Przynajmniej od fazy przygotowań do wstąpienia do Unii Europejskiej w 2004 r. Grupa Wyszehradzka (z czasem określana także V-4) traktowana była jako podstawowa zbiorowa identyfikacja w polskiej polityce zagranicznej. Współpraca w tym formacie przebiegała z różną intensywnością, miała swoje lepsze i gorsze momenty, ale utrzymała się do dziś i jest postrzegana jako oczywista platforma konsultacji i koordynacji. I właśnie to realistyczne stawianie sobie celów, bez ambicji tworzenia politycznego monolitu, pomogło przetrwać i w niektórych obszarach skutecznie działać. Partnerzy przywykli do identyfikowania wspólnych interesów, ale jednocześnie do akceptowania różnic.
Moje spojrzenie na ewolucję V-4 chciałbym przedstawić z dwóch perspektyw: dyplomaty i socjologa. Odniosę się do osobistych doświadczeń zawodowych z pracy w dyplomacji dwustronnej (ambasady RP w Szwecji i Niemczech) i wielostronnej (Stałe Przedstawicielstwo RP przy UE oraz Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Warszawie). Nie będzie to wywód wyczerpujący i systematyczny, raczej garść impresji.
V-4 w Europie końca historii
Połączyła nas wspólna droga do członkostwa w Unii Europejskiej, zabiegi o korzystne warunki przystąpienia i satysfakcja z dokonanego wkładu do zjednoczenia kontynentu w postaci pokojowych rewolucji lat osiemdziesiątych XX wieku. Ten ostatni aspekt uzupełniał naturalne aspiracje awansu ekonomicznego i cywilizacyjnego o specyficzny wymiar aksjologiczny, z którego wywodziliśmy oczekiwanie do kompensacji za niezawinione krzywdy historyczne. Współgrało z tym optymistyczne przekonanie o „końcu historii”. Społeczeństwa Europy Środkowowschodniej gotowe były wówczas kupić wszystko w pakiecie: liberalną demokrację z uniwersalnym pojmowaniem praw człowieka oraz społeczną gospodarkę rynkową. Wschód chciał zostać Zachodem. Mówiliśmy, że szkoda czasu na eksperymenty, wymyślanie samemu czegoś, co już istnieje, jałowe poszukiwania „trzecich dróg”. Ulegaliśmy złudzeniu, że „Zachód” będzie i tak oczywistym celem dla wszystkich, prędzej czy później.
Zakładano dalej, że nasza droga do Europy wiedzie przez Niemcy, że ich polityczno-gospodarczy potencjał pozwoli na mocne zakotwiczenie państw V-4 w Europie. Można chyba mówić o wręcz paradygmatycznej roli stosunków z Niemcami dla kształtowania się współpracy w formacie V-4. Region dysponował atutami, które musiały być atrakcyjne dla Berlina – stabilne sąsiedztwo, szansa rozszerzenia strefy wpływów, przestrzeń eksportu kooperacyjnego. Z kolei Berlin zawsze opowiadał się za inkluzywnym modelem integracji Unii, przeciwstawiał się planom Europy wielu prędkości lub rozwarstwieniu na twarde jądro i resztę. Co odpowiadało elementarnym interesom państw V-4 i uspokajało ich obawy. Od rozszerzenia UE w 2004 r. utrwalało się ponadto przekonanie, że otwarcie rynków na towary i kapitał w nowych państwach członkowskich jest pewną ceną za pomoc w fazie przekształceń systemowych czy możliwość korzystania z przewag konkurencyjnych w sferze eksportu usług. Już wtedy musiało być jednak dla wszystkich jasne, że taka niepisana umowa będzie z czasem poddawana trudnym testom, czego dowodem są dzisiejsze kontrowersje wokół rewizji dyrektywy w sprawie pracowników delegowanych. Zdaniem wielu ekspertów z krajów V-4 jest to próba wycofania się ze wspomnianej umowy i wprowadzenia formy protekcjonizmu w krajach bogatszych.
