Masowe protesty po zamordowaniu dziennikarza śledczego i jego narzeczonej zmieniły słowacką politykę. Młoda naddunajska republika ma dziś najlepsze perspektywy na przyszłość spośród wszystkich państw Europy Środkowej.
Dwadzieścia lat temu Madeleine Albright, ówczesna sekretarz stanu USA, nazwała Słowację „czarną dziurą”. Miała na myśli politykę ówczesnego premiera Vladimíra Mečiara, którego rząd łamał reguły praworządności, dzielił między swoich prywatyzowany majątek państwowy, dławił opozycję i sprawił, że Słowacja przestała być brana pod uwagę jako kandydat do Unii Europejskiej i NATO. Wydawało się całkiem prawdopodobne, że pod rządami byłego boksera ten kraj, powstały w wyniku rozpadu Czechosłowacji, podzieli los Białorusi.
Dziesięć lat później Słowacja jako pierwsze i jedyne jak dotąd państwo Grupy Wyszehradzkiej przystąpiła do strefy euro. Obecnie w rankingach najbogatszych regionów UE Bratysława zajmuje szóste miejsce (tuż przed Pragą, która jest siódma). Poziom życia na Słowacji, czyli w dawnych „Górnych Węgrzech”, krainie niepiśmiennych rolników i pasterzy, z której przed stu laty chłopi masowo migrowali za ocean (wśród nich byli rusińscy rodzice Andy’ego Warhola) jest dziś wyższy niż w Orbanistanie. Z perspektywy Budapesztu wygląda to tak, jakby Ukraina przeskoczyła Polskę, a Białoruś Rosję.
Kluczem do zrozumienia niezwykłej dynamiki politycznej, gospodarczej i społecznej Słowaków są ich doświadczenia z modernizacją, nacjonalizmem i autorytaryzmem w XX wieku. Tożsamość narodowa mas ludowych ukształtowała się w okresie międzywojennym, w dużej mierze za sprawą tzw. ludaków, słowackich nacjonalistów, wspieranych przez kościół katolicki. Podczas II wojny światowej zajęli oni wiodące pozycje w prohitlerowskim państwie księdza Tisy, tzw. Państwie Słowackim (Slovenský štát), którego ideologią był „chrześcijański socjalizm narodowy”. Po wojnie władzę przejęli rodzimi komuniści, lecz mieli oni ten sam cel, co oficjalnie potępieni ludacy – uzyskanie jak największej autonomii wobec centrum decyzyjnego w Pradze. Lider słowackich komunistów Gustáv Husák przypłacił to w czasach stalinowskich wieloletnim więzieniem, ale po zdławieniu Praskiej Wiosny przez sowieckie czołgi w sierpniu 1968 roku to właśnie jego Kreml namaścił na przywódcę Czechosłowacji, w myśl rzymskiej maksymy „Dziel i rządź”.
Dwudziestoletnie rządy Husáka były „Biafrą ducha” dla Czechów (słynne określenie Louisa Aragona), ale w pamięci zbiorowej Słowaków zapisały się jako okres spektakularnego rozwoju ich części kraju i wzrostu stopy życiowej. Słowacy nie tylko mają najbardziej pozytywny stosunek do tego okresu spośród wszystkich narodów regionu, ale też uważają go za jeden z najlepszych okresów w całej swojej XX-wiecznej historii.
Na tym fundamencie wyrósł potężny, samo reprodukujący się elektorat populistycznych partii, które rządziły przez większą część ostatniego ćwierćwiecza: Ruchu na rzecz Demokratycznej Słowacji (HZDS) Vladimíra Mečiara i jego następcy, SMER-u (Kierunek) Roberta Fico. Łączył je komunistyczny rodowód przywódców (obydwaj liderzy w młodości byli członkami Komunistycznej Partii Czechosłowacji), prosocjalna retoryka, nacjonalizm, etatyzm, klientelizm, rusofilstwo i skłonności autorytarne.
Różnica między tymi partiami miała przede wszystkim charakter pokoleniowy: elektorat Ficy to dzieci wyborców Mečiara. Warto przypomnieć, że HZDS, mimo fatalnej opinii za granicą, wygrał wybory zarówno w 1998, jak i 2002 roku i nie odzyskał władzy tylko dlatego, że nie miał z kim utworzyć koalicji rządowej. W końcu zniechęceni wyborcy przerzucili głosy na SMER, który przejął władzę po ośmiu latach rządów centroprawicy (1998-2006), skupionej wokół Mikuláša Dzurindy.
Fico okazał się pragmatykiem. Wprowadził Słowację do strefy euro w 2009 roku i rządził przez ostatnie 12 lat (z krótką przerwą w latach 2010-2012). I pewnie rządziłby dalej, gdyby wykreowany przez spin doctorów socjaldemokratyczny, proeuropejski wizerunek jego partii nie rozsypał się przed miesiącem, gdy cień zbrodni popełnionej na dwójce młodych ludzi, Jánie Kuciaku i Martinie Kušnírowej, padł na ludzi z najbliższego otoczenia premiera, od dawna posądzanych o korupcję i związki z międzynarodową zorganizowaną przestępczością.
