Socjaldemokratycznej (PSD), która w porozumieniu z ugrupowaniem Koalicja dla Rodziny walczyła o zapisanie w konstytucji restrykcyjnej definicji „rodziny” jako związku mężczyzny i kobiety. Miejsce pozostawione przez socjaldemokratów zagospodarowują populiści, głównie ze skrajnej prawicy. Pojawiają się głosy, że sytuację może uratować wzrost popularności hiszpańskich socjalistów. Myślę, że to mało prawdopodobne. Powiedzcie mi proszę, gdzie była brytyjska Partia Pracy przez cały czas, kiedy zbliżał się Brexit i co zrobiła, by do niego nie dopuścić? Niemiecka SPD zmaga się z chronicznymi bolączkami, podczas gdy we Francji i Włoszech partie socjalistyczne są bez reszty pochłonięte rozpamiętywaniem chwalebnej przeszłości. Teraźniejszość jest dla nich zbyt brutalna.

 

Bannon znalazł podatny grunt do działania. Przeczuwa, że warunkiem koniecznym pełnego zwycięstwa jest koordynacja. Możliwe też, że podejmie się tego zadania w pojedynkę bądź we współpracy z wpływowymi partnerami. Wydaje się, że w 2024 roku jego środowisko zbierze obfity plon. Piekielnie obfity.

 

„Złe czasy tuż, tuż / Ciemne chmury lecą już / Próżne skargi, skowyty / na jasne promyki / Doświadczenie uczy, że nie przelecą”, pisał kiedyś Noël Coward. Miejmy nadzieję, że jednak przelecą…

 

 

 

Tekst ukaże się w „Aspen Review Central Europe” 1/2019

 

tłum. Justyn Hunia

 

 

Mihai Răzvan Ungureanu

Mihai Răzvan Ungureanu

Mihai Răzvan Ungureanu, historyk, polityk, były premier Rumunii. W swoim kraju pełnił również funkcję ministra spraw zagranicznych i szefa Służby Wywiadu Zagranicznego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.