Z lat 2006-2012 spędzonych w Berlinie pamiętam utrwalanie się pozytywnie odbieranej marki V-4 jako synonimu sukcesu gospodarczego i dobrze wykorzystywanych funduszy unijnych. W miarę pogłębiania się kryzysu finansowego, na tle kosztownych kłopotów Południa, wyraźniej dostrzeżono dorobek kilku nowych państw członkowskich na Wschodzie, ich konsekwencję we wdrażaniu reform i dyscyplinę fiskalną. Niemcy, wyznaczające standardy rygorystycznego podejścia do polityki finansowej odkryły, że z V-4 łączy je teraz więcej niż z większością kolegów ze strefy euro. Niemcy i np. Polskę, mimo oczywistej różnicy potencjałów, zbliżyły te same instynkty w polityce gospodarczej, a nawet niektóre recepty na wyjście z kryzysu. Państwa V-4 pokazały się jako solidny sojusznik, ich dorobek pozwalał także na ocenę, iż rozszerzenie UE powinno się traktować jako bardziej udany przykład polityki konwergencji (Polska startowała w Unii w 2004 r. z dochodem na mieszkańca na poziomie 46%, dzisiaj osiąga 70% średniej unijnej) niż strefa euro z jej dobrze znanymi kłopotami. Wszystkie te okoliczności zapewniały V-4 w Berlinie nadwyżkę zainteresowania, wpływu i „nominację” na przedstawiciela europejskiej Północy. Podział Wschód-Zachód stawał się mniej przydatny jako narzędzie adekwatnego opisania istotnych zdarzeń na kontynencie niż podział Północ-Południe. Państwa V-4 zaczęły się symbolicznie wyprowadzać ze Wschodu, gdzie w przeszłości obsadzano je w rolach typowych dla peryferii, czyli źródła taniej siły roboczej bądź obiektu pedagogicznej troski.
V-4 w Europie na rozdrożu
Okres pełnienia mojej misji w Brukseli w latach 2012-2016 to czas wyczerpywania się wspomnianego paradygmatu współpracy wyszehradzkiej. Jednak w żaden sposób nie odbijało się to na regularności spotkań przed szczytami unijnymi oraz bliskiej, codziennej koordynacji w gronie stałych przedstawicieli. W tym sensie V-4 wpisała się na dobre w brukselski pejzaż wypełniany przez formaty regionalne, jak np. Beneluks czy współpraca nordycko-bałtycka. Jak pamiętam, zawsze zachęcano do takiej współpracy regionalnej, która ma potencjał wzmacniania, a nie osłabiania wspólnoty. Przestrzegano przed strategią wznoszenia barykad i koncentrowania się na tzw. agendzie defensywnej. Państwo definiujące się wąsko poprzez obronę swoich interesów ma z całą pewnością mniejsze szanse ich zrealizowania niż wtedy, gdy zacznie od aktywnego udziału w załatwianiu tego, co ważne dla wszystkich. Reputacja kraju i jego zdolności koalicyjne nie wykuwają się w wydłużaniu listy tego, z czym się nie zgadza, lecz przeciwnie – w skuteczności na rzecz wypracowania kompromisu budującego wspólnotę. Są zwycięstwa, których nie warto odnosić. Jednocześnie formaty regionalne spełniają pozytywną rolę, bo wprowadzają klimat negocjacyjny i stanowią filtr dla polityków nie mających nawyku testowania swoich pomysłów na zewnętrznych partnerach. Czasem pomagają więc uchronić tych pierwszych przed blamażem.
