Na wybory do Bundestagu cała Europa miesiącami czekała z niecierpliwością, ale niemal cztery tygodnie po ogłoszeniu czwartego z kolei zwycięstwa Angeli Merkel wiele ponad to nie wiadomo. Dopiero 18 października rozpoczęły się rozmowy sondażowe pomiędzy CDU/CSU, FDP i Zielonymi na temat ewentualnego powołania koalicji rządowej. Zwłoka w podjęciu rozmów spowodowana była nie tyle niepewnością co do kierunku poszukiwań większości parlamentarnej (po tym jak przegrana w wyborach SPD ogłosiła przejście do opozycji, współpraca wymienionych czterech partii jest jedyną możliwą opcją), ile toczącą się jeszcze do połowy października kampanią związaną z wyborami krajowymi w Dolnej Saksonii. Nie zmienia to faktu, że zapewne do końca roku Niemcy nie będą miały nowego rządu i pochłonięte tworzeniem nowej koalicji nie będą jeszcze dość długo gotowe do wiążących rozmów o przyszłości Unii Europejskiej. W niedawnym wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” szef liberałów (FDP) Christian Lindner przestrzegł spełniający administrującą funkcję dotychczasowy gabinet Angeli Merkel przed podejmowaniem jakichkolwiek zobowiązań na arenie europejskiej zanim nie sformuje się nowy rząd. I w Europie, i w samych Niemczech ślimacze tempo rozmów koalicyjnych wywołuje niezadowolenie – bez jasności co do kierunku polityki niemieckiej cały kontynent stoi w miejscu. Ale ta przedłużająca się niepewność to wynik nie tylko kalendarza wyborczego czy też nadmiernej ostrożności polityków. Przede wszystkim jest ona świadectwem nowego rozdziału w polityce niemieckiej, którego nie jest w stanie przesłonić wrażenie kontynuacji związane z nieprzerwanym trwaniem Angeli Merkel na stanowisku kanclerz Niemiec.
To, że jej czwarta kadencja będzie inna niż poprzednie, wynika nie tylko z faktu, że będzie też zapewne ostatnią i naznaczoną pytaniem o sukcesję i dziedzictwo. Notabene, obie te kwestie opatrzone są dzisiaj dużymi znakami zapytania. Merkel nie „wychowała” dotąd swojego następcy i pytanie o jej sukcesję może okazać się niełatwym dla całkowicie zdominowanej przez nią partii. CDU stała się przez ostatnie lata partią kanclerską, pozbawioną jasnego profilu i programu – Merkel zastępowała jedno i drugie, i to głównie na nią, a nie na partię, oddawali swoje głosy wyborcy. Pytanie, jaką partią stać się powinna chadecja „po Merkel” – bardziej prawicowo-konserwatywną czy też centrową – będzie coraz częściej nurtować jej liderów i wpływać na decyzje podejmowane przez jej nowy rząd. Kwestia dziedzictwa politycznego Merkel też będzie miała w następnych czterech latach istotne znaczenie: pani kanclerz zyskała renomę światową i cieszy się zaufaniem Niemców przede wszystkim jako polityk, która potrafiła skutecznie zarządzać kryzysami trapiącymi Europę nieprzerwanie przez wszystkie lata jej rządów. Kryzys finansowy i euro, agresja rosyjska przeciwko Ukrainie, kryzys migracyjny – nie ulega wątpliwości, że rola Merkel w każdym z nich była kluczowa. Ale w dorobku pani kanclerz próżno szukać na razie trwałych dokonań takich jak zjednoczenie Niemiec i wprowadzenie euro przez Helmuta Kohla czy Agenda 2010 (reformy rynku pracy i państwa socjalnego) Gerharda Schrödera. Transformacja energetyczna, jaką zapoczątkowała po katastrofie w Fukishimie, w dalszym ciągu budzi poważne kontrowersje, konsekwencje liberalnej polityki wobec uchodźców tym bardziej, zaś fundamenty projektu europejskiego nadal są kruche. Złośliwi twierdzą, że jedynym trwałym skutkiem rządów Merkel może pozostać populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD) jako kolejna ważna siła na scenie politycznej. To argument nieuczciwy, bo przyczyny pojawienia się AfD są dużo bardziej skomplikowane, ale pokazuje, że Merkel musi w najbliższych czterech latach myśleć o tym, jak i za co zostanie zapamiętana.
Niemniej to właśnie AfD i zmiany na scenie politycznej powodują, że w odniesieniu do polityki niemieckiej mówić można o nastaniu nowej ery. Nie przez przypadek po raz trzeci w historii powojennej Niemiec system partyjny poszerza się o kolejne ugrupowanie. Zawsze zjawisko takie było nie tyle katalizatorem, ile wynikiem ważnych przemian społecznych i politycznych. W latach 80-ych wzrost Partii Zielonych był rezultatem zapoczątkowanych kilkanaście lat wcześniej przemian w sferze wartości w kierunku postmaterializmu i indywidualizmu. Partia Lewicy, która weszła do Bundestagu w 2005 roku (wcześniej była tylko marginalnie w nim reprezentowaną partią wschodnioniemiecką), utwierdziła swoją pozycje jako partia protestu wobec neoliberalnego kursu w polityce społeczno-gospodarczej. Alternatywa dla Niemiec jest zaś świadectwem kolejnego ważnego przesunięcia w kulturze politycznej Niemiec (ale i całego Zachodu): wzrostu znaczenia czynnika tożsamościowego i kulturowego jako wyznacznika postaw politycznych. Wyborcy AfD nie są, wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu, szczególnie pokrzywdzeni pod względem ekonomicznym, nie zaliczają się w większości do typowych „ofiar globalizacji”. Ich wrogość do elit politycznych wynika z odrzucenia reguł gry liberalnej demokracji oraz przekonania, że ich kultura i tożsamość zagrożone są przez zmiany zachodzące w otaczającym świecie. Daje tu o sobie znać nowe pęknięcie społeczne – nie wzdłuż tradycyjnej linii lewica-prawica, lecz wyznaczone przez podział natywistów i kosmopolitów. Zaś jego rosnące znaczenie w społeczeństwach zachodnich pozawala przypuszczać, że AfD nie stanie się efemerydą na niemieckiej scenie politycznej, lecz nurt ten usadowi się na niej na dłużej.
