Przejdź do treści

Będzie inaczej. Nowy ład światowy – z Chinami w roli rozgrywającego

Na początek tej narracji wskazane jest podanie takiego oto ciągu liczb: 268; 226,9; 273; 295,2; 315,1; 318,7; 344,8; 367,3; 347; 375,6. Co to takiego? Ani numery telefonów, ani do gry w totolotka. To oficjalne dane amerykańskiego Urzędu Statystycznego dotyczące rocznego deficytu handlowego z Chinami, liczonego w miliardach dolarów, w okresie 2008 – 2017. Jak widać, stale rośnie, a w roku 2018 jak dotąd sięgał miesięcznie ok. 30 mld. Tymczasem deficyt za rok 2017, to suma więcej niż połowa rocznego polskiego PKB, co warto podać, by sobie uzmysłowić stawkę, o jaką toczy się gra.

 

Taka tendencja w żadnej mierze nie mogła być utrzymana, bo przecież żadne mocarstwo nie rezygnuje z uprzywilejowanego statusu hegemona dobrowolnie. Dlatego też każdy amerykański prezydent obecnie, nie tylko niekonwencjonalny (ujmując to delikatnie), Donald Trump stanąłby przed poważnym dylematem: co zrobić z szybko rosnącymi w siłę i znaczenie Chinami?

 

Jak wiemy, Trump podniósł Twittera do rangi podstawowego narzędzia ogłaszania (a potem odwoływania, pod wypływem własnej administracji) nowych decyzji oraz ocen politycznych. W kilku z nich, tych akurat nie odwołanych, zaznaczył: w kontaktach z Chinami chodzi nie tylko o ogromne ujemne saldo handlowe, ale też – szacowaną na ponad 300 mld dolarów rocznie – „kradzież amerykańskich praw autorskich” i przejmowanie tamtejszego know-how.

 

Nowy Cesarz rusza za Wielki Mur

 

Już same te liczby i fakty, na ogół niepodważalne, dają podstawę do geostrategicznego z charakteru namysłu. A do tego doszły jeszcze dwie kwestie, które „obudziły” nie tylko Trumpa, ale całe amerykańskie elity. Pierwsza, to ogłoszona przez Pekin w 2015 r. strategia Made In China 2025, będąca odpowiednikiem niemieckiej, nie amerykańskiej, koncepcji Industrie 4.0, mająca na celu przeobrażenie Chin w mocarstwo nie tylko gospodarcze i handlowe, jakim już są, ale także innowacyjne i potęgę technologiczną, na dodatek opartą nie na imporcie, lecz własnych wynalazkach i przedsiębiorczości.

 

Obok tego obecny silny człowiek w Pekinie, pretendujący coraz bardziej do miana „nowego Cesarza” i rządów jednoosobowych, Xi Jinping, jesienią 2013 r., w niespełna rok po objęciu władzy, wyszedł z wizją Pasa i Szlaku (OBOR – BRI), a więc – odwołujących się do starożytności – dwóch Jedwabnych Szlaków, lądowego i morskiego, które mają służyć coraz bardziej ekspansywnym Chinom w wyjściu na świat zewnętrzny, a szczególnie ten zachodni. Oba Szlaki zmierzają do Europy: morski na razie kończy się w Pireusie, ale może dotrzeć do Wenecji, lądowy idzie przez Kazachstan, Rosję, Białoruś i Polskę gdzieś do Hamburga i Rotterdamu. Po co? Znowu podstawowe przyczyny są dwie: Bo rozwinięta Europa, a szczególnie Unia Europejska (UE) daje szansę na fuzje i przejęcia, szczególnie jeśli chodzi o najnowocześniejsze technologie. A ponadto, podkreślmy to, w roku 2014 w Chinach dokonał się przewrót iście kopernikański: kapitały i obce inwestycje tam przychodzące, zawsze wysokie, bo ogromny rynek, stały się mniejsze niż kapitały z Chin wychodzące. Państwo Środka zamieniło się w eksportera nie tylko towarów i usług, ale także kapitałów.