Myślę, że V-4 w znacznym stopniu realizowała ten scenariusz i stosowała się do wspomnianych zasad. Dotyczy to szczególnie negocjacji nad wieloletnim budżetem w latach 2012-2013, kiedy wspólnymi siłami regionu udało się przeforsować w Brukseli podejście premiujące tych, którzy najsprawniej wykorzystywali unijne środki. Zatem budżet na lata 2014-2020 był zarówno budżetem konwergencji, jak i wynagradzania za dobre wyniki. Szczyty Rady Europejskiej poprzedzane były z reguły spotkaniami koordynacyjnymi tzw. grupy przyjaciół spójności będącymi w większości biorcami netto. Trzon tej grupy stanowiła oczywiście V-4. Spotkania te były, na prośbę kolegów z innych krajów, zawsze zwoływane przez Polskę, bo uważano, że to polski premier powinien się potem na Radzie wypowiadać w imieniu całej grupy (13-15 państw) jako najbardziej wiarygodny i skuteczny w tej roli. Oceniano, że Polska, podobnie zresztą jak pozostałe państwa V-4, może być przykładem kraju, który wprowadzanie demokracji umiał przełożyć na dobre wyniki gospodarcze i ma wystarczająco silny tytuł do negocjowania czy „postawienia się” bogatszym. Warszawa wypracowała sobie reputację łącznika między strefą euro i krajami spoza niej starającego się nie dopuścić do tendencji odśrodkowych i pogłębienia podziałów. Istotnej pomocy udzielała wtedy Słowacja, jedyne państwo V-4 będące już członkiem strefy euro. Polski słuchano, kiedy przestrzegała przed cementowaniem podziału Unii przez tworzenie odrębnego budżetu lub reprezentacji parlamentarnej dla strefy euro, bo choć walczyła o swoje sprawy, to były one zbieżne z nadrzędnymi interesami całej Wspólnoty.[1] Inaczej mówiąc, wielu miało interes w tym, żeby Polsce się udało.
Od mniej więcej dziesięciu lat Unia funkcjonuje bardziej w trybie zarządzania kryzysami niż radzenia sobie z wyzwaniami przyszłości. Gdy trzeba było gasić kolejne pożary – od kryzysu finansowego, poprzez ukraiński do migracyjnego, brakowało czasu na pokazywanie dorobku Unii, który mógłby ją legitymizować i przekonywać, że Unia jest blisko człowieka, bo rozwiązuje ważne dla niego problemy. Utrwalało się wrażenie, że jest ona sama w sobie problemem, że utraciła pewność kierunku, w którym należy zmierzać. Unia, która znalazła się na rozdrożu, stała się również wyzwaniem dla formatów regionalnych, testem ich woli zaangażowania na rzecz wspólnoty. W 2016 r. przewodniczący KE Jean-Claude Juncker postanowił zareagować na podziały pogłębiające się w ostrej fazie kryzysowej i poszukać pomysłu na konsolidację Unii. Do podziału Północ-Południe na tle kryzysu finansowego doszły napięcia Wschód-Zachód związane z kryzysem migracyjnym. Na zwieranie szeregów V-4 zareagowały państwa regionu Morza Śródziemnego, a szóstka krajów-założycieli zaczęła na własną rękę pracować nad bardziej zintegrowaną Unią. Wszystko to przyniosło kakofonię pomysłów: od pogłębienia, poprzez elastyczną integrację, kręgi koncentryczne do tylko luźnego związku państw. Z tego nie dało się nic skleić i plany konsolidacji trzeba było odłożyć. Unia okazała się podzielona bardziej niż kiedykolwiek.
A V-4 stała się jednym z symboli tego podziału, kiedy swoim znakiem rozpoznawczym uczyniła sprzeciw wobec relokacji uchodźców. Postawa, którą w Brukseli i większości stolic określono jako odmowę solidarnych działań wobec krajów w potrzebie, dała początek ogólniejszej krytyce projektu europejskiego wyrażanej najsilniej w Budapeszcie i Warszawie. Oskarżanie Berlina o próbę narzucania wszystkim własnej polityki wielokulturowości oraz szukanie sprzymierzeńców (także poza kontynentem), by wspierać alternatywne wobec „rozpadającej się” Unii koncepcje urządzania świata, zamknęło praktycznie etap kooperacji wyszehradzkiej, dla której istotnym punktem odniesienia były Niemcy. Przed V-4 staje pytanie o nowe punkty orientacyjne, czy szerzej, o nowy paradygmat dla tej formy współpracy. Na pewno można ją nadal opierać na związkach gospodarczych. W deklaracji V-4 przed rocznicowym szczytem w Rzymie w 2017 r. wspomniano o walce z protekcjonizmem na unijnym rynku, polityce bezpieczeństwa, ochronie granic zewnętrznych i, tradycyjnie już, o zwiększeniu roli parlamentów narodowych. Tylko, że Unia „na rozdrożu” zadaje sobie dzisiaj o wiele więcej doniosłych pytań, na które trzeba odpowiedzieć, by utrzymać w niej trwałe miejsce i wpływy.
