Przejdź do treści

Wołyń 1943: rzekoma symetria win

Według ukraińskiego modelu pojednania należy mówić o tym, że na Wołyniu doszło do walk pomiędzy UPA i AK, w których obie strony popełniały podobne zbrodnie wojenne. Trzeba więc uznać ten fakt za wspólną tragedię, którą powinniśmy sobie wybaczyć i która powinna nas łączyć, a nie dzielić. Dlatego też ukraińskim odpowiednikiem terminu „zbrodnia wołyńska” jest określenie „tragedia wołyńska”.

 

Urszula Pieczek: Wielokrotnie podkreśla Pan, że Ukraińców i Polaków łączy wszystko – poza historią. Które wydarzenia z XX-wiecznej historii, a ściślej: z okresu 1943–1947, najbardziej nas różnią?

 

Grzegorz Motyka: W relacjach polsko-ukraińskich to stwierdzenie dobrze oddawało rzeczywistość roku 1991. Dziś powiem inaczej – z punktu widzenia politycznego nie dzieli nas nic poza wydarzeniami określanymi hasłowo jako Wołyń 1943. Pomiędzy polską i ukraińską opinią publiczną, Polską i Ukrainą, elitami politycznymi rządzącymi krajami rysuje się bardzo poważna różnica poglądów i wizji tego, co się wówczas stało i jak obecnie należy rozwiązać ten problem z przeszłości.

 

Jak zatem różnimy się w pamiętaniu o wydarzeniach wołyńskich? W Polsce ta pamięć jest bardzo silna (zwłaszcza w pierwszej połowie lipca każdego roku), natomiast na Ukrainie często słyszy się, że w przypadku rzezi wołyńskiej w społeczeństwie ukraińskim następuje afazja – tego sformułowania używa chociażby Jarosław Hrycak. Czy na takiej opozycji – symetrycznym pamiętaniu i niepamiętaniu – można zasadzać główną oś sporu?

 

Dla Polaków zbrodnia wołyńsko-galicyjska była jednym z najkrwawszych momentów II wojny światowej. Przypomnę tylko, że „antypolska akcja” OUN-B i UPA to czystka zakładająca wypędzenie lub wymordowanie ponad 1,5 mln Polaków, z których ok. 100 tys. zostało wymordowanych, a 300–400 tys. wypędzonych. Kolejne 800 tys. Polaków wysiedlili komuniści z polecenia Stalina. Pamięć o tych wydarzeniach jest bardzo silna w rodzinach poszkodowanych.

© Zygmunt Januszewski

 

Na Ukrainie ta wiedza była mała. Jednak odnoszę wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku lat stwierdzenie, że społeczeństwo ukraińskie nic na ten temat nie wie, po pierwsze, nie jest do końca prawdziwe, a po drugie, staje się coraz częściej wytrychem, by uznać, że o sprawie lepiej nie mówić.

To sformułowanie było adekwatne do roku 2003, do 60. rocznicy rzezi wołyńskiej, kiedy przez Ukrainę przetoczyła się olbrzymia debata o wydarzeniach lata 1943 r. Oczywiście śledziła ją tylko ukraińska inteligencja, ale dziś trudno jest mi sobie wyobrazić, aby ktoś spośród elit Ukrainy nie wiedział, że istnieje spór z Polską w sprawie wydarzeń wołyńskich. Jeśli więc aktualnie używa się tego sformułowania, to nierzadko instrumentalnie, po to by wysłać komunikat: „Nic nie mogę zrobić, bo moje społeczeństwo nic na ten temat nie wie”. Tylko skąd ma się czegoś dowiedzieć, skoro w publikacjach problem antypolskich czystek przedstawia się tam najczęściej w fałszywym świetle?

 

Spośród prac wydanych po roku 2003 mogę dosłownie na palcach jednej dłoni wymienić opracowania, które z ukraińskiej perspektywy, lecz z empatią wobec polskich ofiar przedstawiają ówczesne wydarzenia.