© istock/hakule

W ten oto sposób kraj do niedawna samo się definiujący jako „największy wschodzący rynek na świecie” zaczął inwestować w Europie i UE, a więc obszarach od dawna definiowanych jako „świat najwyżej rozwinięty”, a na dodatek przejmować tamtejsze „srebra rodowe”. Dowodem przejęcie szwajcarskiego potentata chemicznego Syngenta przez chiński konglomerat państwowy ChemChina. Wiosną 2017 r.  zakupił on 96 proc. akcji za niebagatelną sumę 43 mld dolarów. Nieco wcześniej inny chiński potentat Midea za 4,5 mld euro przejął 94,5 proc. udziałów w niemieckiej firmie Kuka, specjalizującej się w produkcji robotów przemysłowych.

 

To już były dowody, iż kwestia zaczyna być poważna, bo w chińskie ręce zaczęły trafiać nie tylko najnowsze hotele, np. w Czarnogórze czy czeskiej Pradze, kluby piłkarskie, w tym tak znane jak AC Milan, ale też firmy będące synonimem nowoczesności, jak Volvo, czy Pirelli w UE, czy wielki konglomerat spożywczy Smithfield Foods w USA (w ten sposób także, podległy mu polski Animex). Co więcej, niektóre amerykańskie firmy, jak General Electric, czy Qualcomm, sprzedają w Chinach najwięcej swoich towarów, a niektóre, począwszy od Apple, najwięcej tam produkują. Qualcomm zresztą za to chińskie zaangażowanie może sporo zapłacić, nawet 44 mld dolarów; za to, że chce fuzji z dotychczasowym rywalem, holenderskim NXP, a nie Chińczykami.

 

Współzależności są więc różnorodne, ale zrazem dowodzą jednego: nasze, zachodnie uzależnienie od chińskiego ogromnego rynku jest bardzo wysokie – i wcale nie będzie łatwo się spod niego uwolnić.

 

 

Kapitaliści za murem, komuniści promujący wolny handel

 

Szczególnie, że Xi Jinping już co najmniej dwukrotnie – i to w sposób spektakularny – na znanym Forum Ekonomicznym w Davos w styczniu 2017 r. oraz mniej znanym u nas, ale dla Chin i regionu jeszcze ważniejszym Forum Ekonomicznym w Boao na wyspie Hajnan w kwietniu 2018 r. dał do zrozumienia, niejako w odpowiedzi na izolacjonistyczne hasło Trumpa America First, iż Chiny, kraj przecież z nazwy komunistyczny, stawiają nadal na globalizację, otwarte rynki i współzależność. Sprawdza się tym samym teza, udowodniona już w fazie wstępnej ekspansji takich mocarstw jak brytyjskie w XIX stuleciu, czy potem amerykańskie: nowo wyłaniające się mocarstwo potrzebuje coraz więcej terenów, obszarów i dziedzin do ekspansji.

 

Czego dowodem w wydaniu Chin jest wizja BRI, początkowo, a nawet do dziś nie do końca sprecyzowana i jasna (co do skali, zakresu i konkretnych map), za to mocna w przesłaniu. Na pierwszym szczycie BRI w Pekinie w maju 2017 r. (mają się takie odbywać co dwa lata) podano, że projektem jest już objętych ponad 65 państw (teraz 70), a sumy na te cele wyasygnowane mogą sięgnąć nawet 1,3 bln dolarów, czyli ponad dziesięciokrotnie przekroczyć nakłady Amerykanów na słynny niegdyś Plan Marshalla po II wojnie światowej. Nie ma żadnych wątpliwości, że mamy do czynienia z nowym chińskim wyzwaniem.

 

Nic dziwnego, że zareagował Donald Trump. Zapowiedział, a potem wprowadził dodatkowe cła na towary stalowe i aluminiowe. Pierwsze salwy w wojnie handlowej zostały oddane, a jej przebieg i skutki są trudne do przewidzenia. Poza jednym: gdy biją się dwa najsilniejsze organizmy gospodarcze na globie, wygranych nie będzie.