Jak pisze Viktoria Jancosekova z brukselskiego Martens Centre, nie jest w interesie V-4 stanie z boku, kiedy decyduje się przyszłe funkcjonowanie UE. Jednak, według niej, grupa nie jest obecnie zdolna do sformułowania wspólnego stanowiska w najważniejszych dla Unii tematach. Za dużo jest różnic między jej członkami. Polska i Węgry są w otwartym sporze z brukselskimi instytucjami, podczas gdy Słowacja jest zdeterminowana, aby pozostać w unijnym trzonie. A krytyczna linia Polski wobec polityk rosyjskich zderza się z otwarcie prorosyjskim nastawieniem Republiki Czeskiej czy bardziej pragmatycznym – Węgier i Słowacji.[2]
Jaka V-4 w odnowionej Unii?
W ostatnim orędziu z września 2017 r. przewodniczący KE mógł już opowiedzieć o wizji Unii, za jaką opowiada się większość jej obywateli. Można sądzić, że w przyszłości przeważać będą wysiłki na rzecz skutecznego zarządzania różnorodnością, a nie umacniania jednolitości integracji pod hasłem: więcej Europy w każdej dziedzinie. Ważne, by ta różnorodność umacniała integrację i pozwalała zachować jej spójność instytucjonalno-prawną, a nie prowadziła do rozpadu na fragmenty. Mamy z jednej strony antyeuropejski populizm jako już trwały element politycznej sceny na kontynencie, ale też widoczną mobilizację tych, którzy chcą bronić dorobku integracji – z drugiej. Od 2004 r. nie było tak wysokiego jak dziś poparcia w UE dla wspólnej waluty, mimo jej mankamentów. Ludzie chcą bronić Europy przed falą populizmu i nacjonalizmu, poprawiać instytucje Unii, naprawiać infrastrukturę strefy euro, uszczelniać płot wokół Schengen. Ale nie chcą generalnej przebudowy całego gmachu, a już na pewno nie życzą sobie rozbierania jego ścianek działowych, czyli rozcieńczania tożsamości czy kultur narodowych.
Orędzie zawierało ofertę uniknięcia Europy wielu prędkości. Juncker zaproponował wejście na ścieżkę dokończenia kluczowych projektów integracyjnych, głównie unii bankowej, strefy Schengen i wspólnej waluty. Jeżeli na tej ścieżce znajdą się prawie wszyscy, to mówienie o różnych prędkościach stanie się bezprzedmiotowe. Zachowamy Europę spójną i bardziej zjednoczoną. To czytelna oferta dla Polski i innych krajów regionu. Juncker wskazał, że w sytuacji, gdy rośnie poparcie dla rozwijania dalszej integracji wokół strefy euro oraz dla uzależniania pomocy dla państw-biorców netto funduszy unijnych od ich udziału w solidarnych działaniach na rzecz uchodźców czy w innych kluczowych dla UE projektach, to właśnie KE staje się jednym z ostatnich sojuszników tej grupy państw. Ta sama Komisja, która przez niektóre z nich jest tak ostro krytykowana. To ona z zasady broni integralności wspólnoty i naciska na hamulec, gdy pojawia się pokusa dzielenia jej na fragmenty.[3]
Dla V-4 w odnowionej Unii istotny będzie także aspekt zmieniającej się roli wspólnoty w globalnym świecie.[4] Po wyborach w Stanach Zjednoczonych wzrosła pokusa do programowego osłabiania instytucji międzynarodowych, które w przeszłości zapewniały pokój i wolny handel. Miałyby teraz zrobić miejsce dla mocarstw, także regionalnych, porządkujących świat poprzez umowy dwustronne i w oparciu o wyznawane przez siebie wartości. W społeczeństwach Zachodu obserwujemy od jakiegoś czasu wzrost nastrojów antyelitarnych i tendencję do odrzucania liberalnych recept na rozwiązywanie problemów gospodarczych i społecznych. Na to nakładają się krytyczne debaty nad społecznymi skutkami transformacji w nowych państwach członkowskich. W efekcie w społeczeństwach V-4 popularność zyskują alternatywne koncepcje rozwoju, które buduje się na założeniu, że instytucje międzynarodowe będą tracić na znaczeniu. Warto zatem zawczasu postawić na związki dwustronne z potęgami i zaakceptować system oparty na relacjach transakcyjnych. Ale miłośnicy takich rozwiązań zapominają, że w ten sposób uzależniają się od tych, którzy sojusze traktują jak spółki akcyjne, kierują się wąsko rozumianą zasadą pomnażania zysku i prawem silniejszego.