Mam tu na myśli książki Ihora Iljuszyna, Ołeksandra Zajcewa czy ostatnio wydaną książkę Iwana Olchowskiego – reporterskie śledztwo na temat Tarasa Bulby-Borowca. Cała reszta publikacji dotyczących Wołynia ma charakter obronny, próbujący pomniejszyć, a czasem wręcz zrelatywizować problem „antypolskiej akcji”. Wyłania się z nich obraz wydarzeń pozwalający mówić o rzekomej symetrii między tym, co spotkało Polaków, a co Ukraińców w czasie II wojny światowej. Na Ukrainie nie powstała jak dotąd żadna praca, którą można by porównać do opracowań Jana Tomasza Grossa, mamy natomiast do czynienia z licznymi odpowiednikami książek Marka Jana Chodakiewicza. Jeśli ktoś mi nie wierzy, to proszę przeanalizować oficjalne wypowiedzi ukraińskich polityków na temat zbrodni wołyńskiej. Są one tak skonstruowane, że nie do końca z nich wiadomo, co się tak naprawdę na Wołyniu wydarzyło.

 

A wydarzyło się…

 

Z badań naukowych jednoznacznie wynika, że główna odpowiedzialność za Wołyń 1943 r. spoczywa na Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i na Ukraińskiej Powstańczej Armii. Tymczasem w ukraińskim przekazie medialnym najczęściej spotykaną definicją rzezi wołyńskiej są obustronne czystki etniczne (takie stwierdzenia można znaleźć m.in. na najlepszym ukraińskim portalu historycznym „Ukraińska Prawda”).

 

Przywołał Pan prace Ihora Iljuszyna, który choć dość empatycznie pisze o polskich ofiarach, to jednak swoją narrację kończy tylko na przedstawieniu wydarzeń. Nie idzie, jak Pan w swoich pracach, krok dalej, jednoznacznie stwierdzając, że wydarzenia lipca 1943 r. na Wołyniu należy uznać za ludobójstwo. Czy dojście do wspólnego mianownika z terminologią wystarczy, żeby się pogodzić?

 

Bardzo bym chciał, żeby kwestia polsko-ukraińskiego sporu o wydarzenia na Wołyniu wyglądała tak jak moja dyskusja z Iljuszynem na temat tego, czy to było ludobójstwo czy nie. Jest niestety gorzej. Po ukraińskiej stronie często neguje się zorganizowany charakter zbrodni. W takiej wizji to nie tylko nie było ludobójstwo, ale odpowiedzialnością za masowe zbrodnie nie można nawet obarczać całej formacji OUN i UPA, lecz co najwyżej pojedynczych jej członków. Według ukraińskiego modelu pojednania należy mówić o tym, że na Wołyniu doszło do walk pomiędzy UPA i AK, w których obie strony popełniały podobne zbrodnie wojenne. Trzeba więc uznać ten fakt za wspólną tragedię, którą powinniśmy sobie wybaczyć i która powinna nas łączyć, a nie dzielić. Dlatego też ukraińskim odpowiednikiem terminu „zbrodnia wołyńska” jest określenie „tragedia wołyńska”. Mam wrażenie, że ten model jest wierną kopią rosyjskiej narracji o Wielkim Głodzie. Jak wiadomo, według badaczy ukraińskich, choć głód w latach 30. panował w całym ZSRS, to jednak na Ukrainie pochłonął najwięcej ofiar (ok. 3 mln) i nabrał cech ludobójstwa narodu ukraińskiego. Tymczasem rosyjscy badacze mówią w tym kontekście o tragedii wszystkich narodów ZSRS, pamięć o której powinna być czynnikiem łączącym, a nie dzielącym obywateli państw posowieckich.

 

Pojawiają się czasem głosy, żeby przystać na ten typ symetrii, bo przecież po obu stronach ginęły kobiety i dzieci. Przyjmując jednak taką narrację, zgadzamy się nie tylko na uznanie UPA za formację „równą” AK, ale także na postawienie znaku równości między zbrodniami popełnionymi przez UPA i AK. A w konsekwencji zgadzamy się na całkowicie fałszywą pod względem historycznym symetrię win, w której Polskie Państwo Podziemne zostaje obciążone odpowiedzialnością za rzekome ludobójstwo na ludności ukraińskiej. Czyli przystajemy na to, by w przestrzeni medialnej mówić o AK nie jako formacji podobnej do francuskiego czy norweskiego ruchu oporu przeciwko Niemcom, ale czymś w rodzaju czetników Dražy Mihajlovicia, kolaborujących z Niemcami i prowadzących czystki wśród Bośniaków. Jeśli tak bardzo polską opinię publiczną oburzył serial Nasze matki, nasi ojcowie, w którym AK-owcy zabijali nie tylko Niemców, lecz także Żydów, to wyobraźmy sobie, jak zareaguje ona na film, w którym konflikt polsko-ukraiński zostanie przedstawiony jako wzajemne symetryczne wybijanie swoich wsi. A właśnie tak spory polsko-ukraińskie już zaczynają być przedstawiane w książkach wydawanych na Zachodzie.