 

© istock/SUNG YOON JO

Albowiem Trump uderzył nie tylko w Chińczyków, ale także swych przyjaciół i sąsiadów w ramach NAFTA, czyli Kanadyjczyków i Meksykanów, a także w UE, a szczególności Niemców (ze względu na wysoki eksport samochodów na rynek amerykański). W stosunkach USA – UE udało się, przynajmniej częściowo, zawrzeć rozejm po udanej wizycie przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude Junckera pod koniec lipca w Waszyngtonie. Jednak komentarze nadal są sceptyczne. W prawdziwy przełom niewielu wierzy. Trudno przewidzieć, czy poruszone topory uda się całkowicie zawiesić: tym bardziej, że o powrocie do wielkiej transatlantyckiej umowy handlowej i inwestycyjnej – TTIP – nie mówi się już nie tylko w Waszyngtonie, ale też Brukseli czy Berlinie. Na wielkie transatlantyckie handlowe otwarcie raczej trudno liczyć. To nie pora otwartych rynków, to czas głoszenia izolacjonistycznego przesłania America First – i stawiania barier oraz murów.

 

 

Chińskie cele, globalne konsekwencje

 

Chińczycy twardo odpowiadają, ale dalszych amerykańskich kroków się obawiają. Z przyczyn jak najbardziej egoistycznych i motywowanych względami wewnętrznymi. Albowiem Xi Jinping pod koniec 2014 r. ogłosił też, że pod jego kierunkiem i zgodnie z jego inną wizją, kraj ma sięgnąć wkrótce po „dwa cele na stulecie”. Pierwszy z nich, do osiągnięcia w połowie 2021 r., na stulecie utworzenia rządzącej Komunistycznej Partii Chin, to nic innego, jak próba zbudowania xiaokang shehui, a więc „społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu”. Chodzi o nowy model oparty nie – jak dotąd – na eksporcie, lecz rozwiniętej i kwitnącej klasie średniej. A nie jest to łatwe zadanie, bo po drodze trzeba przejść bodaj najtrudniejszy próg do przebycia na drodze reform: od ilości do jakości.

 

A potem ma przyjść, jeszcze ambitniejszy, drugi cel na stulecie – czyli okrągłą rocznicę proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL), 1 października 2049 r., kiedy to – w założeniach – ma być (wreszcie!) spełnione „chińskie marzenie” (Zhongguo meng, w tłumaczeniu na angielski – Chinese Dream – jeszcze wymowniejsze) i przybrać wymiar „wielkiego renesansu chińskiego narodu”, dopiero trzeciego takiego w chińskich dziejach, po dynastiach Han (powiedzmy, okres Chrystusa) i Tang (IX stulecie ne.).

 

A  żadnego renesansu przecież nie będzie, jeśli – z perspektywy Pekinu – kraj pozostanie podzielony, bo stan faktyczny jest taki, iż mamy nadal do czynienia (od 1949 r. właśnie) z dwoma organizmami z Chinami w nazwie – ChRL oraz Republiką Chińską na Tajwanie. Innymi słowy, warunkiem sine qua non chińskiego zapowiadanego z hukiem renesansu jest nic innego jak pokojowe zjednoczenie z Tajwanem, bo wojskowe mogłoby okazać się przecież katastrofalne w skutkach.

 

Tymczasem już włączenie do chińskiego krwiobiegu Hongkongu w lipcu 1997 r. okazało się niezwykle pożytecznego dla chińskiej gospodarki, a tym bardziej byłoby nim włączenie do niej (zresztą, poniekąd na skutek dwustronnej umowy handlowej ECFA z 2010 r. już to się stało) Tajwanu, liczącego co prawda nieco ponad 23 mln mieszkańców, ale z PKB porównywalnym z  polskim. Niejako automatycznie tworzyłoby to z tak rozumianych Chin największy podmiot gospodarczy na globie.

 

©istock/Evgeny Gromov

Dlatego obecne władze w Pekinie tak ogromną wagę przykładają do stosunków z USA. Specjalistą z ogromnym dorobkiem w nich jest zarówno wiceprezydent Wang Qishan, jak też wypromowany w tym roku na „cara chińskiej gospodarki” wicepremier, o bardzo szerokich prerogatywach, Liu He. Obaj mają ważną cechę wyróżniającą w chińskim systemie – od lat są blisko związani z Xi Jinpingiem, cieszą się jego ogromnym zaufaniem. Obaj też mówią po angielsku, a Liu He może też wylegitymować się dyplomem z Uniwersytetu Harvarda. Obecni mandaryni w Pekinie są dobrze przygotowani oraz doskonale wiedzą, czego chcą? A Zachód?