Obrońcy liberalnej demokracji zadają oczywiście pytanie, czy warto odrzucać cały dorobek instytucji międzynarodowych i wracać do nowych wersji koncertu mocarstw i protekcjonizmu? Aż za dobrze wiemy, jak to się w przeszłości zawsze kończyło. Czy celowe jest sekundowanie mocarstwom w ich rozgrywkach przeciwko zjednoczonej Europie? Przecież bez unijnego parasola kraje Europy staną się coraz mniej znaczącymi pionkami na globalnej szachownicy. Tym bardziej, że urlop od geopolityki właśnie się skończył. A linie frontu przebiegają dziś nie tylko między państwami, lecz coraz częściej w relacjach z korporacjami międzynarodowymi.[5] Wspólnocie powinno być przecież znacznie łatwiej niż państwom narodowym znaleźć sposoby, by okiełznać ich ekscesy.
Wnioski
O miejscu i roli państw V-4 warto mówić w odniesieniu do Unii, która się zmienia i wyciąga lekcje ze swoich „przejść” w ostatnich latach. Czy zapowiadana ewolucja w UE będzie współbrzmiała ze zmianami w V-4, czy będzie odwrotnie?
Po wyjściu z Unii Wielkiej Brytanii, państwom V-4 będzie znacznie trudniej tworzyć sojusze. Przede wszystkim ich rozbieżne wyobrażenia o EU-27 będą barierą przy poszukiwaniu sprzymierzeńców. Można zakładać powrót do kluczowej roli w UE tandemu francusko-niemieckiego oraz nieuchronność pogłębienia integracji, być może w wersji wielu prędkości. Blokowanie tych tendencji przez V-4 wydaje się dziś skrajnie trudne. Słowacja nie będzie zainteresowana utratą pozycji w trzonie Europy, pozostałe kraje demonstrują różne odmiany eurosceptycyzmu, a Czechy mogą się jednocześnie opowiadać za rygorami finansowymi.[6]
Stosunkowo łatwiej będzie o współpracę przy obronie interesów V-4 jako beneficjentów budżetu wieloletniego. Jednak ogłoszony w maju 2018 r. projekt już zapowiada, że w przeciwieństwie do poprzedniego (konwergencja oraz premia dla efektywnych) będzie to raczej budżet reagowania na sytuacje w UE. Czy tradycyjni obrońcy polityki spójności będą mieli tym razem wystarczająco mocne karty? Biorąc pod uwagę brexit i wydatki na dodatkowe cele, budżet dla państw V-4 i tak musiałby być niższy, ale planuje się obniżkę znaczniejszą, co wynika z „sytuacji”, czyli np. konieczności wsparcia regionów na Południu, które w związku z napływem uchodźców w ostatnich latach nie doczekały się na więcej solidarności ze strony partnerów w UE. W trakcie negocjacji poważnym obciążeniem oraz ograniczeniem zdolności koalicyjnych będzie dodatkowo kwestia kontrowersyjnej reformy systemu sądownictwa w Polsce. Nie chodzi tu nawet o stanowisko Komisji, ale o presję wyborców w państwach-płatnikach netto, którzy będą pytać o skuteczność stosowania prawa unijnego w tych warunkach.
Państwa V-4 nie unikną poważnej rozmowy o własnej ocenie relacji UE z Rosją i Stanami Zjednoczonymi. Ewentualne zbliżenie przywódców mocarstw stawiających otwarcie na rozbicie wspólnoty, jeśli nawet z odmiennych motywów i w różny sposób, postawi ten problem z całą ostrością. Polska koncepcja Trójmorza[7], której trzonem miały być państwa V-4, budziła także szereg wątpliwości.[8] Nikt oczywiście nie kwestionował celowości ożywienia sektorowej współpracy w regionie. Ale na przykład zdaniem cytowanej autorki z Martens Centre napięcia w relacjach Warszawy i Budapesztu z Niemcami bądź UE, miały w oczach partnerów inicjatywy Trójmorza potencjał przywracania podziału Wschód-Zachód, a do tego nie chcieli oni przykładać ręki.[9] Stąd pewna wstrzemięźliwość w jej odbiorze. Nie bez znaczenia były także bardzo głośne, krytyczne wobec Brukseli wystąpienia w obu stolicach, a na Węgrzech – nawet kampanie.
Podsumowując ten watek: trudno sobie jednak wyobrazić, by stolice wyszehradzkie nie dostrzegały dziś ryzyka, które w obecnej konstelacji niesie aktywne wspieranie tych przywódców poza Unią, którzy jej źle życzą. Stawką jest obniżenie statusu bezpieczeństwa poprzez odbudowanie wpływów Rosji w regionie.
Inna niebezpieczna pokusa przynajmniej dla części V-4 wiąże się z „lekcją brexitu”, czyli próbą dyskontowania rzekomego realizmu i rozsądku, którym wykazali się Brytyjczycy opuszczając chylącą się ku upadkowi Unię. Nie wchodząc tu w debatę o stanie Unii, warto tylko odnotować, że póki co kolejki do naśladowania Brytyjczyków nie ma. Obserwujemy zjawisko inne: zamiast ulegać dezintegracji, Unia wydaje się konsolidować, odbierać lekcję brexitu jako przestrogę, a nie zachętę. Stolice znane dotąd z dystansu wobec pogłębiania integracji, które dotychczas chętnie chowały się za Brytyjczykami, wyraźnie ewoluują, zmieniają swój język i nastawienie, chcą być zaangażowanymi uczestnikami ożywiania projektu integracyjnego. Zwiększają oni szanse na odzyskanie realizmu opowieści europejskiej i lepsze zagospodarowanie umiarkowanego optymizmu rynków. To nie jest dobra wiadomość dla tych, którzy postanowili żywić się nieszczęściem. Zostaje im bowiem towarzystwo ugrupowań skrajnych.
Nie ma powrotu V-4 do „paradygmatu końca historii”, powinniśmy natomiast zadać sobie pytanie o miejsce V-4 w Europie odnowionej. Społeczeństwom, a szczególnie przedsiębiorcom w krajach V-4 ewidentnie nie wystarczy opowieść o doganianiu Zachodu, chcą już dziś skutecznie z nim konkurować. Pytają, czy regulacje, które pomagały nam po wstąpieniu do UE nadrabiać dystans do bogatszych, są dzisiaj równie skuteczne, kiedy walczymy o dostęp do rynków, zmagamy się z ukrytymi formami protekcjonizmu, nadużywaniem pozycji przez monopolistów czy unikaniem płacenia podatków przez międzynarodowe korporacje? Reputacja projektu europejskiego w regionie zależy dziś w dużym stopniu od odpowiedzi na wspomniane pytania, od efektywności unijnych narzędzi przy rozwiązywaniu realnych problemów. Zadaniem V-4 powinno być zabieganie o te narzędzia i wykorzystywanie atutów organizacji ponadnarodowych w czasach, gdy korporacje są często silniejsze niż rządy. Europa, jeśli ma być „odnawiana”, to także w tym kierunku i z wyczuleniem na kwestie poruszające ludzi w naszym regionie.
Ale V-4 zawalczy o to skutecznie nie idąc drogą ideologicznych krucjat, lecz zapisując się do koalicji naprawy i budowania, uczestnicząc w projektach decydujących o losach Unii. Wiele atutów V-4, o których wspominałem, miało odniesienie aksjologiczne, wiązało się z europejską solidarnością i wkładem do zjednoczenia Europy. Przydawały one znaczenia grupie i przedstawianym przez nią argumentom. Ten kapitał został w znacznym stopniu roztrwoniony. W powszechnej świadomości powróciło pęknięcie na europejski Zachód i (rzekomo) niesolidarny Wschód, dając pretekst do niemal już zapomnianych, niemądrych komentarzy, że „rozszerzenie Unii było błędem”.