AfD zmobilizowała szerokie grono osób, które dotąd nie były politycznie aktywne, ale odebrała także wielu wyborców tradycyjnym partiom politycznym. Po tych wyborach centrum niemieckiej polityki (trzy największe partie CDU/CSU i SPD) ma ledwie 55 proc. poparcia obywateli – to niemniej znacząca zmiana niż sukces prawicowych populistów. Niemcy pozostają nadal stabilną demokracją, zaś wejście AfD do parlamentu ma też pozytywne strony: część obywateli, która nie czuła się reprezentowana dotąd przez elity polityczne, będzie miała swoich przedstawicieli. To paradoksalnie może wzmacniać struktury liberalnej demokracji, nawet jeśli ideologia AfD wprost wymierzona jest w jej podstawy. Ale nie tylko agresywna i ksenofobiczna retoryka, jakiej można spodziewać się po AfD, stanowić będzie o zmianie w niemieckim parlamentaryzmie. Uboczną konsekwencją postępującego rozdrobnienia sceny politycznej jest także spodziewane powstanie rządu składającego się z czterech partii – por raz pierwszy w dziejach Niemiec. To, że chadecy, zieloni i liberałowie dają sobie dzisiaj tak dużo czasu na negocjacje koalicyjne, wynika w dużej mierze z faktu, że partie te wkraczają na nieznany teren: ich współpraca – jeśli dojdzie do skutku – będzie małżeństwem z rozsądku słabo dobranych partnerów. FDP i Zieloni to dwa przeciwległe bieguny w niemieckiej polityce, łącznie z ich stanowiskami w kluczowych dla przyszłości kraju kwestiach energetyki, polityki europejskiej czy socjalnej. Osłabiona relatywnie kiepskim wynikiem wyborczym Angela Merkel godzić będzie musiała także sprzeczne oczekiwania wewnątrz jej własnej partii, i uwzględniać żądania siostrzanej bawarskiej CSU.
„Jamajka”, jak zwykło nazywać się rysującą się nową, egzotyczną koalicje trzech partii, może rodzić się w bólach i nie być najbardziej zgranym teamem. Ale malkontenctwo i pesymizm w przewidywaniach co do polityki przyszłego rządu byłyby zdecydowanie przedwczesne. Zwłaszcza obecność w rządzie dwóch mniejszych partii, z których każda będzie chciała odcisnąć wyraźne piętno na programie rządu, może być źródłem nowej dynamiki, której gabinetowi „wielkiej koalicji” pod wodzą Merkel dotąd brakowało. Choć Niemcom wiedzie się doskonale, kraj jak kania dżdżu potrzebuje nowych impulsów, by dzisiejsza prosperity mogła być kontynuowana. Niemcy odstają od światowej czołówki w dziedzinie digitalizacji, mają zaniedbaną infrastrukturę publiczną, muszą zreformować system edukacji i dołożyć wszelkich starań, by polityka integracyjna wobec uchodźców była bardziej efektywna. Jamajka może stać się taką koalicją na rzecz modernizacji, jeśli priorytety FDP (digitalizacja, edukacja) i Zielonych (integracja, inwestycje publiczne) znajdą swoje odbicie w porozumieniu rządowym.
Co istotne, właśnie ta agenda modernizacyjna, a nie stanowisko przyszłego rządu federalnego w sprawie reform instytucjonalnych Unii Europejskiej, może mieć największe znaczenia z punktu widzenia Europy. Dzisiaj uwaga większości obserwatorów skupiona jest na pytaniu, czy rząd „jamajski” znajdzie wspólny język w kwestiach dotyczących strefy euro z Emmanuelem Macronem i doprowadzi do oczekiwanego przez wielu z utęsknieniem przełomu w stabilizacji wspólnej waluty. Liberałowie z FDP działają na prezydenta Macrona podobno jak płachta na byka: owszem, ich opozycja wobec wspólnego budżetu strefy euro i innych mechanizmów transferowych oraz przywiązanie do tradycyjnej niemieckiej ortodoksji budżetowej nie wróżą dobrze ambitnym zmianom, które wielu uważa za konieczne dla strefy euro. Ale wiele wskazuje na to, że w tych sprawach kurs Berlina nie będzie wiele różnił się od postawy „wielkiej koalicji”, choć Angela Merkel z pewnością będzie chciała przynajmniej w niektórych sprawach wyjść bardziej naprzeciw oczekiwaniom prezydenta Francji, który jest dzisiaj jej najważniejszym sojusznikiem. Ale jak zwraca uwagę np. Guntram Wolff, szef brukselskiego think-tanku Bruegel, reformy w samych Niemczech, które byłyby źródłem nowych inwestycji i wzrostu popytu w Niemczech, mogą przynieść Europie szybsze i lepsze skutki (np. redukcję niemieckiej nadwyżki eksportowej, która jest źródłem nierównowagi w strefie euro) niż mozolne reformy instytucjonalne. Na razie Europa czeka więc na Jamajkę. Oby nie było to czekanie na Godota, bo w dzisiejszych warunkach niepewność co do sytuacji w Niemczech jest szczególnie niewskazana.