 

Tu, jak wiemy, jest kłopot. UE boryka się z potężnymi kryzysami i perturbacjami, USA mają na czele prezydenta, o którym dosłownie wszyscy mówią „nieprzewidywalny”, więc w rezultacie nawet stosunki transatlantyckie w ramach NATO trzeszczą w szwach. Z czego otwarcie cieszy się Moskwa i Kreml, i co do czego panuje dość powszechna zgodność poglądów. A Chińczycy, w co grają? Raczej nie w podział UE i podważenie jej znaczenia. Dają jasne sygnały, że potrzebny jest im trzeci biegun w – trudnych przecież, napiętych teraz i w przyszłości – stosunkach z USA. Przy czym roli tej, w ich trzeźwych kalkulacjach, nie może spełniać Moskwa, tak bardzo skłócona z Zachodem.

 

Tym należy tłumaczyć niedawną, postawioną  niemal otwarcie przez premiera Li Keqianga na ostatnim dorocznym szycie UE – ChRL propozycję, by wspólnie przeciwstawić się amerykańskim projektom izolacjonistycznym w handlu. Jak wiadomo, instytucje europejskie, począwszy od Komisji, propozycji tej „nie kupiły”. Jednakże Chińczycy są konsekwentni i na pewno będą swe propozycje ponawiali.

 

Czego dowodem ich podejście do innej swojej inicjatywy forsowanej w Europie, czyli wymyślonej w Pekinie współpracy w ramach projektu 16+1, gdzie połączono państwa naszego regionu, począwszy od bałtyckich, przez wyszehradzkie, aż po Bałkany, nie ze względu na przynależność, lub nie, do UE, lecz z racji podobnej, pokomunistycznej przeszłości. Była to inicjatywa jeszcze poprzedniej administracji, ogłosił ją w Warszawie w kwietniu 2012 r. poprzedni premier Wen Jiabao. Przedsięwzięcie długo buksowało – i niewiele, jak dotąd przyniosło. Co na to Chińczycy? Ostatnio zaproponowali, fakt, że nieoficjalnie, udziału w tym projekcie także Niemiec, bo uświadomili sobie, że weszli na ich teren oddziaływania. Chcą współpracować, bo ich prawdziwym rywalem i wyzwaniem są i pozostają USA.

 

Nowy skłócony świat?

 

Na ugrupowanie BRICS i Rosję w jej ramach w Pekinie za bardzo nie stawiają, mimo oficjalnych deklaracji mówiących co innego. Przecież wiedzą, że sami dają większe PKB i obroty handlowe niż czterej pozostali partnerzy w grupie, czyli Indie, Rosja, Brazylia i RPA. A ponadto Hindusi są coraz bardziej zaniepokojeni chińską ekspansją na Oceanie Indyjskim, przecież ich tradycyjnej strefie wpływów.

 

Co z tego wyniknie? Jak ukształtuje się nowy ład? Wygląda na to, że bez względu na przebieg i skutki pełzającej już wojny handlowej, z jednej strony wyłonią się marzące o Wielkim Renesansie Chiny, forsujące coraz bardziej swój tradycyjny porządek zwany tian xia, oparty na przekonaniu o swojej centralnej roli i wyższości cywilizacyjnej, z wiankiem trybutariuszy wokół. A z drugiej, w opozycji do niego, rodzi się, wymierzona właśnie w Chiny, koncepcja Indo-Pacyfiku, z USA i sojuszniczo z nimi związaną Japonią, a także Indiami i chyba Australią, wahającą się jednak, bo mocno powiązaną gospodarczo z Państwem Środka.

 

Gdzie w tym miejsce UE? Do niedawna powiedzielibyśmy: na Zachodzie. Ale co znaczy dziś Zachód? Gdzie jego spójność, solidarność i strategia? Dlatego wniosek z tych rozważań może być tylko jeden: nie będziemy – jako UE – żadnym ośrodkiem siły, jeśli nie ułożymy na nowo stosunków z USA i nie wypracujemy własnej, spójnej strategii wobec Chin, Indii, wschodzących rynków. Świat po kryzysie 2008 r. gruntownie się zmienił i nadal zmienia. Trzeba jak najszybciej wyciągnąć z tego wnioski. Bo będzie inaczej niż było dotąd.

Bogdan Góralczyk

Bogdan Góralczyk

Profesor, politolog i sinolog. Pełnił funkcję ambasadora oraz był dyrektorem Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.