Fico oskarżył George’a Sorosa o zainspirowanie protestów społecznych i początkowo nie zamierzał ustąpić ze stanowiska. Czuł się ofiarą spisku, w końcu zaledwie kilka tygodni temu jego partia prowadziła w sondażach z 30-procentowym poparciem (od tej pory straciła 10 punktów procentowych). Nawet najzagorzalsi krytycy przyznawali, że SMER jest gwarantem proeuropejskiego kursu Słowacji. Nie posądzany o sprzyjanie rządowi publicysta Martin Milan Šimečka napisał wprost, że w interesie kraju jest zachowanie władzy przez Ficę do końca kadencji, gdyż podzielona, w znacznej mierze eurosceptyczna opozycja parlamentarna nie stanowi wiarygodnej alternatywy dla koalicji rządowej, a nowe podmioty polityczne potrzebują czasu, by przekonać do siebie wyborców. Na tle pozostałych krajów Grupy Wyszehradzkiej Słowacja jawiła się więc jako państwo stabilne i proeuropejskie, a SMER jako jedno z najskuteczniejszych ugrupowań europejskiej socjaldemokracji.
Nie był to obraz całkiem nieprawdziwy. Powszechne oburzenie, jakie wywołało zabójstwo dziennikarza i jego narzeczonej, wielotysięczne demonstracje w wielu słowackich miastach (ogółem wzięło w nich udział ponad 100 tysięcy ludzi w niespełna 5,5 milionowym kraju), a wreszcie wymuszona przez protestujących dymisja najpotężniejszego polityka dobitnie świadczą o tym, że Słowacja, choć przeżarta korupcją i zdominowana przez specyficzną kulturę polityczną jest jednak dojrzałym społeczeństwem obywatelskim i sprawną demokracją, której zasad nie kwestionuje nikt z wyjątkiem skrajnie prawicowych ekstremistów. Jest to znacząca różnica choćby w porównaniu z Czechami, gdzie władzę sprawuje polityk, który przez pół roku nie był w stanie utworzyć koalicji rządowej, „premier w dymisji” Andrej Babiš. Albo z Węgrami, których przywódca oficjalnie pogrzebał demokrację liberalną i, jak to ujął senator John McCain, „poszedł do łóżka z Putinem”. Albo z Polską, wobec której Komisja Europejska wszczęła procedurę przewidzianą w artykule 7 traktatu o Unii Europejskiej, której konsekwencją może być zawieszenie praw członkowskich, a w dłuższej perspektywie Polexit.
Fico ustąpił pod presją demonstrantów, prezydenta Andreja Kiski, a wreszcie swoich koalicjantów z ugrupowania mniejszości węgierskiej Most-Hid i Słowackiej Partii Narodowej. Opozycja parlamentarna nie miała w tym żadnego udziału. Liderzy trzech skłóconych ugrupowań centroprawicowych nie zdołali bowiem przeciągnąć na swoją stronę posłów Most-Hid. Lider tej partii Bela Bugar nakłonił kolegów do zachowania koalicji, uzależniając ostateczną decyzję od ustąpienia premiera Ficy i skompromitowanego ministra spraw wewnętrznych Roberta Kaliniaka. I postawił na swoim. W czwartek 22 marca prezydent Kiska mianował nowy rząd, na którego czele stanął dotychczasowy wicepremier Peter Pellegrini. Tego samego dnia organizatorzy protestów odwołali zapowiedzianą na następny dzień demonstrację w Bratysławie.
Nowy rząd, a zwłaszcza szef resortu spraw wewnętrznych, dotychczasowy minister zdrowia Tomáš Drucker, będą pod ogromną presją, by doprowadzić do wykrycia sprawców zabójstwa dwojga młodych ludzi. SMER-owi trudno będzie odzyskać dotychczasowe poparcie, a Most-Hid w najbliższych wyborach być może nie przekroczy progu wyborczego. W sondażach wzrasta poparcie ugrupowań centroprawicowych i nacjonalistycznych; być może to one utworzą przyszły rząd. Gdyby wybory odbyły się jutro, w grę wchodziłaby koalicja eurosceptycznych ugrupowań konserwatywno-liberalnych, nacjonalistów, chadeków i populistów, złożona z pięciu, bądź nawet sześciu partii. Jednakże przez najbliższe miesiące wiele może się zmienić.
Nikt zapewne nie przyzna tego publicznie, ale większość polityków jest zadowolona z zażegnania kryzysu. Opozycja liczy na to, że rządzący skompromitują się z kretesem (co wydaje się całkiem możliwe), rządzący z kolei mają nadzieję, że gdy opadną emocje, zdołają odzyskać poparcie zawiedzionych zwolenników.
Najciekawsze pytanie dotyczy jednak przyszłości organizatorów demonstracji i tych tysięcy ludzi, którzy w nich uczestniczyli. Dowiedli oni, że Słowacja jest częścią Zachodu, że Słowacy nie zaakceptują mafijnych praktyk na najwyższych szczeblach władzy, że wierzą w demokrację, wolność słowa i europejską przyszłość swego kraju. To dzięki nim kraj uniknął regresu demokracji, w jakim pogrążyli się sąsiedzi. Nikt, kto widział demonstracje w Bratysławie czy Koszycach nie może mieć wątpliwości, że Słowacy zasługują na lepszy rząd niż obecny. Od ich samych zależy, czy przyszły rząd nie będzie gorszy niż poprzedni.
Na pewno nie polityka rodzinna al’Italia 😉 Mafijne relacje oczywiście pojawiają się w każdym kraju. Na marginesie brakuje w Polsce czujności. Na razie władza ogranicza się (po zawłaszczeniu mediów publicznych) do kłamstw i propagandy i ograniczaniu jawności. Czy na prawdę powinniśmy czekać na taką tragedię jak na Słowacji, żeby się obudzić?
Na pewno nie polityka rodzinna al’Italia 😉 Mafijne relacje oczywiście pojawiają się w każdym kraju. Na marginesie brakuje w Polsce czujności. Na razie władza ogranicza się (po zawłaszczeniu mediów publicznych) do kłamstw i propagandy i ograniczaniu jawności. Czy na prawdę powinniśmy czekać na taką tragedię jak na Słowacji, żeby się obudzić?