Mamy w Polsce takie powiedzenie, że aby zrobić coś dla naszego kraju, musieliśmy się zawsze bić z geografią. Również historia nam nie sprzyjała, więc staraliśmy się od niej uciec. Milan Kundera pisał: „Jeżeli bowiem narody Europy Środkowej postrzegają historię jak potwora, który przychodzi z zewnątrz i niszczy ich normalne życie, to nie może dziwić fakt, że pragną przede wszystkim wolności od tak rozumianej historii (…) Wchodzą w struktury europejskie z nadzieją, że staną się spadkobiercami innego niż własny losu”.[10] Myśl tę rozwija Rafał Matyja nazywając wejście do Unii taką środkowoeuropejską wersją końca historii, ucieczką do świata wygodnej konsumpcji, zawierzenia w moc sprawczą funduszy europejskich.[11] Co jak wiadomo okazało się złudzeniem. Może też nie dostrzegliśmy, jak płytko zakorzeniona okazała się tkanka demokratyczna.
Przytaczam tych autorów, aby wskazać na jedno z możliwych wyjaśnień zakrętu historycznego, w którym znalazł się nasz region. Najwyższy czas przestać uważać wejście do Europy za cel ostateczny, końcowy punkt dziejów. Potrzebna jest nam własna, wsparta rozumnym przepracowaniem dorobku ostatnich 15 lat, skrojona na nasze możliwości opowieść o „nas w Europie”, czego od niej chcemy, co możemy jej dać i jak możemy na nią wpływać. Z tego może bardziej niż z pożyczonych wzorców da się wykreować nowoczesność własną.
(Artykuł wyraża osobiste poglądy autora)
[1] M. Prawda, Moment europejski. Procedura ochrony praworządności – kontekst polityczny i możliwe skutki, w: Wniosek KE w sprawie wszczęcia w stosunku do Polski procedury art. 7 TUE, pod red. J. Barcza i A. Zawidzkiej-Łojek, Warszawa 2018, s. 18-19
[2] V. Jancosekova, Regional cooperation in Central and Eastern Europe and its implications for the EU, European View (December 2017), Martens Centre, s. 234
[3] M. Prawda, Krajobraz po szoku, w: Polska w Unii Europejskiej. Nowe wyzwania, p. red. J. Barcza, S. Domaradzkiego, R. Kuligowskiego, M. Szewczyka i E. Szklarczyk-Amati, Warszawa 2018, s. 15-16
[4] Zob. M. Prawda, Europa w globalnym świecie, w: Europa w globalnym świecie: uwarunkowania i perspektywy integracji transatlantyckiej, Studia i Materiały Miscellanea Oeconomicae 2018/1, p. red. A. Mroczka, A. Pach-Gurgul, M. Ulbrych
[5] Por. A. Halesiak, Współpraca albo marginalizacja, Rzeczpospolita z 20 czerwca 2017
[6] Por. B.Szent-Ivanyi (ed.), Brexit, Post-Brexit Europe and the V4, Potential Impacts, Interests, and Perceptions, Ashton Centre for Europe, Ashton University, Birmingham 2018
[7] Zob. Trójmorze – ABC inicjatywy 12 państw unijnych – Euractive 20 lipca 2017 https://bit.ly/2mrT0xx
[8] Zob. A. Balcer, P. Buras, G. Gromadzki, E. Smolar, W zwarciu. Polityka europejska rządu PiS, raport Fundacji Batorego, Warszawa wrzesień 2017
[9] V. Jancosekova, tamże, s.235
[10] Cyt. za: R. Matyja, Gry wyobraźni. O zmianie historii i wspólnocie politycznej, Przegląd Polityczny, Gdańsk 2018, nr 148, s. 18
[11] R. Matyja, tamże, s. 18