 

Z punktu widzenia Ukraińców najlepiej byłoby uznać UPA za jednostkę militarną walczącą o niepodległość kraju – taką literacką narrację stworzyła chociażby Oksana Zabużko w Muzeum porzuconych sekretów, które uznawane jest za nowoczesną epopeję narodową.

 

Opinia, nie tylko zresztą Oksany Zabużko, o tym, że Ukraińcy rozliczą się ze zbrodni UPA wtedy, kiedy zostanie ona uznana za formację walczącą o niepodległość jest, niestety, kolejnym wytrychem pozwalającym odłożyć dyskusję o trudnej przeszłości na nieokreślone „później”. Przecież ponad rok temu, co prawda, tylnymi drzwiami, ale w sposób spektakularny i być może kosztujący Bronisława Komorowskiego prezydenturę, ukraińska strona faktycznie uznała członków OUN i UPA za formację walczącą o niepodległość, właśnie w dniu, w którym w Radzie Najwyższej Ukrainy przemawiał Komorowski. Od tej chwili nie doczekaliśmy się żadnej wypowiedzi, która by w sposób jasny i bez żadnych wątpliwości potępiała Wołyń 1943, za to osoby krytykujące UPA, zgodnie z przyjętymi wówczas rozwiązaniami prawnymi, mogą podlegać odpowiedzialności karnej. Choć, dodajmy, złożenie 8 lipca wieńca na skwerze Wołyńskim przez prezydenta Petra Poroszenkę pozwala mieć nadzieję, że dojdzie tu do jakiejś zmiany sytuacji.

 

Pytanie z perspektywy porozumienia wydaje się bezcelowe. Jednak zaryzykuję: co należy poczynić, by doszło między Polską a Ukrainą do pojednania?

 

Od ponad 10 lat obserwuję następującą sekwencją zdarzeń: w okresie między rocznicami wszelkie uwagi o konieczności rozwiązania sprawy Wołynia wywołują na polsko-ukraińskich konferencjach irytację i falę rytualnych zapewnień o podołaniu trudnej przeszłości, później przychodzi rocznica i wszyscy nagle zaczynają się spierać o historię, zauważając problem. Tuż po 11 lipca cykl się zamyka. Jeśli faktycznie chcemy wyjść z tego klinczu, powinniśmy szczerze, może nawet brutalnie, ze sobą rozmawiać, jasno przedstawiając swoje stanowiska i oczekiwania.

 

Moim zdaniem należy rozdzielić sprawę samej oceny UPA od sprawy zbrodni przez nią popełnionych.

O tym, czy komendanci UPA byli bohaterami czy zbrodniarzami, czy też jednym i drugim, tak czy inaczej, będą musieli zdecydować sami Ukraińcy. Jednak nie może być w żadnym wypadku zgody na negowanie odpowiedzialności UPA za zbrodnię wołyńsko-galicyjską. Potrzebne jest jednoznaczne przyznanie, że OUN i UPA dokonały zorganizowanych mordów na Polakach, i oficjalne ich potępienie. Takie sformułowanie nigdy ze strony przedstawicieli ukraińskiego państwa nie padło. Osiągnięcie porozumienia w sprawie przeszłości, oczywiście, wymaga wiele cierpliwości i czasu. Jednym z miejsc, gdzie taka szczera dyskusja może się odbywać, jest forum historyków powołane przez polski i ukraiński IPN.

 

Czy na tym koniec?

 

Jeśli mowa o próbach dialogu, to najdalej posunęli się biskupi greckokatoliccy i rzymskokatoliccy w liście z 2013 r. Ten dokument powinien być przykładem – choć nieprzypadkowo został przemilczany zarówno przez nacjonalistów polskich, jak i ukraińskich – bo uszanował wrażliwość obu stron, a jednocześnie dawał do zrozumienia, że nie należy trzymać się fałszywej symetrii win. I choć jeden list nie rozwiązuje problemu, to stanowi znakomity punkt wyjścia jako wzorzec, którego należałoby się trzymać w dalszej debacie.

© Zygmunt Januszewski

Pomóc w znalezieniu płaszczyzny porozumienia mogłaby też dyskusja wokół metropolity Andrzeja Szeptyckiego. Środowiska kresowe sprzeciwiają się jego beatyfikacji, zarzucając mu współpracę z UPA, ale nie jest to prawdą. Faktem jest, że Szeptycki jednoznacznie przeciwstawiał się powołaniu kapelanów do UPA, a księża greckokatoliccy, którzy służyli w tych oddziałach (w sumie kilkunastu), byli tam na własny rachunek, wbrew metropolicie. Uważne przyjrzenie się przekazowi etycznemu, który wypływał z nauk Szeptyckiego, ale także bp. Grzegorza Chomyszyna, mogłoby tylko wyjść na korzyść polsko-ukraińskiemu dialogowi. Czytałem wszystkie dostępne wypowiedzi metropolity Szeptyckiego z czasów wojny. Arcybiskup na przełomie 1941 i 1942 r. podjął, jeśli można tak powiedzieć, krucjatę w obronie życia, napominając wiernych o konieczności przestrzegania piątego przykazania. Najbardziej znany jego list Nie zabijaj! jest wypowiedzią podsumowującą cały rok wykładów i konferencji. Widać w nim niesamowicie głęboki przekaz etyczny, właściwie zapowiadający to, co Jan Paweł II zrobił później w Evangelium Vitae, encyklice mówiącej o świętości życia. W 1944 r. abp Szeptycki wydał też wraz z innymi biskupami greckokatolickimi list Pokój w Panu (o zabijaniu kapłanów), który był ewidentnym protestem wobec „antypolskiej akcji” rozpoczynjącej się właśnie w Galicji wschodniej. Czytamy tam m.in.: „Kto swoim postępowaniem rozdziela i sprzeciwia się jedności dwóch katolickich wyznań, które różnią się jedynie obrzędem, i w ten sposób w wiernych jednego obrzędu wywołuje żal, urazę, nienawiść do wiernych innego obrządku – ten zadaje Kościołowi uderzenie w najbardziej istotną jego cechę wszystko obejmującej braterskiej miłości”. Słowa te uderzały bezpośrednio w politykę realizowaną w 1944 r. przez banderowców, i tak właśnie zostały przez nich odebrane.

 

Dlaczego zatem środowiska kresowe tak nie lubią Szeptyckiego?

 

Ulegają one stereotypowej wizji, która mówi o jednoznacznym poparciu kleru greckokatolickiego dla „antypolskiej akcji”. To nieprawda, ale ten stereotyp jest mocno obecny w świadomości społecznej. Wiele osób wierzy, że wówczas masowo dochodziło do święcenia noży przed napadami na Polaków, tymczasem wypadków tego typu nie udało się w sposób udokumentowany jak dotąd potwierdzić. Jeśli faktycznie gdzieś do nich doszło, były to sytuacje nie do zweryfikowania.

 

Patrząc głębiej, niechęć do Cerkwi greckokatolickiej można wywodzić jeszcze z XIX-wiecznego sporu narodowościowego w Galicji wschodniej. Wiek XIX był okresem kształtowania i swoistego „wymyślania się” narodów. Kościół greckokatolicki stanął w Galicji wschodniej po stronie ukraińskiej sprawy narodowej. W ten sposób przyczynił się do przyjęcia przez wielu mieszkańców regionu ukraińskiej tożsamości. I ten spór o to, kim są mieszkańcy Galicji wschodniej – Polakami czy Ukraińcami – zaważył na odbiorze Kościoła greckokatolickiego. W polskich kręgach myślano o nim jak o przeciwniku w procesie, mówiąc umownie, gromadzenia narodowych dusz. Cerkiew greckokatolicka konsekwentnie trwa przy ukraińskim wyborze, ale z tego w żaden sposób nie wynika, że tym samym akceptowała to, co robili w czasie wojny banderowcy.

 

Skoro już mowa o postaciach bezpośrednio kojarzonych z rzezią wołyńską, porozmawiajmy o Stepanie Banderze, którego jednoznacznie identyfikuje się z tymi wydarzeniami. Czasem nawet można odnieść wrażenie, że on realnie dowodził tej czystce, choć w rzeczywistości go tam nie było. Dlaczego zwłaszcza w zachodniej części Ukrainy uważa się go za bohatera narodowego? Można zrozumieć, że Ukraińcy jako młody naród potrzebują panteonu bohaterów, by wyraźnie ukonstytuować swoją tożsamość, ale Bandera budzi sprzeciw nawet wśród największych ukrainofilów.

 

Rzeczywiście tak było, że kiedy rozpoczęła się antypolska czystka, Bandera przebywał w niemieckim obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Jednak dla ruchu, który te czystki przeprowadził, Bandera był ikoną i sztandarem, to do jego nazwiska się odwoływano podczas operacji, on się także nigdy od tych wydarzeń nie odciął. Co także bardzo istotne, sam pomysł przeprowadzenia antypolskich czystek, szczegółowo opisany przez Mychajło Kołodzińskiego w rozprawie napisanej jeszcze w latach 30. (szerzej piszę o tym w książce, która niebawem zostanie wydana), i za ich pomocą rozwiązania problemu narodowościowego w Galicji wschodniej powstał w dosyć wąskim gronie młodych nacjonalistów, do którego należał Stepan Bandera. On z całą pewnością znał te plany, a gdyby w 1941 r. Niemcy pozwolili mu stanąć na czele państwa, zapewne by je wprowadził w życie w tej lub innej formie.

 

W historii polsko-ukraińskiej jest wiele wydarzeń kontrowersyjnych, jednak o fałszywej symetrii nie można mówić tylko w przypadku pamięci o Wołyniu, problem dotyczy także wydarzeń przed- i powojennych, które instrumentalnie traktuje się jako rewanż.

 

Trzeba powiedzieć otwarcie: polityka narodowościowa II Rzeczypospolitej była niewątpliwie dyskryminująca dla Ukraińców. Traktowano ich jak obywateli drugiej kategorii, a zniszczenie ponad 100 cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie w 1938 r. było czynem haniebnym. To jednak w żaden sposób nie usprawiedliwia „antypolskiej akcji” UPA! Nacjonaliści nie posłuchali wezwań metropolity Szeptyckiego, by o niepodległość nie walczyć zbrodniczymi metodami. Tak samo zresztą to, co się stało na Wołyniu, nie usprawiedliwia powojennej akcji „Wisła” i zastosowania w jej trakcie odpowiedzialności zbiorowej. Przymusowe wysiedlenie obywateli polskich narodowości ukraińskiej lub czujących się tylko i wyłącznie Łemkami z ziem południowo-wschodnich do Polski północnej i zachodniej i takie ich rozsiedlenie, by ulegli procesowi polonizacji, było, moim zdaniem, zbrodnią komunistyczną w rozumieniu ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Nawiasem mówiąc, sprawa akcji „Wisła” jest ważniejsza w kontekście wewnątrzpolskim niż polsko-ukraińskim. Jeśli temat akcji „Wisła” pojawia się w relacjach między Polską a Ukrainą, to najczęściej pod tym pojęciem rozumie się też wysiedlenia na Ukrainę z lat 1944–1946. Co ciekawe, spór o wysiedlenia roku 1947 ma coraz mniej charakter historyczny. W sposób oczywisty bowiem wysiedlenia ludności cywilnej pomogły w likwidacji ukraińskiego podziemia, a jednocześnie nie były do tego warunkiem koniecznym – można było UPA na tym obszarze zlikwidować za pomocą innych metod, bez stosowania tak brutalnego środka wobec wszystkich mieszkańców, w większości osób niezwiązanych z nacjonalistami, a nawet im niechętnych. I to jest rzecz dość oczywista, nawet jeśli znajdzie się grupa osób, która emocjonalnie temu zaprzecza.

 

Kiedy dziś spieramy się o akcję „Wisła”, tak naprawdę często dyskutujemy o tym, jak ma wyglądać współczesne państwo polskie.

Czy Rzeczpospolita Polska ma być państwem, w którym traktujemy poważnie konstytucyjne zapisy o równości wszystkich obywateli bez patrzenia na ich narodowość, pochodzenie etniczne, wyznawaną religię, czy też chcemy, żeby to było państwo polskie z wyraźnie polonocentrycznym widzeniem przeszłości, w którym nie ma miejsca na żadne odmienności i wymaga się od przedstawicieli mniejszości, żeby całkowicie zaakceptowali jeden punkt widzenia? Zwolennicy homogenicznej, narodowej wizji dziejów często oczekują od obywateli polskich narodowości ukraińskiej – i tu nie ukrywam, że tego typu głosy przyjmuję z największym oburzeniem – by uznali oni akcję „Wisła” za coś dobrego i sprawiedliwego. Oczekiwanie od ludzi, by zgodzili się, że krzywda, która spotkała ich samych bądź ich rodziców i dziadków, a więc bezprawne wyrzucenie z domu, próby przymusowej polonizacji i zabrania im tożsamości narodowej, kulturowej i religijnej, wreszcie długie lata komunistycznej inwigilacji i złośliwości, to coś normalnego i usprawiedliwionego, jest w moim przekonaniu niezgodne z zasadami konstytucyjnymi i wizją Polski, która powinna się z nich wyłaniać. Poza tym jest to zwyczajnie „niskie”…

 

Myśląc jednak o wydarzeniach, które dzielą nas najbardziej, nie można nie zapytać o „świat przed końcem świata” – Galicja uznawana była za wielonarodowościowy organizm, który funkcjonował w zróżnicowanym tyglu. Przykładowo w książce Witolda Szabłowskiego Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia, która właśnie ma swoją premierę, zaskakująca jest nie tylko ukraińska, ale np. czeska pamięć o Polakach mieszkających na Wołyniu przed wojną, którzy jednoznacznie wskazują na ówczesne okropne zachowanie Polaków na tych ziemiach. Z kolei czy większe zainteresowanie rzezią wołyńską (książka Szabłowskiego, film Wojciecha Smarzowskiego) może być przepustką dla nacjonalistycznych skrajnych środowisk, które będą antagonizować stosunki polsko-ukraińskie?

 

Budzące się w szerszej świadomości zainteresowanie kwestią wołyńską radziłbym potraktować jako szansę, by ten temat wreszcie mądrze „przegadać”, może nawet wykrzyczeć. Tylko otwarta dyskusja pozwoli na opadnięcie emocji, które towarzyszą tej tematyce. Proszę zwrócić uwagę, że największą siłą reportażu Szabłowskiego jest fakt, że wpisuje on wydarzenia wołyńskie we współczesną debatę dziennikarzy, naukowców, publicystów dotyczącą ludobójstw. Wypadki opisywane przez autora równie dobrze mogłyby wydarzyć się w Rwandzie czy Kambodży. Powinna to być przestroga dla tych, którzy w relacjach polsko-ukraińskich chcieliby pójść na skróty i próbują temat zbrodni wołyńskiej „zagłaskać” eufemizmami.

 

Wielkie zbrodnie poruszają ludzi i wywołują ogromne emocje, tworząc kolejne pokolenia Antygon, które zawsze będą próbowały symbolicznie pochować swoich bliskich i upomnieć się o pamięć o ofiarach. Dopóki nie rozwiążemy tego problemu w sposób realny, rzeczywisty, oddając ofiarom należny szacunek i piętnując zbrodnie, to ten temat będzie ciągle do nas powracał.

_

Grzegorz Motyka – Prof. Instytutu Studiów Politycznych PAN, ostatnio wydał Wołyń ’43. Ludobójcza czystka: fakty, analogie, polityka historyczna.

Urszula Pieczek

Lubaczowianka z pochodzenia, krakowianka z wyboru. Redaktorka oraz specjalistka ds. promocji miesięcznika „Znak”, redaktorka trójjęzycznego czasopisma literackiego „Radar”, tłumaczy z języka ukraińskiego, doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

 

Rozmowa pierwotnie ukazała się w ZNAKU nr 736

Rozmowa ZNAKU

Rozmowa ZNAKU

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The shortcode is missing a valid Donation Form ID attribute.

News Alert

Bądź na bieżąco!

Zamawiając bezpłatny newsletter akceptuje Pan/Pani naszą ochronę danych. Wypisanie się z prenumeraty newslettera jest w każdej chwili